Lumley Brian - Nekroskop III (SCAN-dal_982).doc

(1709 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

BRIAN LUMLEY

 

 

 

Nekroskop III

Źródło

(Przełożyła: Elżbieta Białonoga)

 

 

SCAN-dal


ROZDZIAŁ PIERWSZY

SIMONOW

 

Punkt obserwacyjny znajdował się na wschodnim grzbiecie Przełęczy Perchorsk w środkowej części Uralu. Mężczyzna obserwował przez lornetkę zakrzywioną, srebrzystoszarą powierzchnię rozciągającą się w dole wąwozu. Przy świetle księżyca łatwo można było pomylić ją z lodem, ale Simonow wiedział, że nie jest to ani lodowiec, ani zamarznięta rzeka. Płaszczyznę pokrywała warstwa metalu. Na całej długości, w miejscu, gdzie jej łagodnie wygięte brzegi stykały się za skalistymi ścianami, miała ona “zaledwie” sześć cali grubości. Jednakże w centrum, grubość tafli dochodziła do dwudziestu czterech cali. Taką przynajmniej zarejestrowały czujniki amerykańskiego satelity szpiegowskiego. W każdym razie był to największy zbudowany przez człowieka zbiornik ołowiu na świecie.

“Wygląda to jak ogromna, zakopana w ziemi butla z szyjką zalaną ołowiem” - pomyślał Simonow. “Tak, zupełnie jak zaczarowana butla - i na dodatek korek został już wyciągnięty, a Wielki Dżin uleciał”. Simonow przybył tu, żeby wyjaśnić tajemnicę tej bardzo podejrzanej ucieczki. Westchnął cicho i odpędził fantastyczne wizje, wytwory swej bujnej wyobraźni. Natężył wzrok i całą uwagę skoncentrował na tym, co działo się na dole.

Dnem wąwozu płynął kiedyś strumień, który w czasie groźnych, sezonowych powodzi zamieniał się w prawdziwą rzekę. Zbudowano na nim tamę i teraz w jego górnym biegu znajdował się wypełniony po brzegi sztuczny zbiornik. Powierzchnię zbiornika stanowiła ołowiana płyta. Woda płynęła kanałami pod skorupą ołowiu i pojawiała się w czterech wielkich otworach w niższej ścianie zapory. Spadała do innego basenu, znajdującego się poniżej, i dalej z ogromną siłą kierowała się swym starym korytem.

Pod ołowianym polem spoczywały cztery wielkie turbiny, omywane przez cieknącą z jeziora wodę. Nie wykorzystywano ich już od dwóch lat, to znaczy od czasu, kiedy Rosjanie testowali przy ich pomocy swa nową broń. Była to pierwsza i jak dotąd ostatnia próba tego rodzaju.

Pomimo wszelkich technologicznych działań podjętych przez ZSRR dla zakamuflowania tego przedsięwzięcia obiekt został dostrzeżony przez amerykańskie satelity. Nigdy nie opublikowano, co naprawdę zarejestrowały, musiało to jednak być na tyle ważne, że zdecydowano się wprowadzić w życie amerykańską SDI, czyli koncepcję “gwiezdnych wojen”. W bardzo wąskich, ściśle tajnych kręgach obrony Zachodu toczono pełne niepokoju dyskusje o miotaczach cząstek elementarnych, laserach nuklearnych i plazmowych, a nawet o czymś, co nazywano “Magma Motor”, i co teoretycznie mogło wykorzystywać energię małej czarnej dziury, która zdaniem grupy naukowców znajdowała się w jądrze kuli ziemskiej.

Wszystkie te rozważania nie wychodziły jednak poza sferę domysłów.

Z samej Rosji nie wydostały się żadne przecieki informacyjne dotyczące tej sprawy. Z pewnością nawet Centrum Badań Kosmicznych Bajkonur w czasach programu sputnika nie znajdowało się pod tak ścisłą ochroną, jaką od kilku miesięcy objęty był Ural w rejonie Perchorska.

Simonow starannie przetarł szkła lornetki, a kiedy chmury rozsunęły się i księżycowe światło rozproszyło ciemności, jeszcze mocniej przywarł do zmarzniętej ziemi. Nawet w lecie było w tym rejonie zimno, a od początku jesieni do późnej wiosny panowało lodowate piekło. Teraz była późna jesień. Simonow miał nadzieję, że może uda się uniknąć mroźnych, zimowych męczarni, choć wiedział, że będzie potrzebował dużo szczęścia. Nawet cholernie dużo.

Metaliczna skorupa zalśniła srebrzystym blaskiem. Specjalne soczewki lornetki automatycznie dostosowały się do odbioru zmienionego obrazu. Simonow skierował szkła na główną przełęcz, a właściwie tam, gdzie znajdowała się, zanim pięć lat temu zaczęto realizować Projekt Perchorsk. Tutaj, na wschodnim grzbiecie wzgórz, część zbocza osunęła się na skutek niszczącej siły przepływającej tędy rzeki Soswy. Po stronie zachodniej zaś część skał wysadzono.

W latach czterdziestych, przed powstaniem Projektu, z przełęczy korzystali głównie drwale i chłopi. Przewożono nią też sprzęt rolniczy i wszelkiego rodzaju towary z dalekiej Syberii. Od tamtych czasów wąska droga, którą odbywał się cały ten transport, nie zmieniła się. Wraz z powstaniem na wschodzie linii kolejowej z Zapadno do Serinskaja i rozbudową kolei na trasie Workuta - Uchla na północy wysoko położone przejście straciło swe znaczenie komunikacyjne. Korzystali z niego jedynie okoliczni mieszkańcy, a także wszyscy, którzy odgrywali jakąś rolę w tym wielkim zamierzeniu. Ci pierwsi zostali tam po prostu przesiedleni.

Wszystko to wydarzyło się cztery i pól roku temu. Potem w niewiarygodnym tempie przeobrażono samą przełęcz. Poszerzono ją i rozbudowano oraz zaopatrzono w dwupasmowy system dróg (z najlepszego żelbetu). Oczywiście, nie była to publiczna trasa szybkiego ruchu, która łączyłaby okoliczne, bardzo rozproszone osiedla. W rzeczywistości przejazd tą trasą na drugą stronę wzgórz był surowo wzbroniony.

Realizacja Projektu Perchorsk zajęła w sumie trzy lata. W tym czasie radziecka służba bezpieczeństwa pozwalała na przeciek informacji o “remoncie i rozbudowie jednego z ważniejszych przejść przez Ural”. Taka była bowiem oficjalna wersja dotycząca prowadzonych tam przygotowań. Jej rozgłaszanie miało utrudniać Stanom Zjednoczonym właściwe odczytanie zdjęć satelitarnych. Na poparcie informacji o niewinnym przeznaczeniu Projektu Perchorsk poprowadzono nawet przez przełęcz dwa rurociągi, ropy i gazu ziemnego, między miastem Uchla, a polem wydobywczym Ob.

Nie wszystko jednak dało się utajnić. Rosjanie nie byli w stanie ukryć konstrukcji zapór, ruchu ciężkiego sprzętu i ogromnej masy ołowiu, przykrywającej doskonałe źródło mocy, jakim był płynący dnem wąwozu potok. Ponadto, i być może było to najważniejsze, stał się widoczny wzrastający ruch wojsk w tym rejonie, co nadawało całej sprawie charakteru militarnego. Prowadzono przy tym wszystkim zbyt dużo prac ziemnych, wydobywano tysiące ton skał, eksplodowano ładunki o ogromnej sile. Wywożono gruz całymi kolumnami wywrotek lub zrzucano po prostu ze stromych urwisk w przepaści. Położono też wielkie ilości instalacji związanych ze skomplikowanymi urządzeniami elektronicznymi.

Większość z tych poczynań dostrzeżono z kosmosu, co wywołało wprost nieznośną irytację w szeregach zachodniego wywiadu i służb bezpieczeństwa. I tym razem, tak jak zwykle. Sowieci ze wszystkich sił utrudniali konkurencji życie. Prace prowadzono w wąwozie o bardzo stromych zboczach i na głębokości dziewięciuset metrów, co oznaczało, że dla uzyskania w miarę dokładnych informacji satelita musiał być umiejscowiony niemal pionowo ponad miejscem akcji.

Na Zachodzie spekulacje na ten temat nie ustawały. Przedstawiono wiele alternatywnych rozwiązań tej zagadki. Sądzono, że może Rosjanie próbowali ukryć przed nimi nową inwestycję wydobywczą. Mogli przecież odkryć na Uralu nowe złoża wysokogatunkowej rudy uranu.

Według innej teorii. Sowieci konstruowali we wnętrzu masywu górskiego jakieś eksperymentalne urządzenie atomowe. Możliwe też było, że przygotowywali się do przetestowania czegoś już gotowego, a całkowicie nowego i zupełnie różniącego się od pozostałych osiągnięć w danej dziedzinie. Kiedy dwa lata temu test został przeprowadzony, okazało się, że autorzy i zwolennicy ostatniej z tych teorii mieli rację.

Po raz kolejny Michaił Simonow został przywołany do rzeczywistości. Tym razem wyrwał go z rozmyślań odległy warkot silników. Księżyc skrył się właśnie za chmurami i strumienie przednich świateł ciężarówek ostro przecięły panujące ciemności. Auta pojawiły się w ostrym kącie zachodniego siodła wąwozu, rysującego się na tle nieba. Wielkie, kanciaste wozy znajdowały się jakieś pięćset stóp poniżej stanowiska Simonowa, w poziomie zaś - w odległości około mili. Simonow jeszcze bardziej wcisnął się między okrąglaki, z których zbudował swoje prymitywne legowisko. Reakcja ta była ściśle kontrolowana, choć automatyczna. Nie miała nic wspólnego z paniką. Pieniądze przeznaczone na jego przeszkolenie z pewnością nie poszły na mamę. Konwój przejechał przełęcz i skierował się w dół po stromym zboczu odcinającym się od czoła wąwozu. Na tle surowych skał, oświetlona silnymi lampami, wypolerowana droga olśniewała, oszołamiała swoim blaskiem.

Simonow wsłuchiwał się w łagodne mruczenie silników. Przyglądał się przy tym uważnie dobrze zorganizowanej, sprawnie przebiegającej ceremonii przyjęcia konwoju.

Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej mini aparat fotograficzny. Przymocował go do dolnej części obudowy lornetki. Następnie wcisnął guzik aparatu i znów mógł zająć się wyłącznie obserwacją. Wszystko, co widział, było teraz automatycznie rejestrowane na kliszy. W ciągu czterech i pól minuty - czterdzieści pięć malutkich, doskonale czytelnych obrazków, co sześć sekund klatka. Nie spodziewał się ujrzeć w tym czasie czegoś, co miałoby jakieś szczególne znaczenie. Znał już zawartość ciężarówek i zdjęcia miały tylko udowodnić innym, tam, na Zachodzie, że przełęcz stanowiła rzeczywiście punkt docelowy, miejsce przeznaczenia, do którego docierały długie procesje ogromnych pojazdów. Konwój tworzyły cztery ciężarówki: jedna - zawierająca wszystko, co potrzebne do zmontowania zelektryfikowanego ogrodzenia na dziesięć stóp wysokości, dwie - wiozące części do trzech bliźniaczych przeciwpancernych dział Katuszewa, o średnicy 230mm, czwarta i ostatnia - z ładunkiem baterii prądnic napędzanych silnikami wysokoprężnymi.

Nie ładunek konwoju stanowi! więc zagadkę, na którą szukał tutaj odpowiedzi. Zastanawiał się, dlaczego Rosjanie zamierzali utrzymać Projekt Perchorsk w tajemnicy, i przed kim jej strzegli. Przed kim albo... przed czym?

Aparat wyłączył się z lekkim, ledwo słyszalnym trzaskiem. Agent obawiał się, że ze względu na poziom napromieniowania nie będzie mógł tu pozostać dłużej niż przez następne dziesięć, najwyżej piętnaście minut. Myślami błądził jednak gdzie indziej - był w Londynie. Przypomniał mu się obraz, który jacyś Amerykanie pokazywali mu rok i dziesięć miesięcy temu. Zobaczył wówczas prawdziwy, choć krótki film. Simonow odprężył się. Wiedział, że to, czego od niego oczekiwano, robił na tyle dobrze, iż mógł sobie pozwolić na mały psychiczny odpoczynek. A poza tym, często zupełnie bezwiednie wracał myślami do tamtej projekcji. Film przedstawiał coś, co wydarzyło się siedem tygodni po tak zwanym “incydencie perchorskim” (lub krótko - IP)

Dla wielu było to piekielną pigułką do przełknięcia. Cała historia przedstawiała się następująco.

Wszystko zaczęło się wczesnym rankiem pewnego słonecznego dnia w połowie października. Wydarzenia we wschodniej części USA, wzdłuż dawnej kanadyjskiej linii obrony, następowały jedno po drugim, jak w kalejdoskopie.

Najpierw para satelitów szpiegowskich skierowanych na obszar Morza Barentsa i Morza Karskiego, a także inne, z rejonu Archangielska (od Uralu do Łgarki), nadały raporty o zarejestrowaniu niezidentyfikowanego obiektu latającego. Informacje te zostały przesłane ponad biegunem północnym i odebrane w Kanadzie oraz w amerykańskich bazach lotniczych w Maine i New Hampshire. Poinformowano Waszyngton. Bazy zdalnie sterowanych pocisków na Grenlandii i Foxe Peninsula na Wyspie Baffma postawiono w stan podwyższonej gotowości.

Zaczęli zgłaszać się inni odbiorcy tych samych sygnałów. Wielka Brytania okazała umiarkowane zainteresowanie i poprosiła o nadsyłanie danych na bieżąco. Dania zareagowała nerwowo (ze względu na Grenlandię). Irlandia zignorowała całe wydarzenie, Francja zaś nie potwierdziła przyjęcia jakichkolwiek komunikatów na jego temat.

Teraz sprawa zaczęła nabierać większego tempa. Kamery satelitów zgubiły “intruza”. Mianem tym określano wszelkie obiekty powietrzne na linii wschód - zachód w poprzek Morza Arktycznego, których przelot nie został uprzednio zasygnalizowany.

W tym samym czasie jego obserwacją zajęła się obrona przeciwlotnicza. Obiekt przecinał właśnie pomocne koło podbiegunowe i nieco chwiejnym kursem podążał w kierunku Wyspy Świętej Elżbiety. Co więcej, Rosjanie wysłali dwa przechwytujące samoloty myśliwskie typu MIG, które wystartowały z bazy wojsk lotniczych w Kirowsku na południe od Murmańska.

Norwegia i Szwecja podzielały nerwowość Duńczyków. Amerykanie przejawiali czujne zainteresowanie, lecz nie był to jeszcze niepokój. Obserwowany obiekt poruszał się zbyt wolno, żeby mógł stanowić prawdziwe zagrożenie. Ze swej strony zlecili śledzenie jego ruchów samolotowi wczesnego ostrzegania AWACS, zdjętemu w tym celu z rutynowego kursu. Ponadto dwa myśliwce opuściły pas startowy pod Fort Fairfieid koło Maine.

Minęły cztery godziny, odkąd po raz pierwszy dostrzeżono... UFO nad Nową Ziemią. Obiekt pokonał już dystans ponad dziewięciuset mil. Minął od zachodniej strony Wyspę Franciszka Józefa i zmierzał, jak się zdawało, prosto w kierunku Wyspy Ellesmere'a. Radzieckie migi zrównały się z nim, jednakże samo odnotowanie tego faktu nie oddaje powstałej sytuacji. Samoloty znalazły się co prawda w tym samym punkcie geograficznym, ale osiągnąwszy swój maksymalny pułap, leciały dwie mile poniżej UFO. Nie trzeba dodawać, że w takim położeniu migi i UFO dokładnie się “widziały”.

Nie jest wiadome, co się potem naprawdę wydarzyło, bo baza w Kirowsku zarządziła ciszę radiową, ale na podstawie późniejszych faktów można pokusić się o wielce prawdopodobną relację z potyczki.

Obiekt obniża pułap lotu, zmniejsza swą prędkość i atakuje. Migi otwierają ogień w jego kierunku, ale w parę sekund później pozostaje po nich jedynie chmura konfetti. Ich szczątki giną w śniegu. Zajście ma miejsce w odległości sześciuset mil od bieguna północnego, bardzo blisko Wyspy Ellesmere'a... Teraz “intruz” naprawdę staje się “nieproszonym gościem”. Jego prędkość wzrasta do około trzystu pięćdziesięciu mil na godzinę, a kurs jest prosty jak strzała. Załoga samolotu z AWACS melduje, że utraciła myśliwce z pola widzenia. Próba nawiązania kontaktu z Moskwą przez “gorącą linię” nie wychodzi poza typowe uniki sowieckiej strony: “Jakie migi? Jaki intruz?” Stany Zjednoczone zdradzają rozdrażnienie: 'Ten statek wyszedł z waszej przestrzeni i wszedł na nasze terytorium powietrzne. Nie ma do tego żadnego prawa. Jeśli utrzyma swój kurs, zostanie przechwycony i zmuszony do lądowania. W przypadku, gdy nie podda się temu poleceniu lub zareaguje na nie w sposób gwałtowny, istnieje prawdopodobieństwo, że zajdzie konieczność jego zestrzelenia.”

I nieoczekiwanie: “Zgoda! Cokolwiek widzicie na waszych ekranach - nie mamy z tym nic wspólnego. Zrobicie to, co uważacie za stosowne!”

Nadchodzą dużo bardziej szczegółowe meldunki z norweskiej stacji nasłuchowej Hammerfest. Według niej obiekt pochodzi z rejonu Uralu niedaleko Labytnangi, mniej więcej na kole podbiegunowym północnym. Błąd tego wskazania ocenia się na sto mil w jedna lub druga stronę. Gdyby poszerzyć skalę tolerancji do trzystu mil uzyskałoby się lokalizację bardziej trafną. Przełęcz Perchorsk leżała właśnie w takiej odległości od punktu, który uznano za wyjściowy. Co gorsza, w kierunku przeciwnym do Labytnangi mieściła się w tym zasięgu Workuta, a w niej najbardziej wysunięte na północ radzieckie stanowisko zdalnie sterowanych pocisków.

Amerykanie, wychodząc ze stanu niegroźnej irytacji, osiągają stadium prawdziwej wściekłości. Zastanawiają się, co zamierzają Czerwoni. Czy wypuścili jakiś eksperymentalny, zdalnie sterowany pocisk i utracili nad nim kontrolę? A jeśli tak, to czy zaopatrzyli go w głowicę bojową?

Stan gotowości zostaje podwyższony o dwa stopnie. Przy użyciu “gorącej linii” Moskwa zostaje wzięta w krzyżowy ogień pytań. Sowieci, aczkolwiek nerwowo, cały czas zaprzeczają, jakoby wiedzieli coś więcej na temat “intruza”.

Ciągle napływają coraz bardziej konkretne dane. Obiekt znajduje się teraz w polu widzenia radarów naziemnych, satelity i systemu AWACS. Z przekazów satelitarnych wynika, że może to być gęsta chmura ptaków. Tylko jakie ptaki latają z prędkością trzystu mil na godzinę i na wysokości pięciu mil?

Oczywiście, kolizja z ptakami mogła wyeliminować migi, ale... Najbardziej doskonałe radary ze stanowisk usytuowanych na linii obrony pokazują, że jest to samolot albo... platforma kosmiczna, która wypadła z orbity.

Kolejną zagadką okazuje się wykrycie nieprawdopodobnie niskiej zawartości metalu w obiekcie. Prawdę mówiąc, nie znaleziono go tam wcale. Żaden wywiad nie trafił nigdzie na ślad statku powietrznego (nie mówiąc już o stacji kosmicznej) o długości ponad dwustu stóp, wykonanego z brezentu. AWACS melduje, że obiekt porusza się skokowo, gwałtownymi szarpnięciami do przodu, jak jakaś olbrzymia, podniebna ośmiornica.

Mija około godziny, odkąd amerykańskie myśliwce przechwytujące wzbiły się w powietrze. Lecąc z prędkością blisko dwóch machów, przecinaj ą Zatokę Hudsona po linii łączącej Wyspy Belchier i punkt leżący około dwustu mil na północ od Churchill. Bez trudu prześcigają samolot z AWACS i pozostawiają o kilka minut lotu za sobą. Po drodze dowiadują się, że cel znajduje się w prostej linii przed nimi i że obniżył pozycję do wysokości dziewięciu tysięcy stóp.

I teraz one, dokładnie tak jak przedtem migi, biorą “intruza” na celowniki.

Na tym kończyła się narracja - scenariusz, który CIA przedstawiło Simonowi przed projekcją filmu zarejestrowanego przez system AWACS. W chwili, kiedy padały ostatnie słowa oficera, puszczono w ruch projektor. Cały film był bardzo dramatyczny. Tak przy tym przekonywający, że...

“Biorą intruza na celowniki” - myślał teraz Simonow. Wspomnienie tych słów wywołało tak gorzki smak w jego ustach, że omal nie splunął. To była właśnie nazwa gry, w której sam w. tej chwili uczestniczył. W wywiadzie, służbach bezpieczeństwa, szpiegostwie, znane było jej koronne hasło: “Bierz intruza, na celownik”. Wszystkie strony grały w nią wyśmienicie, choć niektóre odrobinę lepiej od pozostałych. Tutaj i teraz - on, Michaił Simonow, był intruzem. Jak na razie grał z powodzeniem - nie został jeszcze zlokalizowany.

Nagle, kiedy ponownie skoncentrował się wyłącznie na tym, co działo się w wąwozie, wyczuł raczej, niż usłyszał coś obcego w swoim otoczeniu. Za jego plecami, a jednocześnie poniżej zajmowanego stanowiska rozległ się lekki stuk potrąconego kamyka. Po chwili przeszedł w cichy łoskot, jakby jeden toczący się odłamek pociągnął za sobą mniejsze, osuwając się po zboczu góry.

Ostatnim etapem wspinaczki Simonowa była stroma, tarasowo wyrzeźbiona grań skalna, po której musiał się prawie czołgać, i która usiana była luźnymi odłamkami, pokryta kamiennym rumowiskiem. Sądził, że pozostawił za sobą jakiś kamyk balansujący na ostrej krawędzi i silniejszy podmuch wiatru strącił go teraz w dół. Agent przekonywał sam siebie, że tylko to mogło stanowić źródło hałasu, ale...

Prześladowało go ostatnio dziwne uczucie. Jakieś podejrzenia, że ktoś lub coś zaczyna zagrażać jego bezpieczeństwu. Przypuszczał przy tym, że każdy szpieg musi po prostu nauczyć się żyć z takimi obawami. Przeczucia te musiały brać się z tego, że jak do tej pory wszystko szło zbyt dobrze i mimowolnie zaczął wmawiać sobie, że gdzieś kryje się podstęp.

Nie oglądając się i nie zmieniając pozycji, Simonow rozsunął zamek kurtki i wyciągnął maty, groźnie wyglądający automat z tłumikiem. Sprawdził magazynek i przeładował broń. Wszystko to robił z wyuczoną swobodą tylko jedną ręką. Nie przestawał przy tym fotografować ciężarówek w dole wąwozu.

Automatyczny aparat wyłączył się po raz kolejny. Agent wymontował go z lornetki i schował. Ostrożnie uniósł broń, lekko obrócił twarz i podźwignął się na kolana. Spojrzał przez okienko utworzone z ustawionych podłużnych kamieni. Niczego jednak nie dostrzegł, bowiem za nim opadały strome urwiska z licznymi występami, pokryte osuwającym się, pobłyskującym śniegiem. Dołem, ukryta w mroku, biegła droga. Jeszcze niżej rósł las. Zbocza opadały tam już dużo łagodniej. W świetle gwiazd i wyglądającego od czasu do czasu spoza chmur księżyca wszystko było nieruchome i czarno - białe. Tylko lekkie podmuchy wiatru wzbijały z kamieni i skalnych występów małe obłoki śnieżnego pyłu.

Simonow cały czas odnosił wrażenie, że nie jest sam. Wrażenie to narastało w nim stopniowo za każdym razem, kiedy odwiedzał tę tajemniczą przełęcz. To miejsce byłoby według niego idealnym siedliskiem czy schronieniem dla stworów nie z tego świata...

Powrócił do poprzedniej pozycji i podniósł lornetkę do oczu. W dole wąwozu, gdzie stroma droga biegła równolegle do starej ścieżki, u stóp wznoszących się wysoko bliźniaczych ścian tamy, zajaśniała smuga światła - zaczęto właśnie rozsuwać olbrzymie ołowiane wrota, wiodące do ukrytej w urwisku pieczary. Ostatnia ciężarówka skręciła z drogi na lewo i wjechała na dużą platformę. Kilku mężczyzn w żółtych kombinezonach kierowało ruchem samochodów. Wprowadzili je do wnętrza groty, poza zasięg wzroku agenta, a potem sami za nimi podążyli. Inna grupa pośpieszyła na drogę i pozbierała naprowadzające znaki odblaskowe. Zanim wróciła, olbrzymie drzwi już zostały zatrzaśnięte. Pozostawiono jednak otwartą niewielką bramkę i przez chwilę wnętrze groty rozświetlało ciemność prostokątem światła. Po chwili wyłączono również wielkie reflektory, rozjaśniające przełęcz w czasie przyjmowania konwoju.

W górskim jarze zapanowała prawie idealna ciemność. Jedynie gwiazdy odbijały się w strumieniach wody i wielkim ołowianym jeziorze.

Z początku wywiadowi chodziło właśnie o ten ołów, tam, na dole. I to promieniowanie, trochę większe niż dopuszczalna radioaktywność. Agent przypomniał sobie sfilmowana przez AWACS “rzecz”, która stoczyła bitwę z amerykańskimi myśliwcami. Nie mógł opanować przeszywających jego ciało dreszczy.

Po chwili Simonow schował lornetkę do skórzanego futerału i wsunął pod kurtkę. Jeszcze przez moment leżał nieruchomo i patrzył w ledwo widoczną przepaść. Wyobraźnia natrętnie podsuwała mu obrazy wydarzeń utrwalonych na taśmie filmowej. W pokazie uczestniczył prawie dwa lata temu w Londynie. Koszmarne obrazy, które wówczas ujrzał, dręczyły go do tej pory. Często pojawiały się w jego snach. Zastanawiał się, czy to możliwe, że ta... “rzecz”, cokolwiek to było, pochodziło właśnie z tego miejsca. Monstrualny mutant. Gigantyczny, odrażający, wojowniczy klon, wytwór niewiarygodnego eksperymentu genetycznego. Broń biologiczna, wychodząca daleko poza dotychczasowe doświadczenia i osiągnięcia w tej dziedzinie. Był tu po to, żeby znaleźć odpowiedź na te pytania. W najgorszym zaś wypadku miał za zadanie ostatecznie udowodnić, że “obiekt” zrodził się, czy też został wyprodukowany właśnie tutaj. To rozlewające się, pulsujące, wijące...

Śnieg cicho zachrzęścił pod czyimiś stopami. Simonow poderwał się. Ponad niską stertą kamieni ujrzał blask oczu. Rzucił się w lewo i zanurkował w śnieg. Za skalnym odłamem ukrywał się mężczyzna ubrany w zlewający się z barwą śniegu biały, maskujący kombinezon. Simonow wycelował i wypalił. Pierwsza kula ugodziła nieznajomego w ramię i podrzuciła do góry. Druga utkwiła w klatce piersiowej, odrzucając całe ciało w tył. Głuche strzały wytłumionej broni rozległy się nad urwiskiem. Nie zdążył jednak nawet odetchnąć po tym, co się stało, kiedy...

Z lewej strony usłyszał głośne, chrapliwe sapnięcie i metal zalśnił srebrem w powodzi księżycowego blasku. W odległości osiemnastu stóp od niego biała postać poruszyła się gwałtownie.

- Ty draniu! - wycharczał po rosyjsku jakiś głos.

W tej samej chwili czyjaś żelazna dłoń chwyciła Simonowa za włosy. Jednocześnie alpinistyczny czekan zatoczył luk i jego kolec uderzył w przegub uzbrojonej ręki agenta, niemal przygważdżając ja do skalnego podłoża.

Agent zobaczył nad sobą ciemną twarz, rząd białych, wyszczerzonych zębów wśród bujnej brody i futrzany kołnierz. Zebrał wszystkie siły i wyprowadził w tamtym kierunku cios zgiętym łokciem. Rozległ się chrzęst łamanych kości i zębów, a z ust Rosjanina wydostał się krótki, bolesny krzyk. Nie zwolnił jednak uchwytu i po raz drugi zamachnął się czekanem. Simonow próbował unieść swój automat. Rosjanin przetoczył się przez niego i pochlapał go krwią. Złapał agenta za gardło i zamierzał po raz trzeci zaatakować czekanem.

- Karl! - powstrzymał go jakiś glos, dobiegający zza innej sterty otoczaków. - Chcemy go mieć żywego!

- Na ile żywego? - syknął Karl i splunął krwią. Odrzucił broń, ale nie zrezygnował z odwetu. Wyprowadził pięścią cios prosto w czoło szpiega, niemal je miażdżąc. Z mroku nocy wysunęła się postać trzeciego z Rosjan i przyklękła przy nieprzytomnym Simonowie. Mężczyzna zbadał jego puls.

- Wszystko w porządku, Karl? Jeśli tak, zobacz, co z Borysem. Boję się, że ten facet wpakował w niego kilka kul!

- Boisz się? Ja byłem bliżej i mogę cię zapewnić, że to zrobił! -warknął Karl. Delikatnie dotknął swojej twarzy drżącymi palcami. Podszedł do miejsca, gdzie leżało rozciągnięte ciało Borysa.

- Nie żyje? - cicho zapytał mężczyzna.

- Jak befsztyk na talerzu - wychrypiał Karl. - Jest tak martwy, jak powinien być ten tutaj. - Oskarżającym gestem wskazał Simonowa. - Zabił Borysa i zmasakrował mi twarz. Powinieneś pozwolić mi skręcić mu kark.

- Prawic to zrobiłeś, Karl - stwierdził drugi Rosjanin z pewnym niezadowoleniem. Potem podniósł się z kolan. Był tu dowódcą. Wysoki, szczupły mężczyzna - smukłej budowy ciała nie kryła nawet obszerna kurtka. Miał bladą cerę, wąskie usta i sardoniczny wyraz twarzy. Jego głębokie oczy błyszczały jak dwa ciemne klejnoty. Nazywał się Czyngiz Khuw posiadał stopień majora, ale w jego specjalnym wydziale KGB unikano noszenia mundurów i ujawniania tytułów i stopni wojskowych. Anomimowość zwiększa w ich fachu skuteczność działania i gwarantuje dłuższe życie.

- On jest przecież naszym wrogiem, tak czy nie?

- Och tak, Karl. Ale jest tylko jednym z wielu naszych wrogów. Wiem, że zasłużył na to, żebyś go porządnie ścisnął za gardło i kto wie, może będziesz miał jeszcze okazję odegrać się. Najpierw jednak muszę wycisnąć, co się da, z jego głowy - odrzekł Khuw.

- Potrzebuję pomocy lekarskiej. - Karl delikatnie przycisnął śnieg do swej rozbitej twarzy.

- Tak jak i on.- Khuw wskazał Simonowa.

- I tak jak biedny Borys.

Po chwili skierował się do swej skalnej kryjówki po przenośne radio. Wyciągnął antenę i zaczął mówić do mikrofonu.

- Zero, tu Khuw! Sprowadźcie tu natychmiast helikopter sanitarny. Jesteśmy kilometr od Projektu, idąc w górę rzeki, na szczycie wschodniej grani. Zobaczycie światło mojej latarki... Odbiór.

- Zero, zrozumiałem towarzyszu, wyłączam się. - Odpowiedź była błyskawiczna, choć głos cichy i zagłuszany radiowymi trzaskami.

Khuw wydobył dużą, ciężką latarkę. Włączył ją, postawił na ziemi, kierując światło do góry i unieruchomił, obsypując u podstawy ubitym śniegiem. Potem rozpiął kurtkę Simonowa i zaczął przetrząsać jego kieszenie. Nie znalazł nic szczególnego: zapasowe magazynki do automatu, rosyjskie papierosy, lekko pogięta fotografia szczupłej dziewczyny, ołówek i mała kartka papieru, pól tuzina luźnych zapałek, radziecki dowód osobisty i lekko wygięty pasek gumy, gruby na pół cala i długi na dwa cale. Khuw przez dłuższą chwilę przyglądał się kawałkowi gumy. Był na niej jakby...

- Odcisk zębów! - powiedział Khuw pewnym siebie głosem.

- Co takiego? - wymamrotał w odpowiedzi Karl. Podszedł teraz do Khuwa, żeby przyjrzeć się przedmiotowi. Mówił przez poplamioną krwią garść śniegu, którym łagodził ból ran na nosie i ustach. - Powiedziałeś: odcisk zębów?

- Nakładka maskująca - wyjaśnił Khuw. - Wkładał to nocą, żeby nie zdradził go błysk zębów.

Obaj mężczyźni przyklęknęli przy Simonowie. Nieprzytomny agent jęknął i lekko się poruszył. Karl szeroko otworzył mu usta.

- W górnej kieszeni mam małą latarkę - powiedział. Khuw wyjął latarkę i oświetlił nią wnętrze ust Simonowa.

- Z lewej strony u dołu, w drugim zębie od tylu - tam to schował. Była tam na pozór plomba, ale po dokładniejszym jej zbadaniu okazało się, że dziura w zębie kryła mikroskopijny pojemnik. Usunięta część emalii ukazywała metalowe podłoże.

- Cyjanek? - Karl wyraził swe zaciekawienie.

- Nie, znają już dużo lepsze środki niż te z dawnych czasów -odparł Khuw. - Natychmiastowe w działaniu, całkowicie bezbolesne. Lepiej usuńmy to, zanim się obudzi. Kto wie, może zechce być bohaterem!?

- Obróć jego głowę. Lewą stroną w dół - wychrypiał Karl. Wsunął krótką lufę automatu do ust. Simonowa.

- Nie zamierzam cierpieć bardziej od niego! - warknął Karl. -Myślę, że Borys życzyłby sobie, żebym zrobił użytek z jego broni.

- Poczekaj! - Khuw niemal krzyknął. - Chcesz mu to wystrzelić? Zmasakrujesz mu twarz, a szok mógłby go zabić!

- Uczyniłbym to z przyjemnością - odpowiedział Karl - ale nie to chciałem zrobić. - Chwycił mocniej automat. Khuw odwrócił głowę. Ta część pracy należała do takich jak Karl. Khuw lubił uświadamiać sobie, że stoi ponad niską, zwierzęcą brutalnością. Spoglądał na zarys przeciwległej grani. Zacisnął zęby w odruchu pewnego współczucia, kiedy usłyszał odgłos ciężkiego uderzenia metalu.

- Koniec! - powiedział Karl z satysfakcją.- Zrobione! Wybił Simonowi dwa zęby - ten z pojemnikiem i sąsiedni. Później brudnym, zagiętym w hak palcem usunął je z zakrwawionych ust agenta.

- Sprawa załatwiona - powtórzył. -I nawet nie ruszyłem pojemnika. Sam zobacz! - Kapsuła pozostała nie uszkodzona.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin