Budowlanka 2.doc

(62367 KB) Pobierz

Leniwie budził się dzień 17 kwietnia 1995 r.,

drugi dzień Wielkiejnocy. Dochodziła godz. 5.50. Budynkiem przy Alei Wojska Polskiego 39

w Gdańsku Wrzeszczu wstrząsnął wybuch. Obiekt uniósł się, opadł i skurczył w sobie. Wyleciały wszystkie szyby z okien.

Lokatorzy II piętra stali się mieszkańcami poziomu "O". Wybuch całkowicie zniszczył trzy kondygnacje Pozostałe spoczęły na powstałym rumowisku.

 

NIEKTÓRE DANE

Kubatura budynku wynosiła 14275 m2. Po­wierzchnia użytkowa - 3441,7 m2, zabudowy ­4366 m2.

Obiekt, zbudowany technologią "wielkie­go bloku" w 1972 r., liczył 11 kondygnacji, na których było 77 mieszkań. W 231 izbach za­siedlono 297 mieszkańców. Ciężar budynku wynosił około 5 tys. ton. Jego konstrukcja składała się z 2 części.

Do połowy wysokości każde piętro było wiązane u góry żelbetonem. Górne kondygnacje nie posiadały takich wią­zań. Te właśnie wiązania sprawiły, że po wy­buchu, który zniszczył trzy kondygnacje - pozostałe oparty się na wiązaniu trzeciej.

ORGANIZOWANIE DZIAŁAŃ

0 godz. 5.53 dyżurny Komendy Rejonowej Policji w Gdańsku przekazał do Rejonowego Stanowiska Kierowania pierwszą informację o zdarzeniu. Minutę później dzwonki alarmowe rozległy się w Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej nr 1 w Gdańsku Wrzeszczu. Do akcji zadyspo­nowano zastępy: GBA 2,5/16, GCBA 13/448, SCRt, SRd, SOp. Zaalarmowano również mł. bryg. inż. Sławomira Michalczuka - dowódcę JRG nr 1. 0 godz. 5.56 do akcji wyjeżdżały za­stępy: GCBA 8/44 i SD 30 z JRG 4 oraz GBA 2,5/16 i SD 30 z Portowej Straży Pożarnej "Flo­rian" Sp. z o.o.

Kilka minut przed godz. 6 siły i środki z JRG nr 1 znalazły się na miejscu tragedii.

Rozpoczęta się akcja ratownicza, którą interesowały się władze rządowe, resortowe, cała Polska. Ogromna presja psychiczna była wy­wierana na strażaków-ratowników.

 



Przybyłym do akcji jawił się niecodzienny widok. Panowała głucha cisza. Wydawało się, że budynek stoi cały. Gruz wokół niego, znacz­ne pochylenie w kierunku AI. Wojska Polskiego, a także powybijane szyby w oknach wskazywały, że coś tu nie jest w porządku. W niektórych oknach i na niektórych balkonach stali w bezru­chu ludzie. Nie krzyczeli, nie wzywali pomocy. Nie było najmniejszych objawów paniki.

Dokładniejsze przyjrzenie się gruzom oraz balko­nom, które powinny znajdować się na I piętrze, a znajdowały się na równi z ziemią uświadomi­ło, że zaledwie przed paru minutami rozpoczął się tutaj dramat. Ludzie, którzy zaczęli pojawiać się obok ratowników, mieszkańcy sąsiednich bloków, byli przekonani, że budynek zapadł się pod ziemię i że w zagłębionych kondygnacjach żyją ludzie.

 

PIERWSZE DZIAŁANIA

W odstępie zaledwie kilku minut na miej­sce katastrofy przybyto 10 zastępów, w tym 3 ratownictwa technicznego, dwie drabiny me­chaniczne i 5 gaśniczych. Kierownik akcji uznał, że najważniejszym zadaniem ratowni­czym w tej fazie akcji jest ewakuacja ludzi znaj­dujących się na najwyższych kondygnacjach. Utworzono dwa odcinki bojowe. I OB od strony ulicy, gdzie postanowiono przeprowadzić ewa­kuację z wyższych pięter za pomocą drabin mechanicznych. Na II OB, do czasu przyjazdu następnych drabin, postanowiono spieszyć z pomocą osobom uwięzionym w gruzach. Z chwilą przybycia drabin - także i na tym od­cinku podjęto ewakuację ludzi z górnych kondy­gnacji, równocześnie penetrując gruzy i wydo­bywając zasypanych. Kierownik akcji polecił przygotować teren, aby umożliwić manewrowa­nie i sprawienie drabin mechanicznych. Wokół budynku

wycięto najbliższe drzewa, odgruzo­wano teren.

 

Po wstępnym rozeznaniu sytuacji kierow­nik akcji zażądał od RSK wsparcia dużą liczbą jednostek, a także zadysponowania pogotowia ratunkowego, gazowego, energetycznego. Zażądał także przystania specjalistycznej grupy PCK z psami ratowniczymi, wytresowanymi w poszukiwaniu ludzi pod gruzami. Przez okienko o wysokości 50 cm, oświetlające klatkę


schodową, st. kpt. Stanisław Czerwiński oraz asp. Mirosław Bylicki - oficer operacyjny rejo­nu, weszli do budynku na rozpoznanie rozmia­rów zniszczeń. Mieli także przeszukać miesz­kania od najwyższej kondygnacji w dół. Klatka schodowa była mocno zniszczona. Drzwi wej­ściowych do bloku nie było. Budynek osiadał, trzeszczał, chwiał się. Kpt. Stanisław Czerwiń­ski wspomina, że będąc na górze czuł się jak na statku. Stropy i podłogi w bardziej zniszczo­nej części budynku byty pochylone w stosunku do poziomu o ponad 20°.

Pierwszy meldunek o sytuacji na miejscu zda­rzenia przekazany do RSK przez KAR brzmiał: "Zniszczeniu uległy 3 dolne kondygnacje budynku. Część lokatorów ewakuowała się sama. W oknach na różnych piętrach widoczne są osoby wymagające ewakuacji. W zawalonych kondygnacjach mogą znaj­dować się ludzie. Przygotowujemy się do przeszuka­nia gruzowiska oraz ewakuacji klatką schodową i za pomocą drabin".

W czasie przygotowywania stanowisk dla drabin mechanicznych - pod gruzami przed wej­ściem do budynku znaleziono dwie martwe osoby.

Dowódca II OB otrzymał zadanie zorganizo­wania 3-osobowej grupy, w celu spenetrowania wszystkich pomieszczeń mieszkalnych i gospo­darczych, poczynając od lotu. Kilka minut później zorganizowano kolejną grupę, która jeszcze raz spenetrowała pomieszczenia już sprawdzone, By­ło to konieczne dla upewnienia się, że nikogo nie ma w mieszkaniach. Nie było to łatwe zadanie, bowiem pomieszczenia w mieszkaniach byty w stosunku do siebie poprzesuwane w poziomie, przechylone. Meble poprzewracane, często spię­trzone. W tych warunkach mogło się okazać, że ktoś przyciśnięty lub przywalony meblościanką, tapczanem itp. nie został przez poprzednią grupę dostrzeżony. Po około 20 minutach akcji po dwóch stronach budynku ustawiono strażaków,

którzy mając stałe punkty odniesienia dokonywali pomiarów wielkości ruchów poziomych budynku.

Każdy z zastępów znajdujących się we­wnątrz budynku miał łączność radiową z dowód­cą odcinka bojowego. Ich członkowie mieli obo­wiązek natychmiast meldować o wszelkich na­potkanych trudnościach w wypełnianiu zadań, a także o spostrzeżeniach odnoszących się do warunków bezpieczeństwa. Ratowników uczulo­no, aby starali się tak zachowywać, żeby w razie nagłej konieczności mogli jak najszybciej opu­ścić budynek, tą samą drogą, którą weszli.

Zachowanie ewakuowanych było różne. Najczęściej podporządkowywali się poleceniom strażaków-ratowników. Ale zdarzały się wypad­ki zwlekania. Charakterystyczne było zachowa­nie starszej pani, która nie chciała opuścić mieszkania, ponieważ nie można było zamknąć wypaczonych drzwi. Kiedy już została przeko­nana, że mieszkania będą pilnowali policjanci, stwierdziła, że musi się przebrać, ponieważ w ubraniu używanym w domu nie może wyjść na zewnątrz. To niech się pani przebierze - za­proponowali strażacy. Dobrze - ale panowie muszą wyjść. Wszystko to trwało około 0,5 godz., a przy balkonie czekała drabina z otwar­tym koszem...

Ludzi ewakuowanych przez strażaków przejmowały służby miejskie: Wydział Gospo­darki Miejskiej, Wydział Spraw Społeczno-Ad­ministracyjnych, zapewniając posiłek, gorące napoje, koce.



 

 

W pewnym momencie do ratowników pode­szła bardzo zestresowana kobieta prosząc, aby ratowali jej syna, który w mieszkaniu na II pię­trze leży przyciśnięty betonem. Wskazała miej­sce. Strażacy-ratownicy zaczęli wybierać gruz. Przydatne byty tylko ręce. Żaden sprzęt nie mógł tutaj znaleźć zastosowania. Pomiędzy stropem a podłogą była przestrzeń nie większa niż 40 cm. Asp. Jerzy Petryczko - drobnej bu­dowy ciała, ale wysportowany strażak-ratownik - zdjął hełm i wpełzł w szczelinę. W hełmie nie mieścił się w otworze po wybranym gruzie. 0 założeniu aparatu ochrony dróg oddecho­wych nie mogło być nawet mowy. Powoli wycią­gał gruz, deski, elementy zniszczonych mebli i podawał do tyłu kolegom. Po pół godziny wy­tężonej pracy usłyszał charczącego człowieka. Pracę bardzo utrudniał gaz, którym dusił się ra­townik i zagruzowany. Świeżego powietrza nie mógł zaczerpnąć, bo nie było miejsca na jakie­kolwiek naczynie z powietrzem. Postanowił się nie wycofywać, 


bo wiedział, że człowiek, do któ­rego było już blisko, ma jeszcze większe pro­blemy z oddychaniem. Poinformował tylko kole­gów, którzy przebywali obok szczeliny, że bra­kuje mu powietrza. Po jakimś czasie podali mu wąż od butli. Mógł przewentylować płuca kilko­ma haustami. Dogrzebał się do celu. Człowiek leżał na tapczanie przyciśnięty stropem. Obok jego głowy położył na tapczanie znalezione de­ski. Posłużyły one za podkład pod małe po­duszki, które podłączył do przewodu i napełnił powietrzem. Tapczan uległ częściowemu znisz­czeniu. Ratownik odniósł wrażenie, że minimal­nie uniósł się strop. Czy jest panu lepiej? - zapytał ratowanego. Znacznie lepiej - odpowiedział tamten. Ratowany leżał na brzuchu. Asp. Petryczko podłożył jeszcze kilka poduszek i na­pełnił je powietrzem. Zmiażdżyły one tapczan do tego stopnia, że mógł chwycić poszkodowa­nego za nogi i próbować go wyciągnąć. W cza­sie tej czynności poszkodowany zaczął krzy­czeć, że w podbrzusze wbija mu się szkło. Asp. Petryczko macając tapczan stwierdził, że znajdowały się na nim kawałki szkła. Usunął je. Podał poszkodowanemu wąż z powietrzem, aby ten zrobił kilka wdechów. Wreszcie wydobył go z zawału. Walczył o jego życie w skrajnych wa­runkach zagrożenia własnego życia godzinę i 20 minut. Po pięciu minutach miejsce, gdzie znajdował się poszkodowany, objął pożar.

Asp. Petryczko wraz ze swymi podwładnymi przeniósł się na drugą stronę budynku, gdzie gruzy przycisnęły małżeństwo z dziec­kiem. Ojciec leżał z dzieckiem na tapczanie. Matka została wyrzucona do rogu pokoju. Ru­chy budynku spowodowały, że osoby uwięzio­ne najczęściej znajdowały się w innych miej­scach, niż wskazywali członkowie rodzin, czy znajomi, którzy szczęśliwym zbiegiem okolicz­ności ocaleli. Warunki do ratowania byty podob­ne, ale zagrożenie dla ratowników jeszcze większe, ponieważ ta strona budynku była bar­dziej zniszczona i mniej stabilna. Znów trzeba było wczołgiwać się w 40-cm szczelinę i leżąc

na brzuchu wydobywać gruz, usuwać połamane deski, stoły, krzesła. W czasie akcji pod gru­zami bardzo przydatne okazały się poduszki powietrzne. Bez nich ratownik byłby bezradny. Żaden sprzęt mechaniczny nie mógł tutaj zna­leźć zastosowania. Tylko sita ludzkich rąk. Gaz ciągle utrudniał oddychanie, szczypał w oczy. Asp. Petryczko najpierw wyciągnął ojca, potem dziecko - bardzo przerażone. Najwięcej proble­mów było z kobietą, przyciśniętą tapczanem do ściany. Trzeba go było rozebrać gołymi ręko­ma. Było to bardzo trudne, ze względu na ści­skający go ze wszystkich stron gruz. Za narzę­dzia służyły wygrzebane pręty. Kawałki desek służyły do budowy prostej dźwigni i do wygar­niania gruzu oraz części tapczanu. Największe problemy w pokonywaniu przeszkód stanowiły dywany. Nie dawały się łamać, a do rozerwania byty bardzo trudne.

Do parteru i I piętra nie było dostępu. Ra­townicy penetrowali II piętro. Na początku nie mieli masek przeciwpyłowych. Ciągle przeszkadzał gaz. Brakowało powietrza. Po akcji twier­dzili, że gdyby mieli ze sobą różne złączki, umożliwiające robienie odgałęzień przewodu powietrznego, to łatwiej by się im pracowało pod gruzami, a przede wszystkim mogliby poda­wać powietrze uwięzionym. Maski przeciwpyłowe nie są dostosowane do warunków pracy strażaków-ratowników, którzy wkładają dużo wysiłku w wykonywane czynności. To zwiększa zapotrzebowanie organizmu na tlen. Oddech staje się głębszy i szybszy. Wówczas maska przeciwpyłowa utrudnia oddychanie.

Podczas dogrzebywania się do uwięzio­nych strażacy-ratownicy napotkali jeszcze jedną trudność. Drabina mechaniczna, za pomocą której ratowano ludzi z wyższych kondygnacji, była tak ustawiona, że gazy wydobywające się z rury wydechowej kierowały się wprost na od­gruzowywane miejsce. Nikt nie pomyślał, że trzeba giętkimi wężami odprowadzać je gdzie indziej. Wynika stąd wniosek, że w sytuacji, gdy ratownicy znajdują się ' w różnych miejscach


obiektu - ustawiając sprzęt trzeba pamiętać tak­że o tym, aby spaliny nie zatruwały ludzi pracu­jących, bądź przebywających obok.

St. ogn. Czesław Kafkowski, odpowiadają­cy za to, aby ratownicy z JRG nr 1 dysponowali w każdej chwili odpowiednią ilością powietrza podkreślał, że bardzo ważną rzeczą jest, aby podczas takiej katastrofy zgromadzić na miej­scu akcji znaczny zapas butli do napełniania poduszek. Od tego często może zależeć życie ratowanego i ratownika.

Działania ratownicze w gruzach bardzo utrudniał dym wydobywający się ze sprasowa­nych kondygnacji. W gruzowisku trwał pożar. Nie można go było w pełni ugasić aż do samego koń­ca akcji. Groził on ludziom uwięzionym w gru­zach zatruciem gazami pożarowymi, a nawet spaleniem. Ta sytuacja nakazywała ratownikom dodatkowy pośpiech, który byt niebezpieczny za­równo dla ratowanych jak i dla nich. Podejmowa­no próby ugaszenia pożaru pianą średnią i lekką. Po około 2-3 godzinach podawania piany pożar został przytłumiony, ale po podobnym okresie znowu ożywał i działania gaśnicze należało po­wtarzać od nowa. W sumie użyto 5 ton środka pianotwórczego. Po jednej z akcji gaśniczych nastąpiło tąpnięcie o kilkadziesiąt centymetrów w jednej części budynku. Było to bardzo niebez­pieczne, ponieważ pęknięcia ścian zewnętrz­nych, dochodzące do szerokości 8 cm, występu­jące w pionie i w poziomie, jak również w wień­cach na bocznej ścianie świadczyły, że konstruk­cja budynku została bardzo osłabiona, a każdy jego ruch potęgował ten proces. Dramatyzmu do­dawał fakt, że budynek po wybuchu osiadł od­chylony od pionu o 120 cm.



 

W trakcie akcji podjęto próbę podparcia je­go narożnika podkładami kolejowymi, które miały pełnić rolę stempli. Stan techniczny bu­dynku nie pozwalał jednak na takie zabezpie­czenie, bowiem blok byt odcięty od fundamen­tów i chwiejny ze względu na niestabilność podłoża.

Po ewakuacji mieszkańców górnych kondy­gnacji wszystkie siły skoncentrowano na odnaj­dywaniu i wydobywaniu osób uwięzionych w gru­zach. Kilkakrotnie ogłaszano ciszę. Za pośrednic­twem urządzeń nagłaśniających podejmowano próby nawiązania kontaktu z osobami zagruzo­wanymi, prosząc, aby się odezwały, lub w inny sposób wskazały miejsce, w którym przebywają. Nasłuchiwano, rozstawiając co kilka metrów stra­żaków. Gruzy przeszukiwały psy. Niektóre próby zakończyły się powodzeniem. Wtedy podejmo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin