Williams Walter Jon - Upadek imperium strachu 01 - Praxis.rtf

(976 KB) Pobierz

Walter Jon Williams

 

Upadek Imperium Strachu

Praxis

 

Tłumaczyli:

Grażyna Grygiel

Piotr Staniewski


Wszystko, co ważne jest znane.

 

Preambuła Praxis.


PROLOG

 

Shaa był ostatnim ze swej rasy. Leżał na kanapie w Wielkim Azylu, olbrzymim, przykrytym kopułą budynku wydrążonym w wielkim granitowym płaskowyżu Górnego Miasta. Stąd rasa Shaa wyruszyła kiedyś na podbój imperium; stąd zarządzała losami miliardów. A teraz Shaa wrócili tu, by umrzeć.

Ten Shaa nazywał się Antycypacja Zwycięstwa. Urodził się u zarania Praxis, gdy Shaa dopiero planowali swe podboje, ale jeszcze ich nie rozpoczęli, więc w ciągu swego długiego życia był świadkiem późniejszych triumfów i chwały. Inne rasy kolejno dostawały się w ich jarzmo i Shaa oraz ich parowie narzucali im jednolite zasady.

Antycypacja Zwycięstwa już od wieków nie opuszczał Wielkiego Azylu. Cały czas otaczali go lokaje i oficjele, członkowie podległych ras, którzy przynosili raporty i prośby, i przekazywali jego rozkazy w najdalsze rejony dominiów. Służba myła i ubierała Shaa, utrzymywała wielką sieć komputerową, do której były podłączone jego nerwy, i przynosiła wykwintne jedzenie, by zadowolić jego słabnący apetyt. Shaa ani przez chwilę nie pozostawał sam, ale cały czas dręczyła go gorzka samotność.

Nikt go już nie rozumiał. Z nikim nie mógł już dzielić wspomnień z czasów chwały.

Wspomnienia tamtych dni nadal były żywe. Shaa wyraźnie pamiętał gorączkowe pragnienie parów, by wszystkich – nawet sam wszechświat – nagiąć do doskonałej prawdy Praxis. Pamiętał wspaniałe początkowe zwycięstwa, pamiętał, jak prymitywnych Naksydów zmieniono w gatunek podległy Shaa i jak podbito Terran, Tormineli, Lai-ownów i wiele innych ras.

Jednak każdy podbój zmniejszał oczekiwania i studził zapał spalający Shaa. Każdą rasę należało najpierw kształcić do wyznaczonych jej zadań, starannie pielęgnować – tak jak z sadzonek hoduje się drzewa, których gałęzie trzeba podwiązywać, naginać i formować – by osiągnęły doskonałość i jedność z Praxis. Rasy podległe należało – jak drzewa – przycinać i formować. Używano do tego kul i batogów; obdzierano ze skóry; stosowano anihilujący ogień bomb antymaterii, powolne pustoszenie radiacją i jeszcze wolniej działający, bezlitosny głód. Wykonano olbrzymią pracę, brzemię odpowiedzialności było niezwykłe, wynik jednak wciąż niepewny.

Gdyby tylko Shaa mieli więcej czasu! Wystarczyłoby jeszcze kilka tysiącleci na pielęgnację ogrodu doskonałości. Wówczas Antycypacja Zwycięstwa mógłby umrzeć w przeświadczeniu, że chlubne zadanie zostanie wypełnione.

Lecz Shaa zabrakło czasu. Najpierw ustąpili najstarsi, pamięć ich zawiodła; nie stara pamięć – ta pozostała klarowna – ale pamięć nowsza, która nie mogąc zastąpić tej starej, nie znalazła miejsca w ich umysłach.

Shaa nie potrafili przechować wspomnień o tym, jak rozkwitały ich własne marzenia. Stracili nie przeszłość, lecz teraźniejszość.

Uciekali się do sztucznego wspomagania: potężne pamięci komputerowe podłączone do ich układu nerwowego przechowywały najdrobniejsze szczegóły ich życia. Z czasem jednak dostęp do tych pamięci stawał się coraz bardziej męczący i w końcu mozolny trud przestał się opłacać.

Wielka konstelacja Shaa zaczynała więc gwiazda po gwieździe gasnąć. Potrafili zadawać śmierć bez trwogi – sami też nie bali się śmierci. Strapieni, że stali się zawadą w realizacji swych własnych snów, wybierali śmierć i robili to z całym rytuałem.

Antycypacja Zwycięstwa był ostatni. Leżał na kanapie wśród wielkich maszyn, które pomagały mu przeszukiwać pamięć. Wiedział, że wkrótce musi obarczyć odpowiedzialnością kogoś innego.

Jak mógł najlepiej, prowadził młodsze rasy jedynie słuszną drogą. W swoim czasie zarówno nagradzał ogromnymi bogactwami, jak i wymierzał straszliwe kary. Stworzył system, dzięki któremu Praxis mogło być kontynuowane po jego śmierci, a imperium pozostanie stabilne.

Miał nadzieję, że po jego śmierci nic się nie zmieni. Zupełnie nic. Nigdy.


JEDEN

 

Oczywiście, zabiję się natychmiast po śmierci Wielkiego Pana. Kapitan Martinez, z trudem dotrzymując kroku długonogiemu Dowódcy Floty Enderby’emu, na te słowa aż się potknął.

– Milordzie? – Kapitan odzyskał równowagę i podjął marsz z lewej strony dowódcy. Ich obcasy znów zgodnie stukały na wygładzonej, błyszczącej powierzchni z materiału asteroidalnego, wyściełającego pomieszczenia Centrum Dowodzenia.

– Zgłosiłem się na ochotnika – oznajmił Enderby swym zwykłym, monotonnym tonem. – Moja rodzina musi mieć przedstawiciela na stosie pogrzebowym, a ja jestem najodpowiedniejszym kandydatem. Jestem u szczytu kariery, dzieci mam dobrze ustawione, a żona się ze mną rozwiodła. – Spojrzał na Martineza spod prostych białych brwi. – Dzięki śmierci moje imię i imię mojej rodziny będzie czczone wiecznie.

Oraz pomoże wszystkim zapomnieć o finansowym skandalu, w jaki jest zamieszana twoja żona, pomyślał Martinez. Szkoda, że to małżonki Enderby’ego – zamiast Dowódcy Floty – nie można wykorzystać w charakterze rodzinnej ofiary.

Szkoda, zwłaszcza dla Martineza.

– Będzie mi pana brakowało, milordzie – stwierdził.

– Rozmawiałem o panu z kapitanem Tarafahem – oznajmił Enderby. – Zgodził się wziąć pana na „Koronę” na stanowisko oficera łączności.

– Dziękuję, milordzie – odparł Martinez. Tonem głosu starał się nie zdradzić głębokiego rozczarowania.

Rodzina Martineza należała do parów – klanów umieszczonych przez Wielkich Panów, Shaa, nad wszelkimi stworzeniami. Choć wobec Shaa wszyscy parowie byli równi, sami parowie mieli na ten temat pogląd mniej idealny. Nie wystarczyło po prostu być parem – trzeba być właściwym rodzajem para.

A Martinez z pewnością należał do tych niewłaściwych. Na odległej planecie Laredo klan Martinezów był wszechmocny, ale wśród parów wysokiej kasty, których pałace zdobiły Górne Miasto Zanshaa, tacy prowincjusze jak oni zupełnie się nie liczyli. Subtelne różnice pozycji nie miały podstawy prawnej, ale ich wpływ czuło się we wszystkich sferach społeczności parów. Pochodzenie Martineza dawało mu miejsce w akademii wojskowej parów, potem stopień oficerski, i na tym koniec.

W ciągu sześciu lat służby osiągnął stopień porucznika. Jego ojcu, Marcusowi Martinezowi, ta sama droga zajęła kilkanaście lat – potem rozgoryczony podał się do dymisji, wrócił na Laredo i zajął się zbijaniem fortuny.

Martinezowi był potrzebny wpływowy patron, dzięki któremu mógłby awansować. Sądził, że takim patronem stanie się Dowódca Floty Enderby, który doceniał jego zdolności i był gotów przymknąć oko na to, że jego podopieczny pochodzi z zapyziałej dziury i mówi z żałosnym akcentem. Martinez mimo wysiłku w żaden sposób nie mógł się pozbyć swej charakterystycznej wymowy.

Co należy robić, gdy twój zwierzchnik zapowiada samobójstwo? – zastanawiał się Martinez. Próbować odwieść go od tej decyzji?

– Tarafah to dobry oficer – zapewnił go Enderby. – Zajmie się tobą.

Tarafah ma zaledwie stopień kapitana porucznika, pomyślał Martinez. Nawet gdyby uznał Martineza za najzdolniejszego oficera – co było mało prawdopodobne – nie miałby wpływu na jego awans. Mógłby tylko rekomendować go swemu szefowi, a ten z kolei miałby swych protegowanych i oczywiście oni byliby dla niego ważniejsi od Martineza.

Tkwię w gównie po pas, stwierdził Martinez w duchu. Chyba że uda mi się przekonać dowódcę, żeby się nie unicestwiał.

– Milordzie... – Musiał przerwać, bo zbliżył się inny oficer, starszy dowódca eskadry Elkizer z towarzyszącymi osobami. Byli Naksydami, członkami pierwszego gatunku podbitego przez Shaa. Martinez stłumił rozdrażnienie, widząc, jak kicają po gładkiej podłodze. Przerwali mu teraz ważną rozmowę, a zawsze czuł się w ich obecności nieswojo.

Może dlatego, że tak się dziwnie przemieszczali. Mieli sześć kończyn – cztery nogi i górną parę, która mogła pełnić rolę zarówno rąk, jak i nóg. Uznawali dwie prędkości: zerową oraz bardzo, bardzo dużą. Gdy szli, bez ustanku poruszali czterema stopami; stopy darły grunt, bez względu na rodzaj podłoża, nawet gdy nic to nie dawało, a kiedy chcieli przemieszczać się szczególnie szybko, opuszczali swe centauropodobne ciała i wykorzystywali również dwie przednie kończyny. Wówczas miotali się wężowymi ruchami – widok ten wywoływał u Martineza nieprzyjemny dreszcz.

Ciała Naksydów pokrywały czarne karbowane łuski, ozdobione zmiennymi czerwonymi wzorami, które u Naksydów były środkiem porozumiewania się. Inne gatunki albo nie potrafiły rozszyfrować tego kodu, albo uważały go za bardzo trudny. Oficerowie mieli na sobie mundury kameleonowe, które wiernie odtwarzały zmienny wzór ciała. To umożliwiało Naksydom wzajemną komunikację.

Na macierzystej planecie, w swym prymitywnym państwie, Naksydzi przemieszczali się w sforach prowadzonych przez dominującą jednostkę. Tutaj nadal hołdowali temu zwyczajowi. Odznaki stopni wojskowych były zbyteczne – wystarczyło obserwować język ciała i zachowanie Naksydów, by stwierdzić, którzy z nich są podwładnymi, a którzy dominantami: ci zachowywali się nieznośnie arogancko, niższe kasty natomiast służalczo się płaszczyły.

Dowódca eskadry Elkizer czmychnął ku Dowódcy Floty Enderby’emu i gwałtownie się zatrzymał. Uniósł górną część ciała i poddańczym gestem odsłonił nagą szyję. Miało to znaczyć: „Jeśli chcesz, panie, zabij mnie”. Taki był we flocie poddańczy rytuał.

Członkowie świty Elkizera – Martinez nazywał ich w duchu „stadem” – poszli w ślady swego przywódcy. Stojąc na baczność, sięgali Enderby’emu do brody – byli rozmiarów wielkiego psa.

– Spocznijcie, milordowie! – powiedział Enderby uprzejmie, po czym zaczął wypytywać Elkizera, czy jego statki zostaną wyremontowane przed śmiercią Wielkiego Pana, a zatem przed samobójstwem Enderby’ego. Problem polegał na tym, że nikt nie wiedział, kiedy nastąpi śmierć Wielkiego Pana, choć wszyscy czuli, że stanie się to wkrótce.

– Niczego nie można zostawiać przypadkowi – powiedział Enderby do Martineza, gdy ciepłokrwiste gady sobie poszły. – Mogę liczyć na twoją pomoc w przygotowaniach?

– Naturalnie, milordzie – odparł Martinez. Cholera, pomyślał, trzeba będzie odłożyć spotkanie z Amandą Taen.

– Nie znamy dnia, ale gdy nadejdzie, musimy być gotowi – stwierdził Enderby.

Martinez poczuł, jak czaszkę przytłacza mu mokra, dżdżysta chmura depresji.

– Tak, milordzie – odparł.

 

***

 

W gabinecie Enderby’ego unosił się delikatny waniliowy zapach. Gabinet znajdował się w południowo-wschodnim rogu budynku Centrum Dowodzenia i dwie jego ściany stanowiło wielkie, wygięte okno. Panorama była wspaniała: w dole na bezkresne, ponure Dolne Miasto, w górze na okrążający całą planetę pierścień akceleratora Zanshaa – cienki srebrny, oświetlony słońcem łuk na tle zielonkawego nieba.

Enderby’emu jednak ten widok zawsze był obojętny. Biurko ustawił tyłem do wielkiego okna, przodem do wnętrza Centrum Dowodzenia, za którym dalej znajdował się prawie pusty Wielki Azyl Panów. Z tamtymi miejscami były związane jego obowiązki.

Przebywając z dowódcą floty, Martinez nie mógł okazywać zachwytu widokiem. Enderby znakomicie potrafił demonstrować obojętność dla wszystkiego, co nie wiązało się bezpośrednio z pracą. Martinez łatwo się dekoncentrował i cały dzień mógłby się rozkoszować widokiem z okna.

Był oficerem łączności przy Dowódcy Floty. Odpowiadał za przekazywanie wiadomości między Enderbym a podległymi mu jednostkami, na które składały się dziesiątki statków, należących do Floty Macierzystej, instalacje naziemne na Zanshaa i w innych miejscach układu, paramilitarna Służba Antymaterii obsługująca pierścień akceleratora, urządzenia, sprzęt treningowy, doki i magazyny na samym pierścieniu, windy transportujące personel i ładunki między planetą a pierścieniem. Do tego dochodziła łączność ze zwierzchnikami Enderby’ego w Zarządzie Floty i oczywiście skomplikowana sieć komunikacyjna, wiążąca te wszystkie elementy.

Mimo licznych i złożonych zadań Martinez miał wiele wolnego czasu. Flota Macierzysta funkcjonowała zgodnie ze sprawdzonymi procedurami, które ustaliły się w ciągu tysięcy lat dominacji Shaa. Większość wiadomości, docierających do Martineza, nie wymagała uwagi Enderby’ego. Rutynowe raporty, informacje o ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin