Robin Cook - Czynnik krytyczny.rtf

(2829 KB) Pobierz

CZYNNIK KRYTYCZNY

DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2008

Przełożył Paweł Korombel


Tytuł oryginału Critical

Copyright © 2007 by Robin Cook AU rights reserved

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2008

Redaktor

Elżbieta Bandel

Projekt okładki Zbigniew Mielnik

Fotografia na okładce Masterfile

Wydanie I

ISBN 978-83-7510-077-8

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60- I71 Poznań

tel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74

e-mail: rebis@rebis.com.pl

www.rebis.com.pl

Skład REBIS: Gdańsk, teł. 058-347-64-44


Cameronowi za radość, którą przynosi, poświęcam


Podziękowania

Dominique Borse, MBA,

inwestorowi w przemyśle rozrywkowym

Joe Coksowi, J.D., LLM,

adwokatowi, specjaliście od nieruchomości i podatków

Jean E. R. Cook, MSW, CAGS, psychologowi

Rosę Doherty, A.M., pracownikowi naukowemu

Markowi Flomenbaumowi, M.D., Ph.D., Inspektorowi Medycyny Sądowej Commonwealth of Massachusetts

Angelowi MacDonaldowi, J.D., adwokatowi, specjaliście od prawa karnego


Prolog

Na przełomie marca i kwietnia 2007 roku pewne poważne, nieoczekiwane zmiany w życiu trzech ludzi, z których dwaj zmarli, miały zapoczątkować całą serię powiązanych ze so­bą zdarzeń i wpłynąć na egzystencję setek, a nawet tysięcy osób. Żadna z ofiar nie spodziewała się swojego losu. Chociaż wszyscy byli zdrowymi, żonatymi mężczyznami w zbliżonym wieku, to jednak uprawiali zupełnie różne zawody i się nie znali ani na gruncie towarzyskim, ani zawodowym. Jeden był białym lekarzem; bolesna kontuzja unieruchomiła go na boisku sportowym. Drugi Murzynem, programistą komputerowym; zmarł w wyniku błyskawicznie postępującego, śmiertelnego zakażenia pooperacyjnego. Trzeci, z pochodzenia Azjata, był księgowym i padł ofiarą bezwzględnej mafijnej egzekucji.

Jak większość ludzi lekarz medycyny Jack Stapleton nigdy naprawdę nie doceniał tego anatomicznego i fizjologicznego cudu, jakim są stawy kolanowe, a uświadomił go sobie dopiero wieczorem dwudziestego szóstego marca dwa tysiące siódmego roku. Tego dnia od rana pracował w Biurze Głównego Inspek­tora Inspektoratu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork, czyli Inspektoracie Medycyny Sądowej, gdzie był zatrudniony na etacie lekarza sądowego. Kursując dzień w dzień między domem a miejscem pracy na swoim ukochanym rowerze gór­skim marki Cannon, ani razu nie zastanowił się nad tym, jak bardzo obciąża swoje kolana. Przed południem przepro­wadził trzy sekcje, z których jedna była skomplikowanym zadaniem, wymagającym skrupulatnego prześledzenia torów pocisków w ranach postrzałowych. W sumie spędził w piekle, jak nazywano prosektorium, cztery godziny, cały czas stojąc

lub chodząc, nieświadomy tego, jak bardzo obciąża nogi. Ani razu nie pomyślał o kolanach ani o tym, do jakiego wysiłku zmusza więzadła, które mimo znacznych naprężeń wiernie chroniły stawy, oraz łąkotki łagodzące znaczny nacisk, wy­wierany na zakończenia kości piszczelowych przez długie kości biodrowe.

Katastrofa wydarzyła się dopiero wieczorem, pod koniec jednego z krótkich meczów koszykówki na lokalnym boisku, w których Jack uczestniczył. Ku jego smutkowi nie wygrali ani razu i przez niekończące się kwadranse osowiali okupowali ławę, zanim znów mogli wrócić na boisko. Nie miało znaczenia, że tego wieczoru walczył obok naprawdę znakomitych graczy, w tym jego bliskich kumpli, Warrena i Błyska.

Kiedy czas wlókł się powoli, Jack bez przypomnień Warrena wiedział, że jest odpowiedzialny za kilka katastrof, do których doprowadził, nie odbierając podania albo gubiąc piłkę, jednak Warren i tak bezlitośnie zmywał mu głowę. Jack się nie bro­nił. Pod koniec pewnego wyrównanego meczu zrobił z siebie wyjątkowego palanta. Zahaczył czubkiem jednej stopy o piętę drugiej, stracił piłkę i doprowadził do przegranej.

Tak naprawdę jednak zhańbił się pod koniec finałowej rozgrywki, po przejęciu długiego podania od Warrena. Jako że stan meczu znów był remisowy i następna piłka miała zdecydować o wyniku, Jack postanowił się zrehabilitować. Ku jego zachwytowi w ostatecznym, jak miał nadzieję, starciu, od kosza przeciwnika dzielił go tylko jeden obrońca, nazywany „Splujem" z powodu jednego z jego mniej uroczych nawyków, ale co ważniejsze z perspektywy Jacka, wysoki, niezgrabny i nie dorównujący mu szybkością.

- Zasuwaj! - zawył Warren z połówki boiska przeciwnika, na sto procent pewien, że Jack przerobi Spluja i zostawi go daleko za sobą.

Jack najpierw zrobił sprawny zwód w lewo, zaakcentowa­ny błyskawicznym kozłem w tym kierunku, po czym runął w prawo. Uniósł nad nawierzchnię boiska prawą nogę, wpierw uginając i zaraz prostując kolano. Gdy tylko stopa opadła na asfalt, Jack wykręcił tors w prawo, zamierzając obiec Spluja,


który nadal stał jak słup soli po zwodzie i koźle. Kiedy lewa stopa Jacka uniosła się nad nawierzchnię, cały ciężar jego ciała został przerzucony na częściowo ugięte prawe kolano, nadto zmuszone wytrzymać nagły obrót górnej części kończyny.

Gdyby Jack dał sobie na wstrzymanie i obliczył siły dzia­łające na jego pięćdziesięciodwuletnie stawy, może by poszedł po rozum do głowy i uznał, że zbyt wiele wymaga od swojej do tej pory wiernej cielesnej konstrukcji. Chociaż więzadła po­przeczne wytrzymały, gdyż działające na nie siły rozłożyły się stosunkowo równo na ich całej, znacznej szerokości, sytuacja inaczej wyglądała w wypadku przednich więzadeł krzyżowych, które w miarę jak Jack się starzał, nieco się wydłużyły. Na próżno stosunkowo wąski pasek tkanki - traktowany przez większość ludzi jako chrząstka, gdy mocują się z kawałkiem jagnięciny na talerzu - ale który Jack znał pod nazwą „tkan­ka kolagenowa", usiłował powstrzymać kość biodrową przed rozstaniem z piszczelową. Niestety, działające siły pokonały więzadło. Rozdarło się z suchym trzaskiem i na moment wypuściło kość biodrową z panewki stawu. Równocześnie naderwaniu uległy delikatne brzegi łąkotek.

Prawa noga Jack złożyła się. Upadł na szorstką nawierzch­nię boiska i wykonawszy półmetrowy ślizg, zostawił na niej tęgi płat skóry. W jednej chwili był skoordynowaną, ukierun­kowaną na cel masą mięśni i kości, w następnej potłuczoną i krwawiącą galaretą. Krzywił się z bólu, ściskając kolano. Nie ogarniał całkowicie tego, co się stało, ale z grubsza prze­widywał konsekwencje kontuzji. Mógł tylko żywić nadzieję, że się myli.

-            Chłopie, coraz gorzej z tobą - zrzędził Warren, po tym jak przygnał na najwyższych obrotach i upewnił się, że Jack jeszcze zipie. Z jego głosu przebijały ulga i obrzydzenie. Wy­prostował się i wziął pod boki, mierząc karcącym spojrzeniem kontuzjowanego przyjaciela. - Może robisz się za stary, żeby biegać z piłką, doktorku? Jarzysz, co mówię?

-            Przepraszam - z trudem wykrztusił Jack. Czuł się zaże­nowany. Wszyscy się na niego gapili.

-            Jesteś załatwiony na dzisiaj, czy jak? - spytał Warren.

Jack wzruszył ramionami. Ból wzrósł i zelżał, napawając go fałszywą nadzieją. Niezdarnie wstał i stopniowo obciążył kontuzjowany staw. Znów wzruszył ramionami i ostrożnie przekuśtykał kilka kroków.

- Nie jest tak źle — oświadczył, oceniwszy otarcia na łokciu i kolanie. Spróbował zrobić kolejne kilka kroków. Szło mu cał­kiem nieźle, dopóki nie skręcił w bok. Znów doszło do dyslokacji stawu kolanowego i kolejny raz zaliczył nawierzchnię boiska. Z trudem się podniósł. - Jestem załatwiony - powiedział tyleż z rezygnacją, co z żalem. - Jestem naprawdę załatwiony. To na pewno nie jest tylko zwykłe naciągnięcie.

Jak większość ludzi David Jeffries nigdy naprawdę nie doceniał molekularnego cudu, jakim są bakterie, ani nie ogarniał faktu, że gdy zakażenie już się zacznie, to zostanie powstrzymane lub nie po epickiej molekularnej bitwie między zajadłymi bakteriami a czynnikami obronnymi ludzkiego or­ganizmu. Nigdy też naprawdę nie doceniał zagrożenia, jakie nadal stwarzają bakterie mimo rozległej palety antybiotyków, dostępnej współczesnemu lekarzowi. Wiedział, że odpowiadają za straszliwe niegdysiejsze zarazy, w tym dżumę, ale to było dawno. Z pewnością nie traktował bakterii z takim niepoko­jem, jakiego doznawał, słysząc o wirusach w rodzaju H5N1 (ptasiej grypy), Ebola czy wirusie powodującym AIDS, które to zagrożenia nieustannie podkreślały media. Poza tym miał mętne pojęcie o istnieniu „dobrych bakterii", które są niezbędne do wyrobu takich produktów spożywczych, jak sery i jogurty. Tak więc gdy pewnego poniedziałkowego ranka dwa tysiące siódmego roku zgłosił się do szpitala ortopedycznego Angels na przeszczep przednich więzadeł krzyżowych, ani mu było w głowie przejmować się bakteriami. Jeśli już coś nie dawało mu spokoju, to narkoza i obawa, że się nie obudzi po operacji oraz że ta cała męka (tak określił zabieg pewien jego znajomy) okaże się nieskuteczna i nie zapewni mu powrotu do tego, co najbardziej uwielbiał, czyli do gry w tenisa.

Będąc programistą komputerowym w firmie informatycznej na Manhattanie, spędzał, jak to sam określał, masę czasu na


tyłku, przykuty do monitora. Firma była na dorobku i każdy pracownik musiał zasuwać pełną parą. Poza tym David od zawsze uwielbiał sport, a szczególnie konkurencje, w których wysiłek fizyczny łączył się ze współzawodnictwem, więc tenis widniał na szczycie listy jego upodobań. Do czasu kontuzji, której się nabawił miesiąc przed operacją, biegał po korcie co najmniej cztery razy w tygodniu. Nawet usiłował zaintereso­wać tym sportem swoich dwóch nastoletnich synów, chociaż na próżno.

Co się tyczy samej kontuzji, to nie miał pojęcia, jak mogło do niej dojść. Dotychczas zawsze był w formie. Pamiętał tylko, że nastąpiła po tym, jak wystartował do siatki, wcześniej wy­prowadzając, jak się mu wydawało, wygrywające uderzenie. Niestety, nie okazało się tak skuteczne, jak na to liczył, i prze­ciwnik odpowiedział na jego bekhend wyśmienitym returnem. David, biegnąc, wyrzucił przed siebie nogę, postawił stopę i równocześnie skręcił w lewo, próbując dosięgnąć piłki. Ale nic z tego nie wyszło. Osiągnął tyle, że się rozkraczył i padł, ściskając bolące kolano, które natychmiast zaczęło potwornie puchnąć.

Biorąc pod uwagę piorunujące tempo zakażenia, które na­stąpiło po operacji, z pewnością można by powiedzieć, że David powinien bardziej się wystrzegać bakterii. W kilka godzin po tym, jak wywieziono Davida z sali operacyjnej, stosunkowo niewielka kolonia gronkowców, która znalazła drogę do jego kolana i obrzeży oskrzelików płucnych, rozpoczęła swoje mo­lekularne czary.

Gronkowiec to często spotykany rodzaj bakterii. W każdej chwili dwa miliardy ludzi, jedna trzecia ziemskiej populacji, żyje z nim symbiotycznie, zapewniając mu lokum w jamie nosowo-gardłowej i wilgotnych zakamarkach skóry. Również David był nosicielem tego rodzaju drobnoustrojów. Ale to nie dotychczas noszony szczep wdarł się do organizmu, lecz szcze­gólny typ gronkowca złocistego, który wykorzystał łatwość, z jaką gronkowce wymieniają się genetycznymi informacjami, tak potęgując swoją wirulencję i przewagę w starciu z innymi organizmami. Ten szczególny podgatunek nie tylko był

oporny na antybiotyki z rodziny penicylin, ale niósł geny dla zastępu niemiłych molekuł, z których część pomagała ataku­jącym bakteriom przylgnąć do komórek biegnących wzdłuż włosowatych naczyń krwionośnych Davida, podczas gdy inne zniszczyły komórki obronne, wysłane przez jego organizm, by poradziły sobie z rozwojem infekcji. Po nadwerężeniu osłony komórkowej liczba atakujących bakterii zaczęła gwałtownie rosnąć i w ciągu kilku godzin osiągnęły fazę namnażania intensywnego. W tym momencie włączyły się inne geny, nale­żące do tego szczególnego genomu gronkowca, które pozwalają mikroorganizmom wyprodukować całą serię jeszcze bardziej złośliwych molekuł, nazywanych toksynami. Te zaczęły siać spustoszenie w ciele Davida, między innymi doprowadzając do czegoś, co nosi nieformalną nazwę „efektu zjadania ciała", jak również przynosząc objawy zespołu wstrząsu septycznego.

David pierwszy raz zdał sobie sprawę z nadciągającej burzy, gdy sześć godzin po operacji pojawiła się lekka gorączka, na jakiś czas przed tym, jak atakujące bakterie osiągnęły fazę namnażania intensywnego. Nie poświęcił wzrostowi tempera­tury wielkiej uwagi, podobnie młoda pielęgniarka, która tylko mechanicznie zanotowała objaw na karcie pacjenta. Następnie poczuł coś, co później nazwał uciskiem w piersiach. Mając pod ręką środki przeciwbólowe, których dozowanie sam regulował, nie narzekał. Uważał, że to typowe objawy pooperacyjne, do­ki nie pojawiły się kłopoty z oddychaniem i nie zaczął odpluwać zabarwionej krwią flegmy. Nagle wydało mu się, że nie może złapać tchu. W tym momencie naprawdę się przejął. Jego nie­pokój wzrósł jeszcze bardziej, gdy zwrócił uwagę na swój stan i pielęgniarki zaczęły się kręcić jak w ukropie. Pobrały mu krew, dodały do kroplówki antybiotyki, przeprowadziły gorącz­kowe rozmowy telefoniczne i zasugerowały natychmiastowy transport do kliniki uniwersyteckiej, na co David z wahaniem zapytał, czy wtedy lepiej się poczuje.

- Zaraz poczuje się pan lepiej - odruchowo odpowiedziała jedna z pielęgniarek.

Ale słowa nie pomogły. David zmarł po kilku godzinach w wyniku ostrej posocznicy i ogólnej niewydolności narządowej,


będąc w drodze do szpitala ogólnego, w pełni wyposażonego i przygotowanego do leczenia wszelkiego typu powikłań po­operacyjnych.

Jak większość ludzi, Paul Yang nigdy się naprawdę nie martwił, jaki będzie jego ostateczny los, a powinien, zwłaszcza gdy David Jeffries przegrywał swoją molekularną bitwę z bak­teriami. Podobnie do wielu jego bliźnich, nad którymi ciąży klątwa świadomości końca, nie zastanawiał się nad ponurą realnością śmierci, mimo że mniej więcej od osiemnastych urodzin miewał natrętne poczucie stopniowego, coraz szybsze­go starzenia się. W wieku pięćdziesięciu jeden lat miał zbyt wiele bardziej bezpośrednich zmartwień, takich jak rodzina, w której skład wchodziła rozrzutna, nienasycona żona, dwoje dzieci w college'u i kolejne, które niedługo miało iść w ich śla­dy, a także duży dom na przedmieściu z poważnie obciążoną hipoteką, wymagający kapitalnego remontu. Jakby nie dość tego w ciągu ostatnich trzech miesięcy praca nieustannie dostarczała mu kolejnych zmartwień.

Pięć lat wcześniej Paul zrezygnował z wygodnej, ale jed­nocześnie przewidywalnej i w gruncie rzeczy nudnej posady w przedsiębiorstwie trwale zakorzenionym na liście 500 naj­większych firm „Fortune", i został głównym i jedynym księgo­wym obiecującego, zaczynającego od zera interesu, mającego budować i prowadzić prywatne szpitale specjalistyczne. Nie zgłosił się sam, został bez ceregieli ściągnięty przez byłego szefa, którego z kolei na stanowisko dyrektora finansowego, CFO, ściągnęła znakomita lekarka Angela Dawson, świeżo po MBA na Uniwersytecie Columbia. Decyzja o zmianie posady była dla Paula trudna, gdyż z natury nie był ryzykantem, ale potrzeba większych dochodów i szansa wybicia się na szybko rosnącym, przynoszącym bilionowe zyski rynku ochrony zdro­wia przeważyła poczucie niepewności i ryzyka.

Co niezwykłe, wrodzone zdolności doktor Angeli Dawson do prowadzenia interesów sprawiły, że wszystkie plany dotyczą­ce jej firmy, Angels Healthcare, ziściły się co do joty. Z tymi akcjami, świadectwami udziałowymi i opcjami, którymi Paul

dysponował, od bogactwa dzieliły go tylko tygodnie - tak jak innych założycieli, inwestorów Angels i w mniejszym stopniu ponad pięciuset lekarzy, właścicieli udziałów spółki. Pierwsza publiczna oferta sprzedaży akcji, IPO, była tuż-tuż i dzięki wyjątkowo udanej prezentacji prospektu emisyjnego, która doprowadziła instytucjonalnych inwestorów do ślinotoku, cena akcji oscylowała w górnej strefie oczekiwań.

Spodziewając się uzyskania przez spółkę pięciuset milio­nów dolarów po pierwszej emisji, Paul powinien być w stanie bliskim nirwany. Ale nie był. Przeżywał największą udrękę w życiu, uwikłany w niebywały dylemat etyczny, doprowadzony do wręcz gigantycznych rozmiarów niedawnymi skandalami w świecie księgowości korporacyjnej, na przykład w Enronie, które w ostatnich sześciu czy siedmiu latach zachwiały świa­tem finansów. Fakt, że Paul nie uprawiał kreatywnej księgo­wości, nie był pocieszeniem. Trzymał się ogólnie przyjętych procedur księgowania jak papież dziesięciorga przykazań i był pewien, że jego rachunki zgadzają się co do centa. Problem polegał na tym, że nie chciał, by ktokolwiek oprócz założycieli spółki zaglądał do ksiąg, właśnie dlatego, że były dokładnie prowadzone i dobitnie wskazywały, że spółka generuje wyższe koszty niż przychody. Problem zrodził się trzy i pół miesiąca wcześniej, tuż po badaniu audytora przeprowadzonym ze względu na prospekt emisji akcji. Z wątłego ostrzegawczego światełka szybko przeistoczył się w opętańczo błyskające światła alarmu. Dylemat Paula polegał na tym, że wedle przepisów niedobory gotówki winien zgłosić nie tylko swojemu dyrektorowi finansowemu, ale również państwowej Komisji Papierów Wartościowych i Giełdy, SEC. Rzecz w tym, że, jak to szybko zauważył dyrektor finansowy, taki raport rozłożyłby IPO i cała ich roczna harówka poszłaby w diabły, a niewyklu­czone, że przyszłość spółki również. Dyrektor i doktor Dawson przypomnieli Paulowi, że nieoczekiwanie wysoki współczyn­nik spalania, czyli tempo, z jakim młodziutka spółka zużywa kapitał zakładowy, zanim zacznie wypracowywać dochody, to tylko drobna, z pewnością chwilowa anomalia, jako że już przystąpiono do uzdrawiania tego stanu rzeczy.

Chociaż Paul wiedział, że wszystko, co usłyszał od zwierzch­ników, jest zapewne prawdą, miał świadomość, że nie składając raportu do Komisji, po prostu łamie prawo. Konflikt między wrodzonym poczuciem uczciwości a osobistymi ambicjami, splecionymi z potrzebami wiecznie spragnionej pieniędzy rodziny doprowadzał go do obłędu. Mało tego, zaczął zaglą­dać do kieliszka. Lata temu pokonał tę słabość, ale obecna sytuacja przerosła jego siły. Pocieszał się jedynie myślą, że nie jest całkowicie uzależniony, gdyż ograniczał się do kilku drinków, które wypijał, zanim wsiadł do pociągu kursującego między jego miejscem pracy a domem w New Jersey. Nie było mowy o powrocie do całonocnych popijaw i zabaw z damul...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin