Dębski E - krolewska roszada.pdf

(651 KB) Pobierz
ksiazeta
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
26233695.003.png 26233695.004.png
Eugeniusz D´bski
Królewska roszada
26233695.005.png
Âmierdzàca robota
Wieczór przeciàga∏ si´ leniwie – niczym syty kot pr´˝y∏ grzbiet i przesuwa∏ si´ pod d∏onià pana,
stwarzajàc wra˝enie, ˝e jest d∏u˝szy ni˝ w rzeczywistoÊci. Za oknami, za Êcianami d∏ugi jesienny
wieczór, mokry, ch∏odny jak j´zor psa, który spotka∏ na polu nie zamarzni´tà jeszcze ka∏u˝´; przed
szczodrym ogniem w kominku wieczór odsuni´ty Êwiat∏em i ciep∏em, leniwy.
Hondelyk poprawi∏ si´ w fotelu, przesunà∏ bose stopy, podkuli∏ palce rumiane od ciep∏a
bijàcego z kominka. Chwil´ przyglàda∏ si´ z zainteresowaniem ewolucjom swoich stóp, które
kr´ci∏y si´, kurczy∏y i prostowa∏y palce, rozwiera∏y je na kszta∏t wachlarza i zwija∏y. Obcis∏e
skórzane spodnie, z nogawkami ciemniejszymi tam, gdzie chroni∏y je d∏ugie buty i nieco
jaÊniejszymi wy˝ej, nie kry∏y kszta∏tu d∏ugich mocnych nóg. By∏ wysokim m´˝czyznà, co widaç
by∏o nawet gdy siedzia∏ – zajmowa∏ fotel, zydel, na którym opiera∏ ∏ydki a cz´Êç nóg i tak jeszcze
wisia∏a w powietrzu mi´dzy oporami. Jedna r´ka opiera∏a si´ o stó∏ w pobli˝u kufla, druga le˝a∏a
na brzuchu. G∏ow´ odchyli∏ na wysokie oparcie, kr´ci∏ nià to patrzàc na p∏omienie w kominku, to
zerkajàc na Cadrona. Na szczup∏ej wyd∏u˝onej twarzy malowa∏ si´ teraz spokój i syte rozleniwie-
nie, ale mo˝na by∏o z oczu, ich oprawy i bruzd wzd∏u˝ nosa wyczytaç, ˝e migiem mogà przeksz-
ta∏ciç si´ w twardà mask´, której wyraz zapadnie w pami´ç temu, kto jà na oblicze Hondelyka
wywo∏a. Skórzane buty z wysokimi cholewami sta∏y w prawid∏ach nieco z boku, parowa∏y. Cadron
widzàc to pochyli∏ si´ i przesunà∏ odrobin´, sprawdzi∏ zewn´trznà stronà d∏oni jaka iloÊç ciep∏a
dociera do butów, okr´ci∏ cholwy, ˝eby sech∏ drugi bok.
– Daj spokój, i tak ju˝ nigdzie dzisiaj nie b´d´ wychodzi∏ – mruknà∏ Hondelyk przeciàgajàc si´
w wygodnym fotelu. Gdy trzasn´∏y wyciàgni´te stawy, st´knà∏ i opuszczajàc r´k´ si´gnà∏ po wyso-
ki kufel z grzanym piwem. – Jutro mo˝e pójd´ na ten ich targ, zobacz´ co tu jest... Posiedzimy
jeszcze ze dwa dni i ruszamy. Popas nam si´ przyda∏, ale ciàgnie mnie dalej. Mamy...
KtoÊ lekko zapuka∏ do drzwi. Cadron podniós∏ g∏ow´, popatrzy∏ na Hondelyka i pokiwa∏ g∏owà
jakby z wyrzutem: „Wykraka∏eÊ!”, potem podpar∏ d∏oƒmi kolana i podniós∏ si´ ze st´kni´ciem.
Trzasn´∏y stare stawy, strzepnà∏ po∏y zadartego do góry kaftana.
– Otworzyç?
Ruszy∏ do drzwi nie czekajàc przyzwolenia, ale Hondelyk dogoni∏ go s∏owami:
– A otwórz–otwórz! – Zsunà∏ stopy z zydla. – Pocze–∏ee... – ziewnà∏ pot´˝nie. Stary pos∏usznie
zatrzyma∏ si´. Rycerz dokoƒczy∏ ziewania, wyszarpnà∏ prawid∏a i wsunà∏ bose stopy w ciep∏e choç
jeszcze wilgotne buty, wsta∏, przytupnà∏ i usiad∏ z powrotem. Machnà∏ przyzwalajàco r´kà. – No?
Cadron zrobi∏ dwa kroki i pociàgnà∏ skobel, przesunà∏ si´ bezszelestnie – nasmarowany od
razu, gdy tylko Hondelyk wybra∏ dla siebie t´ izb´ – pociàgnà∏ za klamk´.
– Czy twój pan zechcia∏by udzieliç mi kilku chwil, dla pewnej wa˝nej i bezzw∏ocznej sprawy?
– zapyta∏ przyby∏y.
Hondelyk odwróci∏ si´ i popatrzy∏ przez rami´, ale ciemnoÊci panujàce na korytarzu os∏ania∏y
pytajàcego, a Êwiat∏o z lamp i kominka zas∏ania∏ Cadron. S∏uga sta∏ nieruchomo i w milczeniu,
czeka∏ na polecenia rycerza.
– Cadronie, wpuÊç goÊcia.
3
26233695.006.png
Hondelyk wsta∏. Cadron zrobi∏ krok w bok, przyby∏y wszed∏ i pochyli∏ g∏ow´ w uk∏onie. Gdy
kroczy∏ jego ciekawe szybkie spojrzenie obejmowa∏o figur´ Hondelyka, ale gdy pochyla∏ g∏ow´ nie
pozwoli∏ sobie na zarzut braku dworskoÊci – oczy ukry∏ jak nale˝y pod powiekami i wytrzyma∏
sk∏on akurat tyle, ˝eby wyraziç szacunek gospodarzowi. Potem wyprostowa∏ si´ i pofolgowa∏
ciekawoÊci. Sam by∏ wysokim m∏odzieƒcem, trzyma∏ si´ prosto i swobodnie. Na m∏odej g∏adko
wygolonej twarzy usadowi∏ si´ czerstwy rumieniec, który wyglàda∏ tak, jakby nie tylko jesienny
przymrozek by∏ jego przyczynà. Oczy mia∏ ciemne, okolone d∏ugimi rz´sami, powodzenie i
dziewek murowane a i panny z okolicznych dworków i zameczków musia∏y cz´sto wzdychaç do
jego wizerunku, rozciàgajàcego a˝ do bólu chwile przed zaÊni´ciem w dziewcz´cej sypialni. Tu˝
pod prawym okiem, w kierunku ucha widnia∏a ma∏a myszka, ale nie szpeci∏a m∏odziana. W∏osy,
jasne i d∏ugie, goÊç ciasno zwiàza∏ rzemiennym paskiem z ty∏u g∏owy a potem ktoÊ, bo chyba nie
on sam, jednym uderzeniem toporka obcià∏ je do zamierzonej d∏ugoÊci, wyglàda∏y przez to jak
d∏ugi a niewytarty jeszcze p´dzel golibrody. ¸adnie i niezbyt bogato szamerowany kaftan z
r´kawami do ∏okci zgrabnie uk∏ada∏ si´ na szerokiej piersi, spod kaftana wystawa∏a cienka koszu-
la z mornowej prz´dzy, w r´ku trzyma∏ burk´, którà od razu rzuci∏ na pod∏og´ obok drzwi. Za broƒ
mia∏ ci´˝ki, bogato zdobiony rapier na cienkim pasie, na nogach wysokie, podobne do
Hondelykowych buty, prawie nie ub∏ocone, a wi´c piechotà do domu postojowego nie przyby∏, co
natychmiast Hondelyk zauwa˝y∏. Skinà∏ r´kà na Cadrona, wskaza∏ goÊciowi drugi, przysuwany
w∏aÊnie przez s∏ug´ fotel. M∏odzian podzi´kowa∏ pochyleniem g∏owy, podszed∏ do mebla,
zr´cznie broƒ odsunà∏ i usiad∏. Gospodarz uniós∏ dzban.
– Grzanego piwa nie odmówicie – ni to zapyta∏, ni to stwierdzi∏.
– Z przyjemnoÊcià – powiedzia∏ m∏odzian. – Psia pogoda. Ale! Zapomnia∏em... – poderwa∏ si´
z fotela – ...si´ przedstawiç: jestem Jalmus, syn Krotobachawego, pana na zamku Gaycherren.
– Mnie zaÊ zwà Hondelyk – powiedzia∏ gospodarz siadajàc i si´gajàc do dzbana. Nala∏ goÊciowi
a potem sobie. Wskazujàcym palcem dêgnà∏ do wewnàtrz dzbana. Cadron natychmiast zrozumia∏
gest, pochwyci∏ dzban i wyszed∏.
– Mi∏o mi ci´ widzieç, panie. Nudno tu troch´, co prawda nie mia∏em jeszcze okazji przyjrzeç
si´ dok∏adnie okolicy, dopiero ranom tu zjecha∏, ale rad jestem, ˝e ktoÊ mnie odwiedzi∏. Od picia
piwa jest tylko lepsze picie piwa w kompanii.
Obaj zgodnie pociàgn´li z kufli. M∏odzieniec pierwszy oderwa∏ si´ od mocnego pachnàcego
chmielem, korzeniami, miodem i czymÊ jeszcze piwa. Obliza∏ wargi.
– Nasz gród podupada – powiedzia∏. – Od dwu lat. Jakem wróci∏ z dworu ksi´cia Filby
Wielkookiego...
– Wyba∏uchem poza oczy zwanym – uzupe∏ni∏ uÊmiechajàc si´ Hondelyk.
– A tak, ale to dobry pan i màdry...
– Nie przecz´, pochwali∏em si´ tylko, ˝e te˝ go znam.
M∏odzian milcza∏ chwil´ a potem powiedzia∏ nadajàc jakieÊ szczególne znaczenie swoim
s∏owom:
– To wiem. – Milcza∏ chwil´. – JeÊli pozwolisz, panie, wróc´ do sprawy, która mnie tu przy-
wiod∏a. Otó˝ – jak mówi∏em – dwa lata temu gród kwit∏, rolni krzàtali si´ po polach, mieszczanie
handlowali, kupcy ciàgn´li do nas dwoma krzy˝ujàcymi si´ szlakami. Targi mieliÊmy znane,
ho–ho! Wszystko mo˝na by∏o kupiç: mi´sa na czarno w´dzone, tkaniny ze wszystkich stron
Êwiata, ryby przez rusych na s∏oƒcu suszone, nawet powozy, jakie kto chcia∏...
– Byle by∏y czarne i na dwóch ko∏ach – wtràci∏ Hondelyk.
– S∏ucham?
– Nic, wybacz. Taki ˝art sobie przypomnia∏em. Mów dalej.
– Kwit∏a nasza okolica, gród... Ale jakoÊ dwa miesiàce przed moim powrotem nadciàgn´∏o na
nas przekleƒstwo, fatum jakieÊ. – Uniós∏ dwoma palcami kufel i pochyliwszy przetoczy∏ po stole.
Toczony po drewnie rant dna zahurkota∏. – Zagnieêdzi∏a si´ tu zaraza fruwajàca, niektórzy
4
26233695.001.png
usi∏owali toto smokiem nazywaç, ale potem, jakby si´ wszyscy zmówili: uznali, ˝e miano smok to
zbyt wielki honor dla tego smroda i zosta∏a nazwana francà. Niewa˝ne zresztà jak si´ zwie, ale
okolica zamiera przez to, a ju˝ myÊl o tym, ˝e akurat ta bêdzina na psy nas sprowadza...
– Jak to taka bêdzina, jak mówisz, panie, dlaczego si´ jej nie pozb´dziecie? – Hondelyk oder-
wa∏ na chwil´ wzrok od goÊcia – wszed∏ Cadron z du˝ym dzbanem, woƒ parujàcej zawartoÊci naty-
chmiast zapanowa∏a nad wszystkimi innymi zapachami w izbie. S∏uga postawi∏ dzban na zydlu
przy kominku i popatrzy∏ na Hondelyka. Rycerz wskaza∏ mu krzes∏o przy kominie. – Jak czyrak
doskwiera to go ciàç trzeba – powiedzia∏ do Jalmusa..
– Ale musi to zrobiç cyrulik doÊwiadczony – goÊç uÊmiechnà∏ si´ szeroko, ale zaraz star∏
uÊmiech i mówi∏ dalej: – To skrzydlate obrzydlistwo zasiedli∏o kopiec–jaskini´ nieopodal
martwego obrzecza, na styku grz´dy wzgórz pól i lasu. Ma tu∏ów wi´kszy od najwi´kszego wo∏u,
karbowany, jak glizda, choç niektórzy mówià, ˝e jak szynka szpagatem obwiàzana. Skrzyd∏a ma jak
gacek, chwost d∏ugi na pi´tnaÊcie ∏okci, cztery ∏apska z pazurami, które drà konie na strz´py a
zbroje na kawa∏ki, z których najlepszy kotlarz nawet patelni nie uklepie. No i ryj, ma si´ rozumieç
odpowiedni – jak anta∏ek, ˝eby go w jajca kopn´∏o! – uzupe∏ni∏ zawzi´cie, zacisnà∏ z´by i nagle
przypomnia∏ sobie gdzie jest. Przy∏o˝y∏ r´k´ do piersi. – Wybacz, panie, ale ta zmora... No, nic.
Zaraz wy∏uszcz´ wszystko. Najpierw nic specjalnego si´ nie dzia∏o, chodzi∏o to, owc´ albo ciel´
ze˝ar∏o, trudno. Wola taka i ju˝. Nawet ciekawiej zacz´∏o byç – m∏odzieƒcy podje˝d˝ali franc´,
ostrzelali z ∏uków i wracali zadowoleni. Ch∏opi sarkali troch´, spaliç próbowali i z toporami
chodzili, ale kilku w strzech´ kopn´∏o i przestali si´ zabawiaç. Kupcy czasem z nudów brali
jakiegoÊ przewodnika i podchodzili stwora, w koƒcu smoki nie tak zwyczajna rzecz. No, ale potem
si´ zacz´∏o. Ten stwór – jak si´ okaza∏o – ˝re, a i owszem, barany i g´si, co tam z∏apie, potem
po˝era kor´ i m∏ode drzewa, jak bóbr czy co, a przekàsza wapnem ze wzgórza nieopodal swojej
jaskini. I czy to wapno, czy drewno czy jeszcze co, natura jego mo˝e, doÊç, ˝e... – Roz∏o˝y∏ r´ce i
plasnà∏ nimi o kolana. – No... Jak by tu rzec... Odchody jego – uÊmiechnà∏ si´ z goryczà – one
okolic´ na psy sprowadzi∏y. Chodzi zawsze do rzeki i tam si´ wypró˝nia. No i tu si´ zaczyna piek∏o
– smród okrutny! Kolor woda ma taki, ˝e na sam widok wn´trze si´ cz∏owiekowi wywraca, a jak
nawet sp∏ynie pierwsza fala a ktoÊ niebacznie si´ napije – umiera i to chyba z boleÊci, bo tak wyjà-
cych ludzi nie widzia∏ nikt, nawet na wojnie, czy jak na˝artego kordelasem w brzuch dêgnàç. No
i tak tu teraz jest – nigdy nie wiadomo, kiedy to gnida pójdzie do rzeki, to raz... – Wyprostowa∏
kiuk. – Kupcy nas ominà, bo jak kilka razy trafili akurat na wod´ skadzonà, to przestali przybywaç
i innych postraszyli – dwa. Po trzecie, kiedy na pola pójdzie polowaç – nie wiadomo, od∏ogiem
coraz wi´cej ziemi le˝y. Ch∏opstwo z∏e, g∏odne, w rozboje si´ bawiç zacz´∏o. Ci, na dole rzeki, te˝
pretensje do nas majà, ˝e niby na naszej ziemi, to trza zabiç. No i po czwarte... – Êciszy∏ g∏os, przy-
gryz∏ dolnà warg´ – ...srom na wszystkie okoliczne ziemie. Obsrana, za przeproszeniem, okolica;
mówià na nas: obsraƒce. Ani do jakiejÊ panny w konkury uderzyç, bo konkurenci zatykajà nosy na
nas patrzàc i to wystarczy, ˝eby panny si´ odwraca∏y. ˚adnej odwagi nie starczy, ˝eby zasraƒca na
m´˝a wybraç, a i rodzice dziecka na poÊmiewisko nie dadzà. No i tak tu teraz ˝yjemy – skarbczyk
chudnie, lada dzieƒ na ˝ebry pójdziemy. Studnie Êmierdzà jak... – nie wytrzyma∏ i splunà∏ na
pod∏og´. – Wybaczcie, jak tak si´ d∏ugo o tym mówi, to piana cz∏owiekowi na usta wychodzi.
– To dlatego przed ka˝dym obejÊciem beki stojà i nawet stawy pokopane gdzieniegdzie?
– No tak, ale ta woda i tak cuchnie, tyle, ˝e ju˝ si´ nie umiera od niej. – Wskaza∏ wzrokiem
dzban z piwem: – Jedyna rzecz lepsza przez franc´ to piwo, teraz warzà je uczciwie i hojnie
doprawiajà, bo inaczej nikt by nie pi∏.
– Ciekawe rzeczy opowiadasz, panie. – Hondelyk uniós∏ swój kufel, nieufnie potrzyma∏ nad
nim chwil´ nos. Potem poruszy∏ brwiami i gestem przepi∏ do Jalmusa. – Ale pierwsze, co
winniÊcie byli zrobiç jak si´ okaza∏o, ˝e zmor´ macie – zabiç plugastwo. Dobrze mówi´?
– A pewnie. Tak i robiliÊmy i robimy co jakiÊ czas. Dlatego coraz mniej m∏odych m´˝czyzn w
okolicy. Ju˝ bez dwóch siedemdziesi´ciu le˝y po cmentarzach rozdartych, spalonych i stra-
5
26233695.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin