ISLAM PRZECIW RESZCIE ŚWIATA.pdf

(72 KB) Pobierz
Islam przeciw reszcie świata
Islam przeciw reszcie świata
Autor tekstu: Andrzej Koraszewski
N iedawno Mark Lilla na łamach NYT po raz kolejny rozważał problem konfliktu między
islamem a resztą świata. [1]
Właściwie jest tu tylko jedno ważne pytanie, czy istnieje jakakolwiek strategia obcowania
ze zbiorowym obłędem, która może być skuteczna i przynieść nadzieję na pokojowe współżycie
islamu ze światem?
Przez dwa stulecia, od rewolucji amerykańskiej do upadku Związku Radzieckiego - pisze
Lilla — dyskusje polityczne toczyły się wokół polityki. Rewolucje, klasy społeczne,
sprawiedliwość społeczna, niepodległość - to były sprawy, o które się spierano. Dziś wracamy
do sporów, które porzuciliśmy w XVI wieku — spieramy się o objawienie, czystość dogmatów i
bożą służbę. Nie bardzo wiadomo jak rozmawiać z dyplomatą kraju (czasem dysponującego już
bombą atomową, a czasem tylko obozami szkoleniowymi dla terrorystów), gdy ten odwołuje
się do bezpośrednich poleceń Najwyższego. Na domiar złego w świecie zachodnim również
rosną szeregi maniaków, którzy nawet jeśli osobiście nie słyszą głosów z płonącego krzaka, to
płoną podziwem dla gorejących kaznodziejów.
Jak informują nas psychiatrzy, przekonywanie chorego z urojenia, że żadnych głosów nie
słyszy, nie jest skuteczne (a nawet może być nie całkiem prawdziwe, gdyż mózg potrafi
produkować całkiem solidne omamy). Tak czy inaczej, pisze Lilla, ktokolwiek sądzi, że religijny
fanatyzm jest już tylko historią, jest w błędzie.
Prezydent Iranu, Mahumoud Ahmadinedżad wezwał niedawno prezydenta Georga Busha,
by ten podporządkował swoje działania wskazówkom świętych proroków, a więc Abrahama,
Izaaka, Jakuba i Jezusa (niech spoczywa w pokoju), iżby spełniła się ich obietnica i by
sprawiedliwi rządzili na Ziemi. Czytając taki list, czujemy się jak uczeni odczytujący hieroglify
sprzed tysiącleci. Tym niemniej, stwierdza Mark Lilla, to my mamy problem, a nie prezydent
Iranu.
Przez dwa stulecia byliśmy przekonani, że znajdujemy się na jednokierunkowej drodze ku
nowoczesnej, świeckiej demokracji i że na tej drodze, prędzej czy później, wszyscy będą
musieli się znaleźć. Nadal wierzymy w procesy modernizacyjne i jesteśmy przekonani, że inni
ociągają się jeszcze z powodu biedy i fatalnych konsekwencji niedawnego przecież
kolonializmu. „Islamiści — czytamy w eseju Marka Lilla — nawet ci dobrze wykształceni, jawią
się nam przede wszystkim jako sfrustrowani, irracjonalni przedstawiciele, sfrustrowanych,
irracjonalnych społeczeństw. Można powiedzieć, że jesteśmy po drugiej stronie rzeki. Kiedy
obserwujemy drugi brzeg jesteśmy zdumieni, ponieważ mamy zaledwie odległe wspomnienie
tego rodzaju myślenia."
W nadwiślańskim kraju moglibyśmy powiedzieć, że dla jednych odległe, a dla innych
całkiem bliskie, ale nie w tym sprawa. Zrozumienie istoty dzielących nas różnic jest
najistotniejszym problemem politycznym naszych czasów - twierdzi amerykański
intelektualista. Kto wie, może powinniśmy rozpocząć poszukiwania od namysłu nad historią
własnej politycznej teologii, która nie umarła wraz z początkiem nowoczesnej nauki, ani wraz z
Oświeceniem, czy wraz z amerykańską i francuską rewolucją. Po pierwszej wojnie światowej
byliśmy świadkami zwrotu oraz poszukiwań teologicznych usprawiedliwień dla najbardziej
obrzydliwych ideologii - nazizmu i komunizmu. Polityczny mesjanizm tych ideologii posługiwał
się swoją własną teologią, wbrew pozorom podobnie irracjonalną do politycznej teologii
odwołującej się do objawienia.
Wcześniej jednak chrześcijańska polityczna teologia została na całe szczęście, dzięki
Lutrowi i Kalwinowi, pozbawiona swojej jednolitości. Podczas Reformacji wyłoniły się dziesiątki
kościołów i sekt chrześcijańskich, które łączyły się z władzą świecką, chętnie sięgającą po
niezależność. Podsycane politycznymi ambicjami wojny religijne trwały przez sto pięćdziesiąt
lat. Z maniacką furią wszyscy mordowali wszystkich w imię jedynej prawdy objawionej przez
lokalnego proroka. Trudno się dziwić, że kiedy w 1651 roku Hobbes opublikował Lewiatana ,
jego idee przemówiły do wielu. Jak pisze Lilla: „Hobbes wiedział, że nie da się odrzucić wiary w
boskie objawienie, wszystko co możliwe, to podkopanie zaufania do proroków mówiących o
polityce w imieniu Boga." Odtąd myślenie polityczne nie miało być wykładnią boskich intencji,
Racjonalista.pl
Strona 1 z 6
 
ale miało tak koncentrować się na wierzących, aby ci przestali wyrządzać sobie krzywdę.
Hobbes nie był ani liberałem, ani demokratą, jego myśli miały jednak ogromny wpływ na
pojawienie się liberalizmu. „Aby uciec od destrukcyjnej pasji mesjanistycznej wiary, polityczna
teologia skoncentrowana na Bogu została zastąpiona polityczną filozofią skoncentrowaną na
człowieku. Był to początek Wielkiego Rozdzielenia."
Idee liberalnej demokracji zaczęły wchodzić w głęboki kryzys z początkiem XX wieku. Jej
przeciwnicy szukali inspiracji poza religią. Ernst Bloch na przykład dostrzegał związki między
mesjańska nadzieją a rewolucyjnym gwałtem. Słynne było jego oświadczenie „ubi Lenin, ibi
Jerusalem" — gdzie Lenin tam Jerozolima. Innych bardziej pociągała mesjańska retoryka
nazizmu i tu mieliśmy takie przykłady jak luterański teolog Emmanuel Hirsch, dla którego
przejęcie władzy przez nazistów oznaczało zwycięstwo białej rasy „której Bóg powierzył
odpowiedzialność za historię ludzkości".
Nieustanne odradzanie się politycznej teologii przypomina, że ten rodzaj myślenia nie
jest związany z jedną kulturą czy z jedną religią, jest odwieczną skłonnością umysłu, ku której
skłania się każdy, kto zaczyna szukać świętej legitymacji dla politycznego porządku na ziemi.
Co więcej, ta polityczna teologia jest przyjmowana nawet w sytuacjach, kiedy siły modernizacji
i demokratyzacji wydają się być nieodparte.
Żyjemy w świecie — pisze Mark Lilla — w którym miliony ludzi, w szczególności w orbicie
religii muzułmańskiej, głęboko wierzy, że Bóg objawił prawa rządzące ludzkimi sprawami. Nie
umiemy z nimi rozmawiać, jeśli nie zrozumiemy dzielącej nas przepaści. Porozumienie na bazie
jakichś wspólnych zasad nie jest możliwe i musimy to zaakceptować.
Co w tej ponurej sytuacji można zrobić? Przede wszystkim musimy zaakceptować fakt, iż
miliony muzułmanów mieszkających w zachodnich krajach nie mieszczą się w realiach
politycznych, które nie odwołują się do uznawanego przez nich objawienia.
Osobiście jestem tu wystraszony jego propozycją obniżenia naszych standardów, gdyż w
konsekwencji oznaczają one rezygnację z egzekwowania prawa. Mark Lilla przyznaje, że nie
jest to wesoła wiadomość. Równocześnie wyraża nadzieję, że materialny dobrobyt (ów
znienawidzony przez wszelki kler konsumeryzm) stanowić będzie skuteczną odtrutkę na jad
religijnego fanatyzmu. Niestety łatwiej wykształconemu lekarzowi skonstruować bombę niż
absolwentowi seminarium duchownego zaakceptować reguły zsekularyzowanego świata. Tym
niemniej, w miarę jak wzrasta klientela bardziej liberalnych wyznawców, pojawiają się również
bardziej liberalni kapłani. Spotykamy ich również w świecie muzułmańskim. Jednak historia
chrześcijańskiego świata przypomina, że im bardziej próbuje się dostosowywać biblijne prawdy
do coraz słabszych powodów trzymania się religii, tym głośniejsze stają się głosy
samozwańczych strażników religijnej czystości. Nieraz widzieliśmy jak próby liberalizujących
reform wywoływały gwałtowny wzrost mesjańskich pasji. To było zjawisko, które
obserwowaliśmy w Republice Weimarskiej i to jest to co obserwujemy w dzisiejszym islamie —
pisze Lilla.
Liberałowie (tacy jak np. nasz Frycz-Modrzewski) przegrywają częściej niż „odnowiciele"
tacy jak Luter czy Kalwin, którzy bynajmniej do liberałów nie należeli. Ich teologiczny
fundamentalizm mimo wszystko otwierał jednak nowe możliwości pogodzenia religii z nowymi
formami życia społecznego.
Mark Lilla wskazuje na kilka postaci z muzułmańskiego świata podejmujących taki
wysiłek. Wymienia tu prawnika z uniwersytetu w Kalifornii Khaleda Abou El Fadla czy
urodzonego w Szwajcarii profesora Tariqa Ramadana. Oczywiście możemy się długo
zastanawiać, czy w świecie islamu zaczęło się pojawiać zapotrzebowanie na jakąś formę
Reformacji i czy ci właśnie myśliciele są jej wczesnymi zwiastunami. „Jeśli nie możemy
spodziewać się masowego nawrócenia się na uznanie zasad Wielkiego Rozdzielenia (religii i
polityki — A.K.) — a nie możemy — pisze Mark Lilla — musimy nauczyć się patrzeć przyjaźnie
na te zmiany w muzułmańskiej teologii politycznej, które mogą ułatwić nasze współżycie."
Prezentując dylematy zarówno muzułmańskich imigrantów jak i zlaicyzowanego świata
chrześcijańskiego Lilla stwierdza, że naszym problemem jest umiejętność ograniczenia polityki
do ochrony obywateli przed wzajemnym wyrządzaniem sobie krzywdy.
*
W pewnym sensie fascynującą ilustracją do rozważań Marka Lilla był artykuł
opublikowany w NYT 30 sierpnia, opisujący totalne niepowodzenie posłanki do irackiego
parlamentu, młodej prawniczki Shath al-Musawi, która postanowiła działać na rzecz
złagodzenia nienawiści między społecznością sunnicką i szyicką w Iraku. Liczba ofiar z powodu
 
amerykańskiej interwencji stanowi zaledwie drobny ułamek liczby ofiar bestialskiej wojny
religijnej, jaka toczy się dziś w Iranie. Iracka posłanka w rozmowie z amerykańskim
dziennikarzem przypomina jak prezydent Bush obiecywał, że Irak będzie wolnym i
demokratycznym krajem i wybucha gorzkim śmiechem. Błyskawicznie podzieliliśmy się na
walczące ze sobą obozy — mówi. Wcześniej dzielnice mieszkaniowe były przemieszane, ludzie
byli sąsiadami, przyjaźnili się nie pytając, kto jest szyitą a kto sunnitą, teraz przynależność
religijna jest ważniejsza niż wszystko inne. Ludzie nie tylko przestali się ze sobą spotykać, ale
gotowi są wzajemnie się mordować. Próba wsparcia drogi do demokratycznego porządku
zmieniła się w piekło wojny religijnej. Ci, którzy próbują zasypać przepaść między walczącymi
ze sobą stronami, są narażeni bardziej niż ktokolwiek inny. Tu żadnej zapowiedzi Reformacji
islamu nie widać (a jeśli, to tylko w formie krwawego fermentu).
Większość mieszkańców Europy (i Ameryki) niewiele interesuje los mieszkańców
muzułmańskiego świata, ważny jest święty spokój, a ten może być zakłócony przez
terrorystów. W księgarniach amerykańskich ukazała się właśnie książka [2] Alana B. Kruegera ,
który próbuje odpowiedzieć na pytanie o ekonomiczne podłoże islamskiego terroryzmu.
Krueger, podobnie jak Lilla, pisze o rozpowszechnionych stereotypach o tym, że głównym
źródłem terroryzmu jest bieda i brak wykształcenia. Zarówno socjolodzy jak i politycy chętnie
powracają do mitu o przemocy wyrastającej z nierówności społecznych i niesprawiedliwości.
Starannie zebrane statystyki nie pozostawiają wątpliwości — terroryści wywodzą się z
szeregów inteligencji i to bardzo często z inteligencji wykształconej na Zachodzie. Badania
potwierdzają również, że wykształcona i stosunkowo dobrze sytuowana inteligencja krajów
muzułmańskich, jako klasa społeczna, w znacznym stopniu aprobuje i wspiera akcje
terrorystyczne.
Autor jest ekonomistą oraz doradcą amerykańskiej agencji rządowej zajmującej się
terroryzmem. Jego badania wydają się wskazywać na to, iż nie tyle bieda i brak wykształcenia
popychają do terroryzmu, ile życie w społeczeństwie nie mającym żadnej tradycji praw
obywatelskich i wolności politycznych. Krueger, znów podobnie jak Lilla, zastanawia się przede
wszystkim nad strategią obrony przeciw islamskiemu terroryzmowi. Jego zdaniem głównym
sojusznikiem terrorystów są zachodnie środki masowego przekazu, które wyolbrzymiając
każdy, najdrobniejszy atak, pomagają terrorystom osiągnąć ich cel, jakim jest wzbudzanie
strachu i destabilizacja gospodarki. Również agendom rządowym radzi koncentrować się
przede wszystkim na zapobieganiu ewentualnym atakom nuklearnym i biologicznym.
Autor przypomina również, że jest bardzo cienka granica między bojownikiem o wolność i
terrorystą i że George Washington był dla Brytyjczyków zwykłym terrorystą. Istotnie,
„terrorystami" byli i Nelson Mandela i Mahatma Gandhi, czy (dla niemieckich nazistów) cały
ruch oporu w okupowanych krajach. Myślę jednak, że w naszych czasach ta granica nie jest aż
tak cienka i fakt, że rzeczywiści terroryści zwracają się głównie przeciw cywilom pozwala ich
bez trudu zdefiniować. Jednocześnie warto pamiętać, że w swojej politycznej teologii świętych
wojen, są głęboko przekonani o tym, że są raczej bojownikami o wolność niż zwykłymi
bandytami. Tymczasem jednak nam, ich ofiarom, mimo najlepszych chęci trudno będzie uznać
szlachetność ich intencji.
*
Zarówno argumenty Marka Lilla, jak i Alana B. Kruegera są interesujące i ważne, ja
jednak gotów jestem wystąpić w roli obrońcy owego mitu o biedzie i braku edukacji jako
zasadniczym źródle, jeśli nawet nie samego terroryzmu, to frustracji, z której terroryzm ów się
rodzi. Tygodnik „Polityka" z 1 września br. opublikował artykuł Marii Amiri z Kabulu. Tytuł: „W
burce i na obcasach". W pierwszym akapicie czytamy: „Afganistan to dwa niezależne od siebie
światy — miasta i wieś — kierujące się odmiennymi prawami i obyczajami. W dużych
aglomeracjach kobiety walczą o swoje prawa. Są dobrze wykształcone i często pracują,
podobnie jak ich koleżanki w Europie i Ameryce." Opis tej drugiej, wiejskiej strony jest tu, jak
w większości doniesień docierających do prasy zachodniej, raczej skromny. Świat muzułmański
ma nie tylko o z górą sto lat zapóźnioną strukturę zatrudnienia w rolnictwie i poza rolnictwem,
nie tylko chory mechanizm urbanizacji (która głównie wchłania nadwyżki niewykwalifikowanej
biedoty ze wsi), ale również strukturę wykształcenia z okresu średniowiecza, gdzie przepaść
między cienką warstwą inteligencji a ludem przypomina różnice międzygatunkowe.
Muzułmański inteligent stoi zazwyczaj przed dylematem - uciec, zeuropeizować się, wyrzec się
swoich, albo zaakceptować fakt, że ci „moi" to głównie masa potwornie ciemnych istot, do
których żadna racjonalna myśl nie przemówi i tu mogę być kimś wyłącznie odwołując się do
Racjonalista.pl
Strona 3 z 6
 
najbardziej prymitywnego populizmu, do klanowych resentymentów i biblijnej retoryki.
Uciec, zeuropeizować się, nie jest łatwo. Na to może sobie pozwolić wybitny pisarz czy
naukowiec, który może sobie stworzyć swój świat w środowisku zawodowym i radzić sobie ze
stosunkowo rzadkimi w jego przypadku aktami upokorzenia, kiedy występuje anonimowo. Dla
większości te próby ucieczki połączone są z nieustannie ponawianym odrzuceniem. Mając
perspektywę odrzucenia przez obcych i perspektywę ostracyzmu wśród swoich, muzułmański
inteligent aż nazbyt często akceptuje, jeśli nawet nie korzenie swojej tradycji, to ponurą
rzeczywistość. Religia lub rewolucyjna ideologia daje poczucie wspólnoty, a bez niej grozi nam
szaleństwo.
Wraz z urbanizacją struktura społeczna ulega pogorszeniu. Wiejska biedota nie ma
umiejętności organizowania się i jest skutecznie kontrolowana przez kler i władze klanowe;
przeniesiona do miast staje się zbitą i łatwą do poderwania masą. Muzułmański inteligent,
podobnie jak wcześniej inteligent wschodnio-europejski, staje przed pokusą przyjęcia roli
bojownika takiej lub innej utopii. (Warto przypomnieć, że wierchuszka bolszewików to byli
dobrze wykształceni na Zachodzie inteligenci, a po kilku latach na placu boju pozostał ten z
lokalnego seminarium.)
Podobny mechanizm obserwowaliśmy wcześniej w Ameryce Łacińskiej i w Afryce. W
świecie muzułmańskim jednak siła religii i siła frustrującego mitu o złotym wieku, połączona z
fatalnym oddziaływaniem pseudopieniądza jakim jest petrodolar, wydaje się zmieniać pokusę
zostania bojownikiem utopii, w przeklęte fatum.
Alan B. Krueger zastanawia się nawet nad pytaniem, czy stawka na rozwój oświaty nie
powoduje niezamierzonego wzmocnienia grupy, dla której terroryzm stanowi osobliwą
atrakcję. Badania wydają się podsuwać taki wniosek. Podobnie jak łatwo udowodnić, że
laicyzacja wzmacnia radykalizm religijnych fundamentalistów.
Jeśli Mark Lilla całkowicie słusznie wzywa do uważnego przyjrzenia się własnej historii
odwoływania się do politycznej teologii, to być może warto również przyjrzeć się własnej
historii reform gospodarczych, które prowadziły do zasypania przepaści miedzy cienką warstwą
oświeconych a resztą społeczeństwa? Nie oświata, a przynajmniej nie sama oświata o tym
zadecydowała. Prawa obywatelskie i wolności polityczne rozpoczynały się od rozszerzania
swobód w handlu i zmian stanu posiadania różnych warstw społecznych. Reformacja
zwyciężyła tam i tylko tam, gdzie poprzedziło ją masowe przechodzenie na czynsze w
rolnictwie. Ostatecznie okazała się rewolucją społeczną przynoszącą prawa obywatelskie i
swobody polityczne mieszczaństwu oraz rozszerzenie praw ekonomicznych chłopów. To drugie
było mniej widoczne, ale ważniejsze, gdyż stanowiło bazę bardziej racjonalnej urbanizacji.
Reformacja, tam gdzie się ona udała, przynosiła nie tylko eksplozję oświaty (motywowanej
religijnie jako obowiązek samodzielnego studiowania Biblii), ale przede wszystkim, dzięki
większej swobodzie handlowej tworzyła nowe mechanizmy społecznego podziału pracy. Przez
stulecia obserwowaliśmy jak w chrześcijańskim świecie rośnie gospodarcza i militarna przepaść
między krajami protestanckimi i katolickimi (nie wspominając już o gospodarczym zagubieniu
całego prawosławia). Zarówno Rewolucja Francuska, jak później Rewolucja Październikowa
były utopijnymi i mało skutecznymi próbami dogonienia świata, który uciekł (a raczej
krwawymi wybuchami frustracji z powodu zapóźnienia) i widzieliśmy jak inteligenci podrywali
masy do walki o wolności, których ludowi nie zamierzali bynajmniej dawać. W Europie
Zachodniej różnice gospodarcze między krajami katolickimi i protestanckimi zatarły się
ostatecznie dopiero po drugiej wojnie światowej w wyniku reform wprowadzonych przez EWG
przekształconą z czasem w Unię Europejską. Główna trudność i główny wysiłek skierowany był
w tych reformach na zmuszenie elit krajów katolickich, aby przyznały elementarne swobody
ekonomiczne swoim własnym obywatelom.
Mark Lilla ma rację — nie rozumiemy zachowań ludzi na drugim brzegu, gdyż mamy
zaledwie mętne wspomnienie czasów, kiedy myśleliśmy i zachowywaliśmy się podobnie.
Oferujemy muzułmańskiemu światu demokrację, nie zdając sobie sprawy z tego, że cała
struktura społeczna tamtego świata oparta jest na innym racjonalizmie. Nie pamiętamy już, że
nasze swobody polityczne wyrosły z chronionych przez prawo swobód ekonomicznych i że
zniewolenie na samym dole drabiny społecznej powoduje zniewolenie całości.
Zachód oferując, a nawet zmuszając do wprowadzenia demokracji, łożąc ogromne sumy
na reformy oświatowe, łoży również ogromne pieniądze na podtrzymanie istniejącej struktury
społecznej w Trzecim Świecie.
Od dziesięcioleci Zachód nie tylko nie wspomaga, ale ostrzega i karze za wszelkie próby
powtarzania „błędów" amerykańskiej, europejskiej, japońskiej czy południowo-koreańskiej
 
polityki rolnej. Równocześnie w obliczu powtarzających się klęsk głodowych zasypuje Trzeci
Świat pomocą żywnościową, łożąc miliardy dolarów na dewastację tamtejszego rolnictwa,
wzmacniając najgorszy model urbanizacji w tych krajach jaki można sobie wyobrazić —
urbanizacji przez pauperyzację wsi. Nietrudno dostrzec, że kryje się tu nie tylko nieudolna chęć
pomocy ludziom dotkniętym klęskami głodu, ale iż jest to ważne narzędzie pozbywania się
własnych nadwyżek żywnościowych.
W sierpniu br. jedna z największych organizacji charytatywnych w Afryce — CARE -
odmówiła przyjęcia 45 milionów dolarów z amerykańskiego funduszu federalnego na zakup
amerykańskiej żywności. Przedstawiciele tej organizacji powiedzieli wprost: „Jeśli chcecie
pomagać, nie niszczcie tego, co próbujecie wesprzeć." Rząd amerykański kupuje subsydiowaną
żywność u amerykańskich farmerów, sprzedaje ją po dumpingowych cenach w krajach
Trzeciego Świata, a uzyskane w ten sposób pieniądze przeznacza na program zwalczania
ubóstwa w tych krajach. Oczywiście możemy znaleźć jeszcze bardziej paranoiczne formy
działania, jak np. uzbrojenie afgańskich talibów w najnowocześniejszą broń do walki z
Rosjanami i zdumienie, że na następnym etapie ta broń została użyta przeciw Amerykanom.
Wiele wpływowych organizacji charytatywnych broni jednak tej szaleńczej taktyki, ponieważ to
one dystrybuują dostarczaną żywność i do nich docierają pieniądze na programy zwalczania
ubóstwa. Były prezydent Jimmy Carter, który uważa, że należy dążyć do wzmocnienia
lokalnych rolników, nie jest zdziwiony tym oporem. Amerykańscy rolnicy są potężną grupą
nacisku, rząd ma tu również swoje interesy, ale zainteresowane zachowaniem obecnych metod
działania organizacje charytatywne „przemawiają z pozycji aniołów". (Czyli znów mamy
polityczną teologię, za którą kryją się brudne interesy.) Bill Gates i jego żona Melinda, którzy
są jeszcze bardziej krytyczni wobec amerykańskiej polityki pomocy krajom Trzeciego Świata
niż Jimmy Carter, założyli fundację na rzecz wspierania afrykańskich rolników. Wszystko to nie
może zastąpić wspierania polityki rolnej mogącej uczynić z rolników tych krajów warstwę
stanowiąca fundament społeczeństwa działającego w oparciu o prawa polityczne.
Najnowsza historia państw Azji południowo-wschodniej pokazuje jak wskazania Hobbesa
mogą być realizowane dziś. Reformy w Japonii, na Tajwanie, w Korei Południowej, a ostatnio
również w Chinach rozpoczynały się od przyznania swobód ekonomicznych i osłony ze strony
państwa, żeby ludzie nie zabijali się wzajemnie. Nieodmiennie zaczynano te reformy tam, gdzie
swobody ekonomiczne były najdłużej i najstaranniej blokowane, to znaczy na wsi. W krótkim
czasie wieś zaczęła dostarczać do miast nie zrozpaczonych nędzników, a dobrze
wykształconych młodych ludzi. Ponieważ jednak ci młodzi i dobrze wykształceni ludzie zaczęli
produkować coraz więcej rzeczy, które Zachód chciał kupować, więc zachodnim politykom
szybko przestało się to podobać. Woleliśmy dostarczać naszą broń talibom, (wcześniej jeszcze
zbroić Chomeiniego), wolimy dostarczać im naszą żywność, walczyć z ich ubóstwem i płacić na
programy wspierające oświatę. Dziwimy się, że są sfrustrowani, że do nas strzelają i że wolą
utopię, zamiast naszych dobrych rad.
Jako Polak niczemu się nie dziwię, ostatecznie z wszystkich krajów, w których zwyciężyła
Kontrreformacja, u nas było najwyraźniej widać, że szlacheccy demokraci walczyli o takiego
Jezusa, który popiera pańszczyznę i broni szlacheckiej wolności od dzielenia się wolnością z
innymi.
Szukający strategii dla siebie muzułmańscy inteligenci będą dalej zbawiać świat i siebie
rzucając w nas bombami, my dalej będziemy szukać strategii pokojowego współżycia z
islamem i odkrywać ze zdumieniem, że postfeudalizmowi z postkapitalizmem jest zbyt ciasno
w globalnej wiosce.
Przypisy:
[1] Esej Marka Lilla "The Politics of God" jest fragmentem jego nowej książki ( The
Stillborn God: Religion, Politics and the Modern West, która w tym miesiącu ma się
ukazać w amerykańskich księgarniach.
[2] Alan B. Krueger: What Makes a Terrorist : Economics and the Roots of Terrorism ,
Princeton University Press
Andrzej Koraszewski
Racjonalista.pl
Strona 5 z 6
176046310.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin