Dobraczyński Jan - Przyszedłem rozłączyć.txt

(722 KB) Pobierz
  
  
     Jan Dobraczy�ski
        Przyszed�em         roz��czy�
   Instytut Wydawniczy   PAx 
Warszawa 1976
  
  
  
  
  
  
  
  
  
  
  
  
          PWZN 
          Print 6
        Lublin 1996
  Adaptacja na podstawie
  ksi��ki wydanej przez
   Instytut Wydawniczy
   PAXx Warszawa 1976
  "...Przyszed�em roz��czy� syna z ojcem,@ c�rk� z matk�, a synow� z jej 
te�ciow�"
  Mt 10, 35
  
  Joasi
  
  `tc
  �Cz�� pierwsza: 
  Po�udnie
  
  1
  Powoli wspina�a si� na zamkow� wie��. W czworok�tnej studni panowa� mrok, 
zaledwie rozpraszany przez migotliwe �wiat�o pal�cych si� na kondygnacjach 
pochodni. Kamienne schody nie mia�y por�czy, wisia�y jak zapadaj�ca si� 
spiralnie g��bia. Sz�a przy samej �cianie, trzymaj�c przed sob� r�k�, kt�r� 
dotyka�a muru. Czasami jej palce natrafia�y na wykusz. Na chwil� 
zatrzymywa�a si� przy nim, poddaj�c twarz ci�gn�cemu podmuchowi.
  Niepok�j, z kt�rym obudzi�a si� dzisiaj z rana i kt�ry dokucza� jej w 
ci�gu ca�ego dnia, kaza� jej w�drowa� w g�r�. Walczy�a z nim, jak si� 
walczy z nadchodz�c� chorob�. W szpitalu wydawa�o si�, �e o nim zapomni. Na 
pr�no.
  Dzisiejszego dnia zasta�a tam wi�ksz� ni� zwykle gromad� przyby�ych 
ludzi. Mo�e przep�dzi�y ich lej�ce od paru dni zimne deszcze, a mo�e 
przegna� strach przed nadci�gaj�cym znowu g�odem? Po dw�ch latach 
nieurodzaj�w i ten rok, cho� nieco lepszy od poprzednich, nie obiecywa� 
jeszcze chleba dla wszystkich. Zebrany t�um zaskoczy� j� jednak. Ostatnimi 
czasy prawie nikt nowy nie zagl�da� do szpitala. Ju� zacz�a s�dzi�, �e z�e 
czasy min�y. Tymczasem dzi� nadci�gn�a olbrzymia ci�ba: wychud�e kobiety 
ze zmizerowanymi dzie�mi, starcy wlok�cy si� ostatkiem si�, chorzy trawieni 
gor�czk� i z�erani wrzodami.
  Jak zawsze, sama bra�a udzia� w przygotowaniu posi�ku i sama dokonywa�a 
rozdzia�u. Stoj�c nad wielkim garem rozlewa�a zup�, za� dziewcz�ta 
roznosi�y dymi�ce miski mi�dzy siedz�cymi kr�giem lud�mi. W cieple parowa�y 
namokni�te �achmany, ci�ki smr�d nape�ni� przestronn� izb�. Znosi�a ten 
zaduch z trudem; dzi� nawet mo�e gorzej ni� zwykle. Czasami podnosi�a 
g�ow�, by spojrze� na ziemiste twarze czekaj�cych na jedzenie ludzi. 
B�yszcz�ce spojrzenia sz�y za dziewcz�tami, kt�re roznosi�y miski; r�ce 
wyci�ga�y si� niby szpony. Izba pe�na by�a szybkich, jakby zdyszanych 
oddech�w. Czasami wytrysn�� gniewny okrzyk, gdy dwie obce d�onie spotka�y 
si� jednocze�nie na misce. Potem s�ycha� by�o �apczywe siorbanie.
  Pot�ny gar, w kt�rym przyniesiono zup�, wydawa� si� zbyt ma�y.
  Jeszcze nie obdzielono po�owy, gdy Izentruda pochyli�a si� nad Elz� i 
szepn�a ostrzegawczo: "Nie starczy dla wszystkich..." Ksi�na drgn�a 
niespokojnie. Szybkim spojrzeniem ogarn�a tych, kt�rzy jeszcze nie 
otrzymali. Co zrobi� - przebieg�o jej przez g�ow� - je�eli zabraknie?
  �ywno��, kt�r� kasztelan Dietrich poleca� ekonomowi zamkowemu wydziela� 
dla szpitala, przeznaczona by�a g��wnie dla tych, kt�rzy w nim stale 
przebywali. O dodatku dla nieoczekiwanych go�ci nie mog�a nawet marzy�. Gdy 
zwr�ci�a si� o to kiedy� do kasztelana, odpowiedzia� ch�odno: "Wszak 
wiecie, wasza mi�o��, �e w kraju panuje g��d. Nawet dla zamku nie mamy 
dosy�. Nie zdo�amy nakarmi� �ebrak�w z ca�ej Rzeszy. Dostojny ksi��� 
odje�d�aj�c powiedzia� mi wyra�nie, ile mam dawa�. Jego rozkaz b�dzie 
wykonany. Lecz co ponadto, wasza mi�o�� daruje..."
  Nawet gdyby pr�bowa�a rozkazywa�, nie us�ucha�by jej. Na zamku przebywa�a 
ksi�na Zofia. Gdy przysz�a wie��, �e nieobecno�� ksi�cia potrwa d�u�ej, 
przenios�a si� z klasztoru do Wartburga. "Pob�d� tutaj, c�rko - o�wiadczy�a 
Elzie - do powrotu Ludwika. Papie� udzieli� mi zezwolenia, abym zawsze, gdy 
przyjdzie tego potrzeba, zajmowa�a si� strze�eniem d�br moich syn�w. 
Mog�yby ulec roztrwonieniu w czasie tak d�ugiej nieobecno�ci." Powr�t 
�wiekry pozbawi� Elz� do reszty znaczenia na zamku. Powr�ci�a do tego, czym 
by�a przed �lubem. We wszystkich sprawach kasztelan odwo�ywa� si� do Zofii 
i to ona, codziennie, wyprostowana, wsparta na kosturze, otoczona 
towarzysz�cymi jej siostrami, dw�rkami i pacho�kami obchodzi�a spichrze, 
stajnie, obory i chlewy.
  Gdybym chocia� mog�a si�gn�� do swoich zapas�w! Lecz kom�rka od paru dni 
sta�a pr�na. Z Gud� i Izentrud� musia�y si� od wczoraj zadowoli� suchym 
kawa�kiem chleba. Gdyby jedzenia zabrak�o, nie mia�aby czym zaspokoi� g�odu 
szukaj�cych u niej ratunku ludzi. By�a uboga jak oni.
  Pochyli�a si� nad garnkiem. Nalewaj�c do podsuwanych misek, zacz�a si� 
modli� pr�dko i gor�czkowo: "O, Maryjo, przecie� nie mog� zosta� g�odni... 
Spraw, �eby starczy�o..." Nie podnosz�c wzroku, ca�y czas nalewa�a. Nagle 
chochla zaskroba�a o dno. Skin�a, a stoj�cy obok pacho�ek podpar� gar 
ramieniem. Si�gn�a g��boko, wyla�a wszystko, co pozosta�o. Dopiero teraz 
wyprostowa�a omdla�y od d�ugiego schylania kark. Ale nie znalaz�a przed 
sob� �adnej miski. Popatrzy�a w kr�g: wszyscy jedli. �apczywe cmokanie 
s�ycha� by�o zewsz�d. Zupa na trzymanej w g�rze chochli pachnia�a 
zach�caj�co. Z jak� ochot� zjad�aby j� sama. Ale wdzi�czno��, �e zosta�a 
wys�uchana, doda�a jej si�. Zla�a zup� z powrotem do naczynia i da�a znak 
pacho�kom, by wynie�li gar do kuchni. Jedynymi g�odnymi w izbie pozosta�y 
ona i jej dwie towarzyszki.
  Po nakarmieniu zajmowa�a si� jeszcze d�ugo przyby�ymi. Tych, kt�rzy mieli 
pozosta� w szpitalu, trzeba by�o wyk�pa�, ubra� w czyst� odzie�, u�o�y� na 
pos�aniu. Pozosta�ych trzeba by�o opatrzy�, da� lekarstwa, czasami wspom�c 
odzie�� lub groszem, a najwa�niejsze: trzeba by�o ka�dego wys�ucha�. 
Kolejno sz�a od cz�owieka do cz�owieka, cierpliwie s�ucha�a skarg i 
lament�w. W izbie zaduch by� coraz przykrzejszy, wo� zupy splata�a si� z 
odorem n�dzy. Elz� rozbola�a g�owa, m�czy�y j� md�o�ci. Kilka razy musia�a 
wychodzi� na podw�rze, by nabra� si�. Ale zaczerpn�wszy powietrza, wraca�a 
z powrotem.
  Wreszcie wszystko zosta�o zrobione. Elza wezwa�a ludzi, by ukl�kli, i 
zm�wi�a wraz z nimi modlitw�. Teraz ju� mog�a wraca�.
  Kiedy wysz�a przed budynek szpitalny, by�o jeszcze wcze�nie, ale ju� 
szaro, jakby dzie� by� zd�awiony podmuchami fioletowoczarnych chmur. 
Porywisty wiatr rozdmuchiwa� ka�u�e i pokrywa� je drgaj�c� �usk�. Ni�s� od 
nasi�k�ych wod� las�w wo� gnij�cego igliwia. Pacho�cy podprowadzili os�y. 
Elza jednak odprawi�a ich. Zapragn�a i�� pieszo. Chcia�a odnale�� lekki 
krok, jakim wraca dziecko podawszy ja�mu�n�.
  - Chod�cie! - wo�a�a na dw�rki. - Guda! Truda! P�jdziemy piechot�. Nie 
b�jcie si� wiatru!
  Wiatr nadlecia� i pocz�� szarpa� ich p�aszczami i sp�dnicami, zdziera� 
chustki z g��w. Przyciskaj�c odzie� r�kami, aby si� nie rozwiewa�a, ruszy�a 
przodem. A jednak nie mog�a odnale�� zwyk�ego, radosnego kroku. 
Zamraczaj�cy b�l czo�a kaza� jej trzyma� sztywno g�ow�. Mi�nie plec�w 
ci�gn�y, jakby co� d�wiga�a. Ci�ko stawia�a nogi na zas�anej kamieniami 
�cie�ce.
  Niepok�j znowu da� zna� o sobie. By� niby ogie� ukryty pod popio�em, 
kt�ry nie wiadomo kiedy dob�dzie si� na wierzch. Nie czu�a si� zdolna z nim 
walczy�. Zwolni�a kroku, poczeka�a na towarzyszki, kt�re zosta�y w tyle.
  - Ale mia�y�my dzisiaj robot�! - pr�bowa�a wyci�gn�� je na pogaw�dk�.
  - Co si� sta�o, �e tyle dzisiaj nasz�o? - dziwi�a si� Izentruda.
  - A z t� zup�, go��bko, to prawdziwe czary...
  - Jakie czary, Gudo? - �mia�a si�, ale wiatr wt�acza� jej �miech z 
powrotem w usta. Po niebie przewala�y si� chmury. By�y czarnoszare, 
wysmuk�e niby grzbiety potwor�w morskich. Niekiedy potw�r przewraca� si� i 
b�yska� r�owo�ci� brzucha.
  - Ten wiatr musi przynie�� odmian� - powiedzia�a Izentruda. - Do�� ju� 
tego deszczu...
  - Powiada�y dziady, �e drogi zupe�nie rozmi�k�y - Guda usi�owa�a m�wi� 
mi�dzy tchnieniami wiatru.
  - Pewno dlatego ojciec nie m�g� wys�a� �ywno�ci... - dorzuci�a Izentruda.
  Elza sz�a pierwsza po �cie�ce. Wiatr zdawa� si� bi� w ni� z wi�ksz� moc� 
ni� w jej towarzyszki. Chwilami zatyka� oddech. Wydawa�o si� jej, �e to on 
nie pozwala niepokojowi uj�� z jej piersi i trzyma go tam zamkni�tego niby 
wi�nia. �cie�ka za k�p� brz�z, smaganych w�asnymi ga��ziami jak gromada 
zawzi�tych biczownik�w, wyprowadza�a na drog� wiod�c� do zamku. Pierwsza 
Izentruda zobaczy�a wlok�cy si� przed nimi, ochlastany b�otem w�z. Tkni�ta 
przeczuciem zerwa�a si� i podbieg�a naprz�d. Kiedy zr�wna�a si� z lud�mi, 
kt�rzy towarzyszyli wozowi, odwr�ci�a si�, wydaj�c radosny okrzyk.
  - To nasz Jan. Od razu tak mi si� zdawa�o. �ywno�� przywi�z�! - 
zaklaska�a w d�onie. - Najemy si� wreszcie!
  - Chwa�a Ci, Panie! - powiedzia�a Guda. - Ciesz si�, go��bko! - zwr�ci�a 
si� do Elzy. - Czemu si� nie cieszysz?
  Zmusi�a si� do radosnego okrzyku:
  - �wietnie! B�dziemy jad�y! Nareszcie!
  Jeszcze wczoraj taki okrzyk sam by pojawi� si� na jej ustach. Jej rado�� 
wyzwala�a si� tak �atwo. Zreszt� przyjazd wozu usuwa� naprawd� wiele 
k�opot�w. Gdyby g�odowa�a sama! Nie mog�a jednak znie�� my�li, �e 
dziewcz�ta s� tak�e skazane na g��d. I to dla niej, z dobrej woli podda�y 
si� surowemu nakazowi. Dzi� jednak musia�a udawa� weso�o��. Ten niepok�j 
poch�on�� wszystkie inne uczucia.
  Znajdowa�y si� ju� przed bram�. Stra� by�a wida� uprzedzona, bo gdy tylko 
w�z wynurzy� si� zza zakr�tu, z chrz�stem opad� zwodzony most. Na podw�rzu 
ekonom z Horselgau zbli�y� si� do Elzy, przykl�kn�� i z szacunkiem uca�owa� 
kraj jej szaty. Kaza�a mu powsta� i pyta�a, dlaczego tak d�ugo nie 
przyje�d�a�. Przecie� zaraz po �wi�tej Annie pchn�a go�ca do pana Waltera 
prosz�c, by niezw�ocznie przys�a� w�z z �ywno�ci�. Ekonom t�umaczy� 
op�nienie rozmok�ymi drogami, a tak�e k�opotami, kt�re wywo�a� pom�r 
byd�a.
  - Co�my si� nam�czyli, �wi�ty Janie, a� trudno waszej mi�o�ci opowiedzie� 
- ci�gn��, wyciskaj�c mokre w�osy zwisaj�ce spod sk�rzanego kaptura. - 
Wiele byd�a pad�o. Mniej ni� gdzie indziej, to prawda, ale zawsze... Pan 
Walter przysy�a pozdrowienia wa...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin