Jakes John - Polnoc i Poludnie 03 - Pieklo i Niebo 01.doc

(2267 KB) Pobierz

JOHN JAKES

PIEKŁO NIEBO

TOM I


PROLOG

Wielka parada 1865

... mówiąc: Pokój, pokój, choć nie masz pokoju.

et Jeremiasz 6:14, 8:11

Tej nocy w Waszyngtonie padał deszcz. Tuż przed świtem, we wtorek 23 maja, George Hazard obudził się w swoim apartamen­cie w hotelu „Willard". Oparł rękę na ciepłym ramieniu żony, Constance. Nasłuchiwał.

Przestało padać.

Ta cisza była dobrym znakiem przed zbliżającym się uroczys­tym dniem. Owego ranka miała się rozpocząć nowa epoka — epoka pokoju w ocalonej Unii.

Skąd więc przeczucia, że nadchodzą nieszczęścia?

George cicho wstał z łóżka. Flanelowa nocna koszula owijała mu się wokół owłosionych łydek, kiedy wymykał się z pokoju. Miał czterdzieści jeden lat. Był krępym mężczyzną o silnych ramionach. Koledzy z West Point nadali mu przydomek Pniak, ze względu na atletyczną budowę i niewielki wzrost. Siwizna przyprószyła mu włosy i starannie utrzymywaną żołnierską bródkę.

George przeszedł do salonu, gdzie znalazł porozrzucane gazety i czasopisma. Nie poskładał ich wieczorem, gdyż był zbyt zmęczony. Zaczął je porządkować teraz. Starał się to robić możliwie jak najciszej, ponieważ w drugiej i trzeciej sypialni spały jego dzieci. Syn, William Hazard III, skończył w styczniu szesnaście lat. Patricia osiągnie ten wiek pod koniec roku, Młodszy brat George'a, Billy, z żoną Brett, zajmowali czwartą sypialnię. Mimo iż Billy miał brać udział w dzisiejszej paradzie, otrzymał zezwolenie na spędzenie nocy poza obozem saperów w forcie Berry.

_ 5 _


Sądząc z tonu gazet i czasopism złe przeczucia George'a były bezpodstawne. „New York Times", „Tribune", „Washington Star" oraz najświeższy numer „Army and Navy Journal" ude­rzały w tę sarną, triumfalną nutę. George ułożył gazety na stoliku w przyzwoity stos. Pierwsze strony wykrzykiwały:

Mimo że nasza gigantyczna wojna zakończyła się zaled­wie przed paroma dniami, już teraz zapoczątkowaliśmy zwalnianie ludzi z wielkiej Armii Unii.

To oni zdławili Rebelię, to oni ocalili Unię i zdobyli kraj dla siebie i dla nas.

Departament Wojny wydał rozkaz wydrukowania na papierze pergaminowym sześciu tysięcy zwolnień.

Nasza niezależna republika rozwiązuje swoje armie, wysyła do domu wiernych żołnierzy, zamyka punkty re­krutacyjne, wstrzymuje kontrakty na wszelkie dostawy i zamierza porzucić ponurą ścieżkę wojny na rzecz szerokiej i świetlistej drogi pokoju.

Dzisiaj i jutro ma się odbyć kilka uroczystości: wielka parada Armii Potomacu Granta i Armii Zachodniej Wuja Billy'ego Shermana. Ludzie Granta pomaszerują dzisiaj; nieustępliwe i nieokrzesane oddziały Shermana jutro. Ci ostatni, z Zachodu, drwili sobie z tych ze Wschodu nazywając ich „papierowymi kołnierzykami". Być może ludzie Shermana przedefilują z kro­wami, kozami oraz mułami i walczącymi kogutami, które przy­wieźli do swych obozów rozlokowanych wzdłuż rzeki Potomac.

Nie wszyscy mężczyźni, którzy poszli na wojnę, wezmą udział w defiladzie. Niektórzy już nigdy nie spotkają swych najbliższych; na przykład najdroższy przyjaciel George'a, Orry. George i Orry poznali się jako młodsi kadeci w West Point w 1842 roku. Służyli razem w Meksyku. Ich przyjaźń przetrwała nawet kapitulację fortu Sumter, kiedy to niezależne od ich woli przyczyny sprawiły, że znaleźli się po dwóch różnych stronach konfliktu. W ostatnich dniach wojny śmierć dosięgnęła Orry'ego w Petersburgu. Nie zginął w walce. Stał się ofiarą głupiej, niepotrzebnej, mściwej kuli rannego żołnierza Unii, któremu usiłował pomóc.

Z wielu młodych ludzi wojna uczyniła starców. Wciąż włóczy­li się po drogach Południa, wracali do domu, do nędzy, do ziemi spustoszonej i spalonej przez walczące armie. Inni podróżowali pociągami na Południe, okaleczeni na ciele i duchu przez pobyt w kloakach, które nazywano więzieniami dla rebeliantów. Jesz­cze inni Konfederaci znikali w Meksyku albo przepadali w armii kedywa Egiptu, bądź też zawieruszali się gdzieś na Zachodzie, usiłując zapomnieć o ranach zadanych nie tylko ciałom. Młodszy kuzyn Orry'ego, Charles, wybrał tę ostatnią drogę.

6


Byli też tacy, dla których wojna zakończyła się hańbą. Prym wiódł tu Jeff Davis, schwytany w pobliżu Irwinville, w stanie Georgia. Wiele gazet na Północy donosiło, że próbował uniknąć aresztowania uciekając w przebraniu kobiecym. Można wierzyć lub nie, ale według niektórych Jankesów więzienie nie stanowiło dostatecznej kary dla Davisa. Domagano się szubienicy.

George zapalił swoje kosztowne, kubańskie cygaro i podszedł do okna wychodzącego na Pennsylvania Avenue. Z apartamen­tów doskonale byłoby widać dzisiejszą defiladę, George jednak otrzymał specjalne bilety wstępu na trybunę ustawioną na­przeciw trybuny prezydenta. Ostrożnie otworzył okno.

Niebo było bezchmurne. Wychylił się tak, aby wydmuchiwać dym z cygara na zewnątrz. Dostrzegł patriotyczne dekoracje na trzy- i czteropiętrowych budynkach ciągnących się wzdłuż alei. Szarfy w radosnych barwach zastąpiły w końcu tę żałobną krepę, która wisiała wszędzie po zamordowaniu Lincolna. Jasno-czerwona wstęga światła nad rzeką Potomac wyznaczała hory­zont.

Po zabłoconych alejach zaczęły poruszać się powozy, prze­mykali kawaler zyści i przechodnie. George dojrzał jakąś czarną rodzinę ojca, matkę i pięcioro dzieci podążającą w kierunku Parku Prezydenckiego. Dla nich zakończenie wojny nie było jedynym powodem do radości. Mieli swoją Trzynastą Poprawkę do Konstytucji, na zawsze znoszącą niewolnictwo. Stany musiały ją jeszcze ratyfikować; wtedy nabierze ona mocy prawnej.

Rozjaśniło się. Coraz wyraźniej rysowały się czerwień, biel i błękit. Koniec z deszczem. Dlaczego nękają go złe przeczucia, kiedy wszystkie znaki są tak pomyślne?

To przez nasze rodziny, zadecydował. Mainów i Hazardów. Przeżyli wojnę, ale ona okaleczyła ich psychicznie. Virgilia, jego siostra, przepadła dla rodziny; jej ekstremalna postawa spowo­dowała, iż zerwała do reszty łączące ich więzy. Było to tym bardziej zasmucające, że Virgilia przebywała właśnie tutaj, w Waszyngtonie. George nie wiedział jednak, gdzie zamieszkała.

Był też Stanley, jego starszy brat, pozbawiony jakichkolwiek kompetencji człowiek, który na wojnie dorobił się wielkiego majątku. Pomimo tego sukcesu, lub może z jego powodu, Stanley za dużo pił.

U Mainów sprawy nie toczyły się lepiej. Ashton, siostra Orry'ego, przepadła gdzieś na Zachodzie. Wcześniej uwikłała się w nieudany spisek w celu obalenia rządu Davisa i zastąpienia go jeszcze bardziej ortodoksyjnym. Brat Orry'ego, Cooper, który pracował w Liverpoolu dla Departamentu Marynarki Konfede­racji, stracił swego jedynego syna, Judę, gdy ich okręt w drodze do domu został zatopiony w pobliżu fortu Fisher przez eskadrę Unii.


Była wreszcie wdowa po jego najlepszym przyjacielu, Madeli-ne. Czekała ją walka o odbudowanie swego życia i spalonej plantacji nad rzeką Ashley, nie opodal Charleston. George wręczył jej akredytywę na czterdzieści tysięcy dolarów wy­stawioną na bank, w którym posiadał większość udziałów. Miał nadzieję, że Madeline poprosi go jeszcze o pomoc finansową; spora część pieniędzy przeznaczona była na spłacenie dwóch hipotek i uregulowanie podatków federalnych, by uniknąć konfiskaty majątku przez agentów skarbowych, szalejących już na Południu. Lecz Madeline nie prosiła o więcej i to go nie­pokoiło.

Nawet o tak wczesnej porze ruch konny w alejach był duży. Gdyby zaufać niebu i łagodnemu wietrzykowi, ten ważny dzień powinien być piękny. Czemu więc George, nawet gdy odegnał smutne wspomnienia, nie mógł oprzeć się uczuciu, że nadchodzą kłopoty?

Hazardowie szybko zjedli śniadanie. Brett robiła wrażenie szczególnie szczęśliwej i podekscytowane!., co napawało George'a pewną dozą zazdrości. Za parę tygodni Billy zamierzał zrezygnować ze swojego kontraktu. Następnie wraz z Brett wsiądą na statek do San Francisco. Ani on, ani jego żona nigdy nie widzieli Kalifornii, ale pociągały ich opisy klimatu, krajob­razów i perspektyw tego regionu. Billy pragnął założyć własną, cywilną firmę inżynieryjną. Podobnie jak jego przyjaciel, Char­les Main, z którym uczęszczał do West Point -— podążyli tam za przykładem George'a i Orry'ego chciał odjechać jak najdalej od świeżo zabliźnionych pól, na których Amerykanin walczył z Amerykaninem.

Małżonkowie musieli szybko rozpocząć podróż. Brett spo­dziewała się pierwszego dziecka. Billy wyznał to George'owi w sekrecie; przyzwoitość nakazywała, by o ciąży w ogóle nie wspominać, nawet w gronie rodzinnym. Gdy zbliżał się termin rozwiązania i brzuch kobiety wydymał się, ludzie udawali, że niczego nie dostrzegają. Kiedy przychodziło na świat drugie dziecko, rodzice często tłumaczyli pierworodnemu, iż lekarz przyniósł niemowlę w butelce. George i Constance dostosowy­wali się do większości tych naiwnych zasad, ale nigdy nie posunęli się do opowiadania historyjki z butelką.

Rodzina dotarła do sektora specjalnego o ósmej piętnaście. Zajęła miejsca wśród reporterów, kongresmanów, sędziów Sądu Najwyższego, oficerów armii i floty. Dalej, w lewo, aleja biegła wokół gmachu Departamentu Skarbu na ulicy Piętnastej; z tego powodu duża jej część, aż do Kapitolu, była niewidoczna.

Po prawej, w odległości czterech przecznic, ludzie tłoczyli się

8


za ustawionymi wcześniej zaporami, tkwili w oknach i obsiedli dachy, oblepili nawet wygięte pod ich ciężarem gałęzie drzew. Po przeciwnej stronie stała zadaszona trybuna dla prezydenta Johnsona i honorowych gości. Zasiedli na niej generałowie Grant i Sheridan oraz pracodawca Stanleya Hazarda, Sekretarz Wojny Stanton. Wzdłuż dachu trybuny w otoczeniu małych chorągie­wek i wiecznie zielonych bukietów wisiały transparenty z wypi­sanymi nazwami miejsc zwycięstw Unii: „Atlanta", ,,Antietam", „Gettysburg", „Spotsylvania"...

Za kwadrans dziewiąta wciąż nie było prezydenta. Toporny szef władzy wykonawczej stał się ostatnio ofiarą licznych plotek. Ludzie twierdzili, że brakowało mu taktu, że pił nałogowo, że był pospolity. Cóż, to ostatnie przynajmniej było prawdą. Johnson, krawiec, a później senator, syn tragarza, stałego bywalca tawern Tennessee, samouk, nie posiadał talentu Lincolna: nie potrafił obrócić na swą korzyść niskiego pochodzenia. George spotkał kiedyś Johnsona. Uznał go za obcesowego, pełnego uprzedzeń jegomościa, który przejawiał niemal religijny szacunek dla konstytucji. Już samo to wystarczało, by kłócił się z radykalnymi republikanami. Oni chcieli bowiem tak rozszerzyć interpretację konstytucji, by odpowiadała ich wizji narodu.

George zgadzał się z wieloma punktami programu radyka­łów: na przykład w kwestii równych praw oraz prawa wybor­czego dla mężczyzn obu ras. Często jednak nie podobały mu się motywy i metody radykałów. Wielu z nich nie ukrywało nawet, iż głosy czarnych wyborców są im potrzebne, by uzyskać większość mandatów parlamentarnych i zburzyć tradycyjną dominację demokratów w państwie. Radykałowie okazywali 'wrogość zarówno pokonanym przeciwnikom, jak i tym, których uważali za „ideologicznie skażonych".

Między prezydentem Johnsonem a radykałami rozgorzała walka o kontrolę nad sprawami odbudowy państwa. Nie był to konflikt nowy. Już w 1862 roku Lincoln zaproponował plan „Louisiana", przerabiając go później tak, by każdy stan, który ogłosił secesję, mógł na powrót przystąpić do państwa, o ile „znaczący rdzeń" wyborców wystarczało dziesięć procent obywateli z przyznanym prawem wyborczym od 1860 roku — złożył przysięgę lojalności i zorganizował prounijny rząd.

W odpowiedzi na ten plan radykalni republikanie przed­stawili w lipcu 1864 roku ustawę przygotowaną przez senatora Bena Wade'a z Ohio i członka Izby Reprezentantów, Henry'ego Davisa z Marylandu. Ta ustawa proponowała znacznie surowsze warunki powrotu do Unii. Znalazł się w niej też zapis o rządach wojskowych nad pokonaną Konfederacją. Ustawa dawała Kon­gresowi kontrolę nad odbudową państwa. Na początku 1865 roku stan Tennessee utworzył rząd zgodnie z planem „Louisiana". Na

9 —


jego czele stanął wig i zwolennik Unii o nazwisku Brownlow. Radykałowie jednak uniemożliwili wybranym reprezentantom tego rządu zasiadanie w Kongresie.

Andrew Johnson oskarżył Jeffersona Davisa o „inspirowa­nie" i „poparcie" zabójstwa w „Teatrze Forda". Wygłosił wpraw­dzie obowiązkowe oskarżenia Południa, upierał się jednak przy umiarkowanym pianie „Louisiana". Ostatnio George słyszał, że Johnson zamierza wprowadzić ten program w życie latem i jesienią poprzez dekrety. Kongres zawiesił obrady, a zaplano­wał ich wznowienie dopiero pod koniec roku; ponieważ Johnson z całą pewnością nie zwoła sesji nadzwyczajnej, pokrzyżuje tym samym plany radykałów.

Plotki informowały o planowanych akcjach odwetowych republikanów. George zamierzał porozmawiać w Waszyngtonie z wpływowym politykiem z Pensylwanii i powiedzieć, co o tym wszystkim sądzi. Wystarczająco dużo łożył co roku na partię, by mieć do tego prawo. Może z takiej dyskusji wyniknie coś dobrego.

              Papo, tam jest ciocia Isabel — odezwała się z tyłu Patricia.
George dostrzegł żonę Stanleya, machającą z prezydenckiej

trybuny.

Wykrzywił się odwzajemniając pozdrowienie.

              Chce, żebyśmy koniecznie ją zobaczyli.

Brett uśmiechnęła się. Constance poklepała go po ręce.

              George, nie bądź złośliwy. Przecież nie zamieniłbyś się ze
Stanleyem.

George wzruszył ramionami i dalej obserwował ludzi po swojej stronie ulicy. Chciał przycisnąć do muru pewnego kon-gresmana ze swego stanu i szukał go w tłumie. W tym czasie Constance sięgnęła do torebki po landrynkę. Jej rude loki wysypywały się spod modnego, słomkowego kapelusza. Wciąż mogła się szczycić białą irlandzką karnacją, pomimo że od ślubu, który odbył się pod koniec wojny meksykańskiej, przybyło jej piętnaście kilogramów. George twierdził, że mu to nie prze­szkadza. Solidną wagę uważał za oznakę zadowolenia.

Punktualnie o dziewiątej huknęły armaty gdzieś w okolicy Kapitolu. Kilka minut później Hazardowie usłyszeli z daleka, że orkiestra zaintonowała „Gdy Johnny wraca do domu". Potem niewidoczne tłumy ludzi za załamaniem alei zaczęły wiwatować na cześć defilujących jednostek. Wkrótce pierwsi żołnierze wyłonili się zza rogu, w okolicy gmachu Departamentu Skarbu. Przywitały ich radosne okrzyki i burzliwe oklaski.

Defiladę prowadził generał-erudyta George Meade; wśród owacji podjechał do prezydenckiej trybuny. Chłopcy, którzy zwisali z drzew, powychylali się i tak klaskali, że omal nie pospadali z gałęzi. Meade zasalutował szablą dygnitarzom — ani

— 10


Grant, ani Johnson jeszcze się nie pojawili — po czym oddał konia kapralowi i usiadł wśród zebranych na trybunie.

Kobiety wiwatowały, mężczyźni płakali bez żenady, chór młodych uczennic śpiewał. Dziewczęta zasypywały ulicę bukie­tami kwiatów. Słońce odbijało się żywym ogniem w białej jak alabaster kopule Kapitolu, a w polu widzenia ukazał się generał Wesley Merritt z 3 Dywizją. Jej właściwego dowódcę, „Małego" Phila Sheridana, już oddelegowano do nowych zadań nad Zatoką Meksykańską. Gdy maszerowała 3 Dywizja, nawet William, który przechodził właśnie młodzieńczy okres buntu przeciw całemu światu, zerwał się z miejsca, gwizdał i klaskał w dłonie.

Kawaleria Sheridana przejechała w kolumnach szwadronów, po szesnaście osób w szeregu. Szable lśniły w słońcu, żołnierze ewidentnie wyszli prosto od fryzjera i nie okazywali zbytniego zmęczenia wojaczką. Wielu z nich powtykało w lufy karabinów bukieciki stokrotek i fiołków.

Każdy szereg salutował szablami przed prezydentem, który wreszcie pokazał się na trybunie w towarzystwie generała Granta. Szef władzy wykonawczej miał niezbyt pewną minę. George usłyszał, jak jakaś kobieta z tyłu zastanawia się głośno, czy Johnson już jest pijany.

W powietrzu unosił się kurz. Coraz intensywniejszy był odór końskich odchodów. Z ulicy Piętnastej doszły George'a nawoły­wania:

Custer! Custer! Custer!

I oto nadjechał, na swym pięknym, dumnie kroczącym gniadoszu, Don Juanie, „Generał-Chłopak" o bujnych, pszenicz nych kędziorach opadających na ramiona, z zarumienioną twa­rzą, z czerwoną chustką na szyi, ze złotymi ostrogami wreszcie i kapeluszem o szerokim rondzie, który zdjął, aby podziękować tłumom za owacje. Niewielu oficerów Unii cieszyło się taką sympatią publiczności i prasy. George Armstrong Custer wlókł się w ogonie swej klasy w West Point, a jednak w wieku dwudziestu trzech lat został dowódcą brygady, a rok później generałem — majorem. Zabito pod nim dwanaście koni. Nieust­raszony albo lekkomyślny, w zależności od punktu widzenia. Mówiło się, że pragnął zostać prezydentem po Ulyssesie Grancie. Jeśliby naprawdę tego chciał, gdyby dopisało mu słynne „cus-terowskie szczęście", a ludzie wciąż o nim pamiętali, zapewne mógłby osiągnąć ten cel.

Młody generał przewodził swojemu oddziałowi kawalerzys-tów z czerwonymi chustkami na szyjach, a pułkowa orkiestra hucznie wygrywała ,,Garry'ego Owena",. W chórze uczennic nastąpiło poruszenie. Dziewczęta znów były gotowe do śpiewu. Rzucały kwiaty. W pobliżu trybuny generał Custer wycią­gnął rękę, by chwycić bukiet...

— 11


Nagły ruch spłoszył konia. Gniadosz rzucił się w kierunku ulicy Siedemnastej i George ujrzał wściekłą twarz generała. Zanim Custer odzyskał panowanie nad Don Juanem, było za późno, by przedrzeć się pod prąd przez szereg ludzi oraz koni i oddać honory Johnsonowi. Rozjuszony oficer pojechał więc dalej.

Tego ranka na nic nie zdało się „custerowskie szczęście" — pomyślał George zapalając cygaro. Droga do spełnienia ludzkich ambicji rzadko bywa prosta. Dzięki Bogu, George nie miał apetytu na wysokie stanowisko.

Zgodnie z wydrukowanym programem pozostawało trochę czasu do pojawienia się saperów. Przeprosił więc towarzystwo i rozpoczął raz jeszcze poszukiwanie polityka, którego miał nadzieję odnaleźć w tłumie.

Rzeczywiście go spotkał: prowadził dyskusję wśród drzew, za trybuną honorową. Kongresman Thaddeus Stevens, republika­nin z Lancaster i być może czołowy radykał, miał ponad siedemdziesiąt lat. Niezmiennie wytwarzał wokół siebie atmo­sferę niedostępności i siły. Ani jego szpotawa stopa, ani rzucająca się w oczy, brzydka, ciemnobrązowa peruka nie umniejszały jego potęgi. Nie nosił brody i wąsów, przez co jeszcze bardziej uwydatniały się jego ostre rysy.

Właśnie zakończył rozmowę. Dwaj wielbiciele ukłonili się i odeszli. George wyciągnął dłoń na powitanie.

      Witaj, Thad.

      George. Miło cię widzieć. Słyszałem, że zrzuciłeś mundur.

      Tak, i wracam do Lehigh Station, by pokierować rodzin­nymi interesami. Masz chwilkę czasu? Chciałbym z tobą poroz­mawiać jak republikanin z republikaninem.

      Oczywiście — przystał Stevens. W tym momencie jego oczy straciły blask. George wiedział, że jest to znamienne dla polityków, którzy usiłują ukryć swoje prawdziwe uczucia.

-—- Chcę tylko powiedzieć, że uważam, iż powinno się dać szansę programowi pana Johnsona. Stevens zacisnął usta.

              Rozumiem powód twojego zaniepokojenia. Wiem, że masz
przyjaciół w Karolinie.

Boże, jak ten człowiek potrafił prowokować innych swoją szczerością! George żałował, że nie jest ze cztery cale wyższy, bo nie musiałby wtedy podnosić wzroku.

              Tak, to prawda, chodzi o rodzinę mojego najlepszego
przyjaciela, który nie przeżył wojny. W obronie tejże rodziny
muszę powiedzieć, iż nie uważam ich ani za arystokratów, ani za
przestępców.


      Są nimi, jeśli trzymali czarnych w niewoli.

      Thad, proszę, pozwól mi skończyć.

—- Tak, oczywiście. — Stevens odrzucił już pozory życzliwo­ści.

Parę lat temu uważałem, że nadgorliwi politycy po obu stronach niepotrzebnie podżegali do wojny. Przemyślałem tę sprawę i doszedłem wreszcie do wniosku, że nie miałem racji. Pomimo całej potworności, ta wojna była nie do uniknienia. Stopniowa i pokojowa emancypacja Murzynów nigdy by się nie powiodła. Ci, którzy zainwestowali w niewolnictwo, nie zrezyg­nowaliby z niego.

To prawda. Przy ich współpracy i poparciu handlarze sprowadzali i sprzedawali niewolników z Kuby i Indii jeszcze po tym, jak w 1807 roku Kongres zakazał handlu.

Bardziej mnie interesuje teraźniejszość. Wojna się skoń­czyła i nie możemy sobie pozwolić na następną. Nasze życie i majątki są zbyt cenne. Wojna ruszczy każdą próbę materialnego postępu.

Ach tak — powiedział Stevens i uśmiechnął się lodowato. Nowe credo biznesmena. Słyszałem o nurcie ekonomicznego pacyfizmu na Północy. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. George się oburzył.

      Dlaczego nie? Czy nie powinieneś reprezentować swoich republikańskich wyborców?

      Reprezentować — tak. Być posłusznym nie. Moim jedynym przewodnikiem jest sumienie. - Położył rękę na ramieniu George'a i spojrzał z góry; samo pochylenie głowy było sygnałem jego poczucia własnej wyższości.

Nie chciałbym cię źle traktować, George. Wiem, że nie szczędzisz sporych sum na państwo i jego instytucje. Słyszałem także o twojej nieskazitelnej postawie podczas wojny. Niestety, w niczym nie zmienia to mojego stanowiska wobec posiadaczy niewolników z Południa. Członkowie tej klasy oraz ich poplecz­nicy są zdrajcami naszego narodu. Obecnie nie mieszkają oni w wolnych stanach, lecz w podbitych prowincjach. Zasługują na surową karę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin