White James 07 - Stan zagrożenia.rtf

(519 KB) Pobierz

James White

 

 

Stan zagrożenia

 

Code Blue–Emergency

Przekład Radosław Kot


Rozdział pierwszy

 

Lekko rozmazana plama blasku oznaczająca Szpital Kosmiczny rosła na ekranie pokładu rekreacyjnego. Dowódca statku siedział obok Cha Thrat, która z podziwem, zdumieniem i niepokojem patrzyła na rozrastającą się coraz bardziej konstrukcję i kolorową grę tych świateł, które potrafiła dojrzeć swoimi oczami.

Dowódca Chiang, który — jak już wiedziała — nosił stopień majora Korpusu Kontroli i służył w sekcji Komunikacji i Kontaktów Międzykulturowych, peszył ją czasem swoim zachowaniem bardziej pasującym do wojownika niż stróża porządku. Teraz dotrzymywał jej towarzystwa, gdyż zgodnie z dziwną ziemską logiką uznał, iż tego właśnie się po nim oczekuje. Wcześniej chciał uhonorować Cha, zapraszając ją na mostek, aby stamtąd mogła obejrzeć dokowanie w Szpitalu, jednak ona nie była w stanie wejść do tak małego i zatłoczonego na dodatek pomieszczenia. Dowódca porzucił więc swój posterunek i udał się wraz z nią na pokład rekreacyjny.

Oczywiście było to nonsensowne marnowanie czasu, sugerujące, że społeczność majora jest silnie rozwarstwiona, jednak Chiang zdawał się czerpać niejakie zadowolenie z tego poświęcenia, poza tym był jej pacjentem.

Boczny panel przekazywał przyciszone rozmowy z mostka, lecz mimo włączonego autotranslatora, dzięki któremu Cha rozumiała każde słowo z osobna, całość wygłaszanych technicznym żargonem kwestii pozostawała dość tajemnicza. Nagle w głośniku rozbrzmiał nowy, silny głos, a na ekranie pojawiła się podobizna jakiejś niemile owłosionej istoty.

— Tutaj centrum recepcyjne Szpitala — odezwała się natychmiast owa istota. — Proszę podać swoje dane, poinformować, czy na pokładzie znajduje się pacjent, gość czy członek personelu, określić stopień pilności i typ fizjologiczny. Jeśli nie znacie zasad klasyfikacji fizjologicznej, proszę o pełen kontakt na wizji, który pozwoli nam wstępnie się zorientować.

— Tutaj statek kurierski Korpusu Thromasaggarodezwał się oficer z mostka. — Mamy zamiar zadokować na krótko, aby wysadzić jednego pacjenta i lekarza. Pacjent i załoga reprezentują ziemski typ DBDG. Pacjent może chodzić, w trakcie rekonwalescencji, bez pilnej potrzeby opieki lekarskiej. Lekarz to ciepłokrwisty tlenodyszny DCNF bez specjalnych wymagań środowiskowych dotyczących temperatury, ciążenia czy ciśnienia atmosferycznego.

— Poczekajcie chwilę — powiedziała obrzydliwa istota i na ekranie ponownie pojawił się obraz Szpitala.

Cha pomyślała, że to o wiele milszy widok.

— Co to było? — spytała Kontrolera. — Wygląda jak… scroggila, jeden z gryzoni mojej planety.

— Wiem, widziałem je na obrazkach — odparł oficer, wydając dziwne szczekliwe odgłosy, które u tych istot oznaczały rozbawienie. — To nidiański DBDG. Ma masę równą prawie połowie masy człowieka i bardzo podobny metabolizm. Należy do zaawansowanego technologicznie gatunku o bogatej kulturze, zatem podobieństwo do przerośniętego gryzonia jest mylące. Nauczysz się niebawem współpracować ze znacznie bardziej osobliwymi stworzeniami…

Przerwał, gdy Nidiańczyk znowu pojawił się na ekranie.

— Kierujcie się oznaczeniami o kodzie niebieski–żółty–niebieski — oznajmił. — Pacjenta i lekarza wysadźcie w śluzie sto cztery, a potem przesuńcie się za znakami o kodzie niebieski–niebieski–biały do osiemnastki. Na majora Chianga i Sommaradvankę będzie czekać już nasza delegacja.

Ciekawe, w jakim składzie? — pomyślała Cha.

Dowódca przekazał jej wcześniej wiele informacji o Szpitalu, jednak większość z nich brzmiała wręcz niewiarygodnie. Gdy krótko potem weszli do przedsionka śluzy, nadal nie docierało do niej, że gładka, sięgająca obu stojącym obok ludziom do pasa półkula to nie mebel, ale jeszcze jedna inteligentna istota.

— Porucznik Braithwaite z gabinetu naczelnego psychologa, technik Timmins, który będzie odpowiedzialny za twoje zakwaterowanie, oraz doktor Danalta, dowódca załogi medycznej statku szpitalnego Rhabwar — przedstawił całą trójkę Kontroler.

Cha nie potrafiłaby odróżnić obu ludzi, gdyby nie pewne szczegóły oznaczeń ich mundurów. Zielone coś na podłodze wzięła ostatecznie za dekorację. Możliwe, że mają tu zwyczaj żartować sobie z przybyszów, pomyślała i postanowiła chwilowo nie reagować.

— A to jest Cha Thrat — dodał oficer. — Uzdrawiaczka z Sommaradvy, która dołączy do personelu Szpitala.

Obaj Ziemianie unieśli dłonie, lecz opuścili je, gdy Chiang pokręcił głową. Cha uprzedziła go już, że według jej zwyczajów ściskanie górnych kończyn na powitanie uchodzi za gest wręcz nieprzystojny i że na wstępie wolałaby otrzymać dokładne informacje o statusie napotkanych osób. Kontroler rozmawiał z oboma mężczyznami jak z równymi, ale tak samo zwracał się nieraz do podwładnych na pokładzie statku. Bardzo beztrosko jak na kogoś dysponującego realną władzą…

— Timmins dopilnuje, aby twoje bagaże zostały umieszczone w kwaterze — rzekł oficer. — Nie wiem jednak, co zaplanowali dla nas Danalta i Braithwaite.

— Nic szczególnie fatygującego — odparł Braithwaite, gdy drugi Ziemianin odszedł. — W Szpitalu mamy teraz środek dnia i kwatera nie będzie gotowa przed wieczorem. Pan, majorze, jest po południu umówiony na badanie. Cha Thrat ma być obecna, bez wątpienia po to, aby odebrać komplementy naszych lekarzy za bardzo udaną operację na przedstawicielu innego gatunku. — Spojrzał w jej stronę i czemuś skinął lekko głową. — Zaraz potem jesteście oboje umówieni u naczelnego psychologa. Cha na rozmowę orientacyjną z O’Marą, pan dla sprawdzenia, czy urazy fizyczne nie zostawiły śladów w psychice, co będzie jednak czystą formalnością, jak wiem. Niemniej do tego czasu… nie jesteście głodni?

— Owszem — przyznał Chiang. — I chętnie powitalibyśmy jakąś odmianę po pokładowej kuchni.

— Widać, że nie byliście jeszcze w naszej stołówce — odparł ze śmiechem Ziemianin. — Ale nie martwcie się, robimy co możemy, aby nie otruć gości. — Przerwał i wyjaśnił czym prędzej, że to był żart, a dania w stołówce są całkiem znośne i że otrzymał pełne informacje na temat diety Cha.

Ona jednak prawie go nie słuchała — patrzyła z uwagą na zieloną półkulę, która zaczęła właśnie wypuszczać nibynóżki, po czym z kolei smuklała, aż osiągnęła jej wzrost. Zmieniła też barwę, przybyło na niej oliwkowych kropek i ukazały się nagle połyskujące wilgocią oczy. Po chwili wypączkowała jeszcze kilka kończyn, aż ostatecznie przypominała ulepioną niezdarnie z gliny figurkę dziecka jej gatunku. Sommaradvanka poczuła wzbierające mdłości, jednak ciekawość okazała się silniejsza, nie odwróciła więc wzroku. Jeszcze chwila, a szczegóły nabrały wyrazistości, pojawiło się nawet ubranie z torbą u pasa i przed Cha Thrat stanęła druga, identyczna właściwie z nią sommaradvańska samica.

— Skoro nasi przyjaciele zamierzają już teraz, w chwilę po przybyciu, zabrać cię do jadalni, gdzie posilają się przedstawiciele wielu różnych gatunków, nie od rzeczy będzie chyba złagodzić ich brak taktu podporą w postaci jakiejś znajomej sylwetki — powiedziało owo coś obcym na szczęście głosem. — Przynajmniej tyle mogę zrobić dla kogoś nowego.

— Tak naprawdę doktor Danalta nie jest wcale aż takim altruistą — powiedział ze śmiechem Braithwaite. — Pochodzi z rasy, która rozwinęła daleko idącą sztukę mimikry i, jak sama widziałaś, w kilka chwil potrafi odtworzyć kształt prawie każdej istoty. Przypuszczamy, że każdy nowy gość Szpitala jest dla niego w pewien sposób wyzwaniem…

— Tak czy owak, jestem pod wrażeniem — stwierdziła Cha.

Spojrzała w oczy obcemu, który wyglądał tak samo jak ona, i z uznaniem pomyślała o trosce, jaką wykazał ojej kondycję psychiczną. Tak postąpić mógł tylko uzdrawiacz władców, a może nawet sam władca. Odruchowo okazała mu gestem szacunek i dopiero poniewczasie pojęła, że nikt tutaj nie zrozumie, co właściwie zrobiła.

— Dziękuję, Cha Thrat — powiedział Danalta, odwzajemniając gest. — Wraz ze sztuką mimikry rozwinęliśmy również empatię, więc chociaż nie wiem dokładnie, co kryje się za tym uniesieniem kończyny, wyczuwam, że jest to gest uznania.

Bez wątpienia Danalta musiał wyczuć też jej zakłopotanie, ale zaraz ruszyli za Ziemianami i zmiennokształtny wstrzymał się z komentarzem.

Korytarz przed śluzą wypełniała cała menażeria rozmaitych stworzeń, z których część kojarzyła jej się z zamieszkującymi Sommaradvę zwierzętami. Ani mrugnęła jednak, gdy obok przemknął taki sam czerwony dwunożny gryzoń, jakiego widziała wcześniej na ekranie, opanowała też strach na widok olbrzyma o sześciu nogach przetaczającego swe cielsko niepokojąco blisko niej. Nie wszyscy wszakże byli równie brzydcy czy groźni. Dojrzała też istotę w pięknie nakrapianym pancerzu, która postukiwała pazurami o pokład i powoli poruszała szczypcami podczas rozmowy z kimś naprawdę urodziwym, przemieszczającym się na trzydziestu chyba krótkich nogach i porośniętym ruchliwym srebrzystym futrem. Wielu innych jeszcze nie dawało się dojrzeć, gdyż kryły ich skafandry albo pojazdy ochronne, jak chociażby w przypadku posykującego parą wehikułu. Cha nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, kto może znajdować się w środku.

Widokowi towarzyszyła kakofonia pohukiwania, kląskań, świergotów i jęków, której nijak nie dałoby się opisać i która nie przypominała niczego, z czym Cha zetknęła się w przeszłości.

— Istnieje znacznie krótsza droga do jadalni — oznajmił Danalta, gdy obok przesunęła się przypominająca ciemne warzywo istota w przezroczystym, wypełnionym żółtawymi oparami chloru kombinezonie. — Jednak musielibyśmy przedostać się przez wypełnioną wodą sekcję Chalderczykow, a twój strój ochronny będzie gotowy dopiero za kilka dni. Jak ci się tu na razie podoba?

Dziwnie się poczuła, usłyszawszy takie pytanie od kogoś, kto musiał być uzdrawiaczem władców. Wojowników nie pyta się o podobne rzeczy. Niemniej pytanie padło, należało więc odpowiedzieć. Wprawdzie możliwe, że środek zatłoczonego korytarza nie jest najlepszym miejscem na praktykowanie sztuki uzdrawiania, ale nie do Cha Thrat należało krytykowanie kogoś tak ważnego.

— Czuję się zagubiona, przerażona, zaciekawiona i nie wiem, czy zdołam przystosować się do środowiska napełniającego mnie co chwila odrazą — odparła wprost. — Chwilowo nie potrafię wyrazić się bardziej precyzyjnie. Niemniej już teraz zaczynam odnosić wrażenie, jakby ci dwaj Ziemianie, którzy idą przed nami, chociaż należą do gatunku niedawno jeszcze mi nie znanego, zaczynali się stawać z wolna całkiem naturalnym elementem otoczenia. Czuję też, że ty, mimo iż wyglądasz całkiem znajomo, jesteś chyba tak odmienny ode mnie, jak tylko to możliwe. Minęło jednak dopiero kilka chwil, a mi brak doświadczenia pozwalającego opisać Szpital. Mam jednak nadzieję, że dzięki empatii możesz trafnie rozpoznać moje odczucia. Czy w jadalni jest jeszcze gorzej niż tutaj? — dodała po chwili wahania.

Danalta nie odpowiedział od razu, a i obaj Ziemianie milczeli, chociaż ten zwany Braithwaite’em przekręcił lekko głowę, aby nastawić swój narząd słuchu w kierunku Cha. Chyba też interesowały go jej odczucia.

— Niski poziom empatii jest charakterystyczny raczej dla mało zaawansowanych form życia — odezwał się w końcu zmiennokształtny tonem wykładowcy. — Pełną doskonałość w tej materii rozwinęła jednak tylko jedna rasa, wywodząca się z Cinrussa. Poznasz niebawem jej przedstawiciela, gdyż również ciekawy jest nowych i na pewno będzie chciał zobaczyć się z tobą przy pierwszej nadarzającej się okazji. Sama porównasz moje ograniczone talenty empatyczne z tym, co potrafi Prilicla. Nie jestem w tym przesadnie biegły, gdyż opieram się głównie na obserwacji gestów, napięcia mięśni, zmian barwy skóry i tak dalej. Nie odbieram prawie emanacji emocjonalnej z układu nerwowego. Jako uzdrawiaczka też musisz być w pewnym stopniu zdolna do wyczuwania sygnałów empatycznych, aby rozpoznać stan pacjenta, a czasem i na niego wpłynąć bez bezpośredniej interwencji. Tak czy owak, twoje myśli pozostają dla mnie nieodgadnione, a odbieram jedynie towarzyszące im silne emocje…

— Jesteśmy na miejscu — odezwał się nagle Braith — waite i skręcił w szerokie, pozbawione drzwi wejście. Ominął Nidiańczyka oraz dwie wychodzące akurat srebrne futrzaste gąsienice i zaśmiał się, gdy przeprosiły go za swą niezdarność.

— Tam mamy wolny stolik! — Pokazał palcem.

Cha Thrat nie mogła przez chwilę nawet się ruszyć, patrzyła tylko na obszerne wnętrze ze stojącymi na lśniącej podłodze stołami i rozmaitymi siedziskami, dostosowanymi do potrzeb wszelkich obecnych stworzeń. To było o wiele gorsze niż wszystko, czego doświadczyła na korytarzu, gdzie spotykała obcych po dwóch lub trzech. Tutaj kilka różnych istot zajmowało niekiedy miejsca przy jednym stoliku, łącznie zaś były tych istot całe setki.

Niektóre przerażały swoją siłą i naturalnym, wykształconym ewolucyjnie orężem, inne napełniały odrazą za sprawą barwy, typu narośli albo śluzowatości skóry. Wiele wyglądało jak potwory z legend i koszmarnych snów Sommaradvan. W paru przypadkach ciało i rozmieszczenie kończyn były tak osobliwe, że Cha prawie własnym oczom nie wierzyła.

— Tędy — rzucił Danalta, który czekał, aż Cha przestanie drżeć. Poprowadził ją do stolika zajętego już przez oficerów, który jednak nie pasował nijak ani do potrzeb Ziemian, ani trójki zewnątrzszkieletowych istot, które właśnie go zwolniły.

Uzdrowicielka zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła przywyknąć do życia i pracy przy tak marnej organizacji. Jej pobratymcy zawsze bardzo dbali, aby każdy zajmował przypisane mu miejsce.

— Potrawy wybiera się i zamawia podobnie jak na statku — wyjaśnił Braithwaite, gdy siadła ostrożnie na nader niewygodnym krześle i włączyła w ten sposób wyświetlacz z menu. — Wpisujesz swój typ fizjologiczny i dostajesz listę dostępnych potraw. Niemniej trzeba pewnej orientacji, aby dobrać sobie coś naprawdę smacznego, a nie tylko pożywną breję. Niebawem się tego nauczysz, ale na razie zamówię za ciebie.

— Dziękuję.

Gdy potrawy się pojawiły, najokazalsza z nich wyglądała jak kawał tasam, pachniała jednak niczym pieczone cretsi, a po nadgryzieniu kawałeczka z rogu okazało się, że również smakuje jak pieczone cretsi. Cha uświadomiła sobie nagle, że jest głodna.

— Czasem zdarza się, że danie spożywane przez innych przy stoliku, albo nawet sami współbiesiadnicy, odbierają nam swoim wyglądem apetyt — ciągnął Braithwaite. — W takich wypadkach przyjęło się patrzeć wyłącznie na swój talerz. Możesz tak zrobić, nie poczujemy się urażeni.

Zrobiła, jak sugerował, i zamknęła resztę oczu. Co rusz wszakże zerkała jednym z nich na Ziemianina, który ciągle ją obserwował, chociaż z jakiegoś powodu udawał, że wcale tego nie robi. Myślami wróciła na Sommaradvę, do incydentu z dowódcą statku, przypomniała sobie podróż i powitanie w Szpitalu. Zdała sobie sprawę, że nadal nie może się pozbyć podejrzliwości ani irytacji.

— Co do silnych emocji — odezwał się zaraz Danalta, który najwyraźniej miał ochotę podjąć przerwany przy wejściu wykład — czy masz coś przeciwko omawianiu spraw prywatnych lub zawodowych w obecności obcych?

Chiang wznosił właśnie do otworu gębowego kęs czegoś, co było kiedyś żywym stworzeniem. Zatrzymał rękę w pół drogi.

— Na własnej planecie wolą wiedzieć, co inni o nich myślą. Co więcej, uważają, że obecność rozgarniętego świadka podczas takich dyskusji bywa pomocna.

Braithwaite zajął się swym odrażającym posiłkiem i świata poza nim nie widział. Cha Thrat poczuła się lekko dotknięta i ignorując wszystko inne, spojrzała na zmiennokształtnego.

— Dobrze — powiedział ten. — Jak już musiałaś się zorientować, twoja sytuacja jest inna niż wszystkich pozostałych stażystów, którzy jeszcze na swoich światach przechodzą przez gęste sito badań i wnikliwych testów psychologicznych. Trzeba wyłowić kandydatów rokujących największe szansę na pomyślną adaptację w warunkach wielośrodowiskowego szpitala, w przeciwnym razie bowiem ich staż mógłby nie przynieść pożądanych efektów. Ty nie zostałaś sprawdzona w ten sposób. Nie sporządzono twojego profilu psychologicznego, aby ocenić przydatność do tej pracy. Przybyłaś tu dzięki rekomendacji udzielonej na wysokim szczeblu przez Korpus i, zapewne, twoich kolegów po fachu na Sommaradvie, świecie, o którym wiemy bardzo mało. Dostrzegasz, w czym trudność? Ktoś nie znający dotąd innych ras poza swoją, a tym samym nie przygotowany do życia i pracy w Szpitalu, może mimowolnie stanowić zagrożenie. Dla siebie i dla innych. Musimy zatem ustalić jak najszybciej, co cię gnębi.

Wszyscy przestali jeść. Ona też, chociaż miała jeszcze drugie usta, które nie były zajęte przyjmowaniem potraw.

— W czasie powitania pomyślałam, że sposób, w jaki mnie przyjęto, świadczy o braku wrażliwości — powiedziała. — W pierwszej chwili uznałam, że za mało wiem o zachowaniach obcych, żeby wnioskować cokolwiek na ich temat, później jednak zaczęłam podejrzewać, że rzeczywiście potraktowano mnie obcesowo i że było to działanie rozmyślne, rodzaj testu. Obecnie potwierdzasz moje przypuszczenia. Nie kryję, że nie jestem zadowolona z poddania mnie testowi w tajemnicy. Takie sekretne działania są często wyrazem niepokojącego stanu badacza.

Zapadła dłuższa cisza. Cha spojrzała na Danaltę i zaraz odwróciła wzrok. Zmiennokształtny był teraz tylko jej odbiciem i sam z siebie nic nie przekazywał. Zerknęła na Braithwaite’a, który niedawno tak pilnie, choć po kryjomu jej się przypatrywał.

Przez moment głęboko osadzone oczy Ziemianina wpatrywały się łagodnie w jej dwie pary oczu. Gdy się odezwał, zaczęła żywić przypuszczenie, że nie jest wojownikiem, ale władcą.

— Czasem niejawny test pozwala uniknąć niemiłej konieczności przekazania kandydatowi, że nie nadaje się do tej pracy. Można wówczas odprawić go pod byle pozorem, który nie zachwieje w nim wiary w zawodowe umiejętności czy równowagi emocjonalnej. Przykro mi, że czujesz się urażona takim potraktowaniem, ale w tych okolicznościach uznaliśmy, że lepiej będzie… — Przerwał i zaśmiał się krótko, jakby było w tym coś śmiesznego. — W naszej mowie jest zwrot, który dokładnie oddaje to, co z tobą zrobiliśmy. Mówi się wtedy, że ktoś został rzucony na głęboką wodę.

— A co dzięki temu odkryliście? — spytała Cha Thrat, świadomie unikając uprzejmego gestu, który powinien towarzyszyć rozmowie z władcą.

— Że całkiem dobrze pływasz — odparł oficer, tym razem bez śmiechu.


Rozdział drugi

 

Braithwaite wyszedł, zanim pozostali skończyli jeść. Na odchodnym oznajmił, że O’Mara jaja mu urwie, jeśli dwa dni pod rząd spóźni się, wracając z lunchu. Cha Thrat wiedziała o jego przełożonym tylko tyle, że jest wysoce szanowanym władcą i że większość podwładnych się go boi, jednak taka kara za błahe w końcu przewinienie wydała jej się nazbyt surowa. Danalta musiał wyjaśniać, że tak naprawdę nie ma powodów do niepokoju, gdyż Ziemianie często używają malowniczych określeń, które nie mają odniesienia do rzeczywistości i są tylko kulturowo przyjętymi zwrotami oddającymi ambiwalentne podejście do zagadnienia zwane przez ludzi poczuciem humoru.

— Rozumiem — powiedziała Cha.

— A ja nie — mruknął Danalta.

Dowódca statku roześmiał się cicho, ale nie skomentował tego.

Ostatecznie więc to zmiennokształtny został ich przewodnikiem i poprowadził długą, skomplikowaną drogą do miejsca, gdzie miało się odbyć badanie Chianga — oddziału obserwacyjnego połączonego z sekcją nagłych przypadków dla ciepłokrwistych tlenodysznych. W tym czasie Danalta powrócił do swojej oryginalnej postaci — ciemnozielonej półkuli podążającej zdumiewająco sprawnie slalomem między wszystkimi istotami i wehikułami zaludniającymi korytarze. Cha zastanawiała się, czy zbyt trudno było mu utrzymać kształt Sommaradvanki, czy może raczej uznał, że nie jest to już konieczne.

Dotarli do zaskakująco rozległego pomieszczenia pełnego stanowisk diagnostycznych i stłoczonego pod ścianami sprzętu. Na górze biegła galeria obserwacyjna dla gości i stażystów. Danalta zaproponował, by Cha Thrat zajęła tam ostatnie wolne w miarę wygodne krzesło. Jedna ze srebrzystych gąsienic przygotowywała już Chianga do badania.

— Będziemy stąd wszystko widzieli i słyszeli — powiedział Danalta. — Oni nie będą nas słyszeć, chyba że przyciśniesz guzik nagłośnienia. Jest tutaj, z boku krzesła. Może się przydać, gdyby chcieli zadać jakieś pytania.

Kolejna, a może ta sama srebrzysta istota weszła, wykonała kilka pozornie bezcelowych manewrów przy jednym z urządzeń, spojrzała przelotnie na galerię i wyszła.

— Teraz poczekamy — dodał Danalta. — Ale na pewno chciałabyś spytać o niejedno. Mamy dość czasu, żeby to i owo wyjaśnić.

Zmiennokształtny nadal przypominał półkulę, tyle że wytworzył jeszcze wyłupiaste oko i mięsisty narząd, który — jak się zdawało — służył do mówienia i słuchania. Z czasem można przywyknąć do wszystkiego, pomyślała Cha. Może oprócz braku dyscypliny… Nadal drażniło ją, że wszyscy w Szpitalu lekceważą coś tak istotnego jak wyraźne zaznaczanie granic swej władzy i odpowiedzialności.

— Jestem wciąż nazbyt poruszona i za słabo zorientowana, aby zadać właściwe pytania — powiedziała, starannie dobierając słowa. — Jednak ciekawi mnie, jaki jest właściwie zakres twoich obowiązków i jakimi pacjentami zwykle się zajmujesz?

Odpowiedź jeszcze bardziej zamieszała jej w głowie.

— W ogóle nie zajmuję się leczeniem — odparł Danalta. — Chyba że zajdzie wyższa konieczność i zabraknie chirurgów. Na co dzień jestem członkiem personelu medycznego statku szpitalnego Rhabwar. To specjalna jednostka przypisana do Szpitala. Jej załogę pokładową tworzą Kontrolerzy, ale w trakcie akcji ratunkowej dowodzenie przejmuje szef personelu medycznego, którym jest obecnie Prilicla, empata z Cinrussa — wyjaśnił, ignorując wyraźne zdumienie Cha Thrat. — Ponadto w jej skład wchodzą oprócz mnie patolog Murchison i kelgiańska siostra przełożona Naydrad, mająca duże doświadczenie w akcjach w próżni. Moim zadaniem jest dotrzeć jak najszybciej do ofiar, w czym przydaje się zmiennokształtność. Udzielam pierwszej pomocy rannym uwięzionym w trudno dostępnych zakątkach wraków i robię dla nich wszystko co w mojej mocy, zanim reszta zespołu przeniesie ich na pokład statku, a potem dostarczy do Szpitala. Jak się domyślasz, zdolność wypuszczania dowolnych kończyn bardzo się przydaje w tak trudnych warunkach. Niejednokrotnie moja pomoc decyduje o losie pacjenta, chociaż oczywiście zasadnicze leczenie odbywa się zawsze dopiero w Szpitalu. W wielkim skrócie to główny powód, dla którego trafiłem do tego kosmicznego domu wariatów.

Z każdym jego słowem Cha gubiła się coraz bardziej. Czyżby naprawdę ktoś tak utalentowany był jedynie sługą? Danalta wyczuł jej konsternację, ale mylnie rozpoznał przyczynę.

— Oczywiście to nie wszystko, co robię — rzekł i wydał odgłos, który u Ziemian oznaczał śmiech. — Jestem tu względnie krótko, wysyłają mnie więc, abym witał nowo przybyłych. Zakładają, że… Ale uwaga. Jest już twój niedawny pacjent.

Dwie istoty o srebrzystym futrze, nazwane przez Danaltę kelgiańskimi siostrami oddziałowymi wwiozły Chianga na autonoszach, mimo że oficer mógł już chodzić samodzielnie i bez przerwy im o tym przypominał. Jego tors okryty był zielonym prześcieradłem i widoczna była tylko głowa. Protestował wciąż głośno podczas przenoszenia na leżankę diagnostyczną, aż w końcu jedna z sióstr powiedziała mu dosadnie, że jest już dorosły i mógłby przestać się wygłupiać.

Zanim skończyła reprymendę, do leżanki podszedł sześcionogi zewnątrzszkieletowy olbrzym o nakrapianym pancerzu. W milczeniu uniósł kleszcze i poczekał, aż siostra spryska je czymś, co zaschło błyskawicznie w cienką, przezroczystą powłokę.

— To starszy lekarz Edanelt — wyjaśnił Danalta. — Jest Melfianinem i należy do typu ELNT, którego przedstawiciele cieszą się świetną reputacją jako chirurdzy…

— Przepraszam za ignorancję — przerwała mu Cha Thrat. — Na razie wiem tylko, że sama należę do typu DCNF, Ziemianie to DBDG, a Melfianie ELNT, i nie pojmuję zasad waszego systemu klasyfikacji.

— Nauczysz się go — mruknął zmiennokształtny. — Na razie jednak obserwuj i bądź gotowa odpowiadać na pytania.

Pytania jednak nie padły. Edanelt nie odezwał się podczas badania, podobnie pielęgniarki i pacjent. Cha domyśliła się przeznaczenia jednego z urządzeń, skanera pozwalającego uzyskać obraz głębokich warstw tkanek, a nawet śledzić działanie narządów. Obraz przekazywany był na duży ekran na galerii wraz z całą masą danych, które chociaż prezentowane również graficznie, były dla Sommaradvanki całkiem niezrozumiałe.

— Tego też z czasem się nauczysz — powiedział Danalta.

Cha Thrat wbiła oczy w ekran. Możliwość prześledzenia wyników własnej interwencji chirurgicznej tak ją zafascynowała, że dopiero po chwili doszło do niej, że myśli głośno. Odwróciła głowę akurat na czas, aby ujrzeć kolejne niesamowite stworzenie wkraczające do pomieszczenia.

— To właśnie jest Prilicla — oznajmił zmiennokształtny.

Był to olbrzymi, zdolny do lotu owad, niewielki jednak w zestawieniu z resztą stworzeń obecnych w sali. Z rurowatego, okrytego zewnętrznym kośćcem ciała wystawało sześć cienkich jak ołówki nóg oraz cztery jeszcze delikatniejsze manipulatory. Miał też cztery pary cienkich, przezroczystych skrzydeł, które zaraz rozwinął i podleciał powoli, by zawisnąć nad modułem diagnostycznym. Nagle obrócił się w powietrzu, przylgnął nogami do sufitu i skręciwszy szypułki oczu, spojrzał na pacjenta.

Z jakiegoś miejsca na jego ciele wydobyła się seria melodyjnych treli, które autotranslator przełożył jako zdanie: „Przyjacielu Chiang, wyglądasz, jakbyś był na wojnie”.

— Nie jesteśmy barbarzyńcami! — zaprotestowała Cha Thrat ze złością. — Od ośmiu pokoleń nie było u nas wojny…

Zamilkła nagle, gdy nogi i złożone częściowo skrzydła Prilicli zadrżały spazmatycznie. Można by sądzić, że owionął go jakiś tajemniczy wicher. Wszyscy w sali spojrzeli na empatę, a potem na galerię. Dokładniej zaś na Cha.

— Prilicla jest prawdziwym empatą — powiedział ostro Danalta. — Wyczuwa twoją złość. Proszę, kontroluj swoje emocje!

Nie było to łatwe, szczególnie że w grę wchodziła nie tylko złość wywołana niesłusznym posądzeniem Sommaradvan, ale też skrajne zdumienie, że podobny kontakt emocjonalny w ogóle jest możliwy. Owszem, nieraz już musiała skrywać swoje prawdziwe odczucia przed przełożonymi i pacjentami, ale kontrola emocji była dla niej czymś nowym. Z wielkim wysiłkiem zdołała jednak jakoś się uspokoić.

— Dziękuję, nowa przyjaciółko — zaćwierkał do niej empata. Przestał już się trząść i ponownie skupił uwagę na pacjencie.

— Marnuję tylko wasz cenny czas — powiedział Chiang. — Naprawdę, czuję się świetnie.

Prilicla odczepił się od sufitu i zawisł przy pacjencie tuż obok miejsca, w którym widniała blizna po obrażeniach. Dotknął jej lekkimi jak pióra manipulatorami.

— Wiem, jak się czujesz, przyjacielu Chiang. Ale nie marnujesz naszego czasu. Chyba nie chcesz odebrać nam szansy na pogłębienie znajomości ludzkiej medycyny? Nawet jeśli badany człowiek jest idealnie zdrowy?

— Jasne, że nie — mruknął Chiang i zaśmiał się cicho. — Ale gdybyście zobaczyli mnie zaraz po wypadku, widok byłby znacznie ciekawszy.

Empata wrócił na sufit.

— I co o tym sądzisz, przyjacielu Edanelt?

— Sam inaczej przeprowadziłbym tę operację — odparł Melfianin. — Ale wszystko jest jak należy.

— Przyjacielu Edanelt — odezwał się znowu Prilicla, zerkając w kierunku galerii — wszyscy prócz najnowszego członka zespołu wiemy, że dla ciebie takie określenie oznacza pracę, którą nasz kolega Conway nazwałby godną stawiania za przykład. Dowiedziałbym się chętnie czegoś więcej o zabiegach przedoperacyjnych i postępowaniu pooperacyjnym.

— Też o tym pomyślałem — powiedział Melfianin. Zastukał szybko wszystkimi sześcioma nogami, obrócił się i spojrzał na galerię. — Prosimy do nas.

Cha Thrat wydobyła się z dziwnego krzesła i czym prędzej ruszyła na dół w ślad za Danaltą. Podeszła do grupki zebranej wkoło modułu diagnostycznego. Wiedziała, że teraz sama przejdzie jeszcze bardziej skrupulatne badanie, które zdecyduje o jej przydatności zawodowej do odbycia praktyki w Szpitalu.

Musiała przejąć się tym bardziej, niż sądziła, gdyż empata znowu zadrżał. Bliskość Cinrussańczyka rozpraszała ją, a nawet napełniała lękiem. Na jej planecie wielkie owady omijano z daleka, gdyż posiadały żądła ze śmiertelnie groźnym jadem. Instynkt nakazywał jej więc ucieczkę, szczególnie że sama nienawidziła owadów i unikała ich jak mogła. Teraz jednak nie miała wyboru.

Z drugiej strony musiała przyznać, że kruche i symetryczne ciało obcego jest na swój sposób piękne, jego pancerz zaś odbija i rozszczepia światło gamą miłych dla oka kolorów. Głowa była jajowata i wydawało się, że wystające z niej zakończenia narządów zmysłów odpadną przy pierwszym gwałtownym poruszeniu istoty. Jednak największe wrażenie robiła przezroczysta, lekko mieniąca się pajęczyna rozciągniętych na cieniutkim szkielecie skrzydeł. Cha nie widziała jeszcze chyba równie urodziwego stworzenia i było to szczere odczucie, gdyż Prilicla się uspokoił.

— Raz jeszcze dziękuję, Cha Thrat — powiedział empata. — Szybko się uczysz. I nie obawiaj się. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi i życzymy ci powodzenia.

Edanelt znowu zastukał nogami o podłogę, co wyrażać miało zapewne zniecierpliwienie.

— Proszę przedstawić nam pacjenta, pani doktor — rzekł.

Chwilę spoglądała na różowe, nieforemne ciało Ziemianina, które wskutek wypadku tak dobrze poznała. Pamiętała moment, gdy ujrzała je pierwszy raz: było wtedy zakrwawione i poznaczone głębokimi ranami, tu i ówdzie zaś wystawały białe kości. Krytyczny stan nakazywał pilne zastosowanie leków przeciwbólowych, aby umożliwić rannemu spokojną śmierć. Do teraz nie pojmowała, dlaczego nie dała mu wtedy odejść. Spojrzała na Cinrussańczyka.

Prilicla nie odezwał się, ale poczuła płynące od niego zachętę i życzliwość. Wzięła to wprawdzie raczej za autosugestię niż rzeczywisty przekaz, lecz i tak się uspokoiła.

— Pacjent był jedną z trzech istot obecnych na pokładzie samolotu, który wpadł do górskiego jeziora — zaczęła. — Sommaradvański pilot i drugi Ziemianin też zostali wydobyci z wraku jeszcze przed jego zatonięciem, ale niestety obaj już nie żyli. Gdy pacjent został dostarczony na brzeg, trafił pod opiekę lekarza, ten jednak nie miał wystarczających kwalifikacji do podjęcia leczenia. Wiedział wszakże, że spędzam urlop w tamtej okolicy, posłał więc po mnie. Pacjent odniósł wiele ran, głównie ciętych i szarpanych, kończyn oraz tułowia. Wszystkie spowodowane były gwałtownym zderzeniem z metalowymi elementami samolotu. Cały czas tracił krew. Różnice wyglądu kończyn z prawej i z lewej strony ciała wskazywały na liczne złamania, przy czym jedno z nich, lewej nogi, było otwarte. Nie znalazłam śladów krwi w drogach oddechowych ani ustach, przyjęłam więc, że zapewne brak poważniejszych obrażeń wewnętrznych, szczególnie płuc albo w obrębie jamy brzusznej. Musiałam oczywiście zastanowić się głęboko nad sytuacją, zanim zgodziłam się wziąć ten przypadek.

— To zrozumiałe — przytaknął Edanelt. — Miała pani do czynienia z przedstawicielem nieznanego na planecie gatunku o odmiennych całkiem metabolizmie i fizjologii, z którymi wcześniej się pani nie zetknęła. A może miała pani jednak jakieś doświadczenie w tej materii? Rozważała pani wezwanie pomocy lekarskiej z ekipy Ziemian?

— Do tamtej chwili nie widziałam nawet jeszcze Ziemianina — odparła Cha. — Wiedziałam, że jeden z ich statków wszedł nie tak dawno na orbitę Sommaradvy i nawiązywane są przyjazne kontakty. Słyszałam, że goście odwiedzają wiele naszych miast i często korzystają przy tym z miejscowego transportu powietrznego, zapewne aby poznać nasze zaawansowanie technologiczne. Wysłałam oczywiście wiadomość do najbliższego miasta w nadziei, że przekażą ją Ziemianom, ale mała była szansa, że ktokolwiek zdoła przybyć w porę. Znajdowaliśmy się w nie zamieszkanym, oddalonym od większych siedzib zakątku porośniętych gęstymi lasami gór. Nie dysponowaliśmy bogatymi środkami, a czas uciekał.

— Rozumiem — powiedział Edanelt. — Proszę opisać działania, jakie pani podjęła.

Cha Thrat spojrzała na sieć blizn i ciemne sińce, które jeszcze nie zniknęły.

— Przystępując do udzielania pomocy, nie wiedziałam, że miejscowe patogeny nie mogą zagrozić formie życia, która wyewoluowała na innej planecie, sądziłam więc, że istnieje olbrzymie niebezpieczeństwo infekcji. Uznałam również, że zastosowanie nasz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin