White James 02 - Gwiezdny chirurg.rtf

(419 KB) Pobierz
JAMES WHITE

James White

GWIEZDNY CHIRURG

Drugi tom cyklu o Szpitalu Kosmicznym sektora Dwunastego

Przekład: Radosław Kot

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego wisiał w próżni już poza dyskiem galaktyki, gdzie nie było prawie żadnych gwiazd, toteż panowały tu niemal absolutne ciemności. Na jego trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach odtworzono środowiska odpowiadające warunkom życia wszystkich znanych w Federacji istot inteligentnych, począwszy od kruchych mieszkańców metanowych olbrzymów, przez tleno- i chlorodysznych, po stworzenia, które przetrwać mogły jedynie w strumieniach twardego promieniowania. Tysiące iluminatorów jarzyło się nieustannie różnorodnym blaskiem dostosowanym do potrzeb pacjentów oraz wielorasowego personelu. Załogom podchodzących do niego statków Szpital jawił się jako wyrosła do monstrualnych rozmiarów cylindryczna choinka.

Do jej powstania przyczynili się zarówno inżynierowie, jak i psychologowie. Ci ostatni rekrutowali się głównie z szeregów Korpusu Kontroli, ramienia sprawiedliwości Federacji. Oni też zajmowali się sprawami administracyjnymi, jednak do tradycyjnych w całej galaktyce tarć pomiędzy mundurowymi a cywilnymi pracownikami służby zdrowia tutaj jakoś nie dochodziło. Nie notowano także poważniejszych konfliktów wśród personelu medycznego, chociaż liczył on kilka tysięcy istot sześćdziesięciu gatunków różniących się nie tylko wyglądem, zachowaniem i wydzielanymi zapachami, ale i filozofią życiową. Praktycznie łączyło ich tylko przekonanie, że zadaniem lekarza jest leczyć chorych.

Cały personel traktował poważnie swoją pracę i chociaż nie zawsze zachowywał przy tym powagę, tolerancję wobec różnych, niekiedy bardzo znaczących odmienności uważał za sprawę absolutnie, bezwzględnie wręcz priorytetową. Brak skłonności do ksenofobii był zresztą podstawowym warunkiem stawianym kandydatom do pracy w Szpitalu, którzy potem z dumą deklarowali, że dla nich wszyscy pacjenci zawsze są i będą równi. Ich porady były niezmiennie cenione przez specjalistów z całej galaktyki. Chociaż wszyscy mienili się pacyfistami, toczyli nieustanną i bezkompromisową wojnę z cierpieniem i chorobami trawiącymi zarówno jednostki, jak i całe społeczeństwa.

Czasem jednak zdarzało się, że leczenie nie przebiegało bezkonfliktowo. Zwłaszcza wtedy, gdy diagnoza dotyczyła przyczyn zaburzeń funkcjonowania całych obcych kultur, a kuracja wymagała usunięcia z chirurgiczną precyzją głęboko zakorzenionych przesądów albo chorych zespołów wartości. W takich razach nie było co liczyć na współpracę pacjenta, a działania lekarzy, mimo ich zdeklarowanego pacyfizmu, mogły doprowadzić na skraj prawdziwej wojny.

* * *

Poddany obserwacji pacjent należał do dużych: Conway ocenił jego masę na jakieś pół tony. Przypominał monstrualną, ustawioną ogonkiem do góry gruszkę. W górnej części ciała miał pięć grubych mackowatych wyrostków, a muskularny dół kadłuba sugerował, że istota owa przemieszcza się podobnie jak wąż, chociaż być może znacznie szybciej. Cała powierzchnia skóry była poszarpana i poraniona, jakby ktoś potraktował ją ostrą, drucianą szczotką.

Conway nie dostrzegał nic niezwykłego w stanie pacjenta. Sześć lat praktyki w Szpitalu przyzwyczaiło go do znacznie gorszych widoków, zbliżył się zatem, żeby przeprowadzić wstępne badanie, a tuż za nim stanął nadzorujący umieszczenie pacjenta w izolatce porucznik Korpusu. Conway nie lubił wprawdzie, gdy ktoś dyszał mu w kark, ale zignorował gościa i zajął się chorym.

Pod każdą z pięciu macek widniały otwory gębowe. Cztery były pełne zębów, piąty zaś krył aparat głosowy. Same macki wykazywały pewną specjalizację. Trzy były zwykłymi kończynami chwytnymi, czwarta kończyła się narządem wzroku, a ostatnia rogatą kostną maczugą. Najwyższa partia tułowia, którą wypadałoby nazwać głową, nie miała cech szczególnych. Zwykły czerep kryjący mózg.

Conway uznał, że standardowe oględziny nie dostarczą mu więcej informacji, obrócił się więc, żeby sięgnąć po sprzęt... i zderzył się z funkcjonariuszem Korpusu.

- Zamierza pan studiować medycynę, poruczniku? - spytał zirytowany.

Mężczyzna okrył się rumieńcem, co w zestawieniu z ciemną zielenią kołnierza munduru wyglądało fatalnie.

- Ten pacjent to kryminalista - odparł urzędowym tonem. - Został znaleziony sam na pokładzie statku kosmicznego. Wszystko świadczy o tym, że zabił i zjadł jedynego towarzysza podróży. Przez całą drogę tutaj był nieprzytomny, ale i tak nakazano mi go strzec jak najpilniej. Postaram się nie wchodzić panu w drogę, doktorze.

Conway z trudem przełknął ślinę i spojrzał na groźną, zrogowaciałą kończynę, która bez wątpienia pomogła temu gatunkowi wspiąć się na najwyższy szczebel drabiny ewolucyjnej.

- Tylko proszę nie oddalać się za bardzo, poruczniku - powiedział.

* * *

Conway obejrzał sobie pacjenta z pomocą przenośnego rentgena, pobrał kilka wycinków, w pierwszej kolejności zmienionej chorobowo skóry, i zaraz posłał wszystko na patologię do analizy. Na wszelki wypadek dołączył jeszcze trzy kartki z pospiesznie skreślonymi uwagami. Potem odstąpił od pacjenta i podrapał się po głowie.

Istota była ciepłokrwista, tlenodyszna i nawykła do ciążenia oraz ciśnienia zbliżonych do ziemskich, co biorąc pod uwagę jej budowę anatomiczną, pozwalało ją zaklasyfikować do typu EPLH. Zdawała się cierpieć na nowotwór skóry. Zmiany na ciele były zaawansowane i rozległe, a ich charakter wskazywał na rozrost typu epithelioma. Objawy były tak jednoznaczne, że w zasadzie można by zacząć leczenie, nie czekając na raport z patologii. Gdyby niejedno... Żaden rak skóry, nawet bardzo złośliwy, nie powodował zwykle długotrwałej utraty przytomności.

Owszem, to ostatnie mogło być skutkiem wstrząsu psychicznego, a przy podobnych powikłaniach należało sięgać po pomoc specjalistów, najlepiej któregoś ze szpitalnych telepatów. Tylko którego? Większość z nich nie potrafiła pracować z osobnikami, którzy nie mieli zdolności telepatycznych albo nie należeli do tego samego gatunku. Mało było wyjątków od tej reguły. A to oznaczało, że należało wezwać nie kogo innego, ale doktora Priliclę, reprezentującego typ GLNO przyjaciela Conwaya.

Porucznik zakaszlał lekko, żeby zwrócić na siebie uwagę.

- Panie doktorze, gdy pan już skończy, O'Mara chciałby pana widzieć u siebie.

Conway pokiwał głową.

- Zaraz przyślę jeszcze kogoś, by rzucił okiem na naszego pacjenta. Mam nadzieję, że będzie pan czuwał na jego bezpieczeństwem równie pilnie jak nad moim - odrzekł z uśmiechem.

W dyżurce wybrał jedną z ładniejszych ludzkich pielęgniarek i przedstawiwszy pokrótce, o co chodzi, wysłał ją do izolatki. Owszem, mógłby przekazać te same polecenia również jakiejś Tralthance klasy FGLI, poruszającej się na sześciu nogach i tak masywnej, że słoń uchodziłby przy niej za stworzonko drobne i wrażliwe, jednak chciał wynagrodzić jakoś porucznikowi swoją nieuprzejmość.

Dwadzieścia minut później, po trzykrotnej zmianie ubioru ochronnego i przejściu przez sekcję chlorodysznych, korytarz żyjących pod wodą AUGL oraz lodowate przedziały metanowców, Conway zameldował się w gabinecie majora O'Mary.

Naczelny psycholog wiszącego w próżni Szpitala był odpowiedzialny za stan umysłów całego personelu, który nie dość, że liczył dziesięć tysięcy istot, to jeszcze składał się z przedstawicieli osiemdziesięciu siedmiu różnych gatunków. Tym samym O'Mara był tutaj kimś nad wyraz ważnym. Nie wywyższał się jednak i zawsze miał czas dla każdego. Jak sam powiadał, był gotów wysłuchać potrzebującego o dowolnej porze dnia i nocy, lecz pod jednym warunkiem: że nie będzie mu się zawracać głowy głupstwami. Takie próby, dodawał, skończą się nieuniknioną burą.

Dla niego wszyscy byli tu pacjentami - i chorzy, i personel. Panowało powszechne przekonanie, że dobra atmosfera utrzymująca się pomiędzy przedstawicielami różnych, niekiedy bardzo drażliwych i dumnych ras, była przede wszystkim jego zasługą. Nawet najwięksi obrażalscy bali się go po prostu rozzłościć. Dziś jednak był prawie że do rany przyłóż.

- To zajmie więcej niż pięć minut, proponuję zatem, żeby pan usiadł, doktorze - rzucił, gdy Conway stanął przed jego biurkiem. - Zakładam, że obejrzał pan już sobie naszego ludożercę?

Conway pokiwał głową i usiadł. W paru słowach przedstawił wyniki wstępnych badań pacjenta i dodał, że jego zdaniem problem ma chyba podłoże psychologiczne. Na koniec spytał:

- Ma pan jeszcze jakieś informacje na jego temat? Poza tym podejrzeniem o kanibalizm, naturalnie...

- Owszem, ale nie ma tego wiele - odparł O'Mara. - Znalazł go patrol Korpusu. Jego statek, chociaż w ogóle nie uszkodzony, wysyłał wezwanie o pomoc. Nasz gość był wyraźnie zbyt chory, żeby go pilotować. Na pokładzie nie było nikogo więcej, ale ponieważ ratownicy nigdy wcześniej nie spotkali żadnego EPLH, na wszelki wypadek przeszukali drobiazgowo całą łajbę. I wyszło im, że jednak ktoś jeszcze tam wcześniej był. Doprowadził ich do tego wniosku prywatny dziennik nagrywany przez chorego. To samo wynikało z rejestrów obsługi śluzy i temu podobnych zapisów... W tej chwili to nieistotne. Ważne, że wszystko świadczyło o tym, że była tam jeszcze jedna istota, która skończyła marnie za sprawą naszego pacjenta. I ku jego gastronomicznemu pożytkowi...

O'Mara przerwał i opuścił trzymane w ręku papiery. Conway zdążył na nie zerknąć. Był to wypis ze wspomnianego przed chwilą prywatnego dziennika, a widoczny akurat fragment informował, że ofiarą kanibala padł okrętowy lekarz.

- Jednak nie wiemy nic o planecie, z której pochodzi - powiedział psycholog, unosząc ponownie papiery. - Tyle tylko, że leży w innej galaktyce. Jeśli wziąć pod uwagę, że naszą przebadaliśmy dopiero w ćwierci, nie wiem, kiedy uda nam się trafić na ojczyznę tego tam...

- A może Ianie mogliby pomóc? - spytał Conway.

Ianie należeli do pozagalaktycznej cywilizacji, która założyła niedawno kolonię w sektorze Szpitala. Byli niezwykłymi istotami klasy GKNM: pierwszy okres życia spędzali pod postacią dość szpetnych dziesięcionogich poczwarek, z których wykluwały się następnie istoty nie dość, że piękne, to jeszcze skrzydlate. Conway miał jednego z nich pod swoją opieką trzy miesiące wcześniej i chociaż pacjent opuścił już Szpital, to dwaj lekarze jego gatunku, którzy przybyli mu na pomoc, zostali jako członkowie personelu.

- Galaktyka jest wielka... ale spróbujemy - mruknął O'Mara z wyraźnym brakiem entuzjazmu. - Ale wracając do pacjenta: najbardziej martwi mnie, co z nim zrobimy, kiedy już go pan wyleczy. Bo widzi pan, doktorze, został znaleziony w okolicznościach, które jednoznacznie świadczą, że popełnił czyn uznawany przez istoty inteligentne za przestępstwo. Jest zatem kryminalistą, a Korpus Kontroli pełni w takich wypadkach funkcję policji. Musimy doprowadzić do procesu, w którym zostanie albo uniewinniony, albo skazany. Tylko jak mamy mu zapewnić sprawiedliwy proces, jeśli nie wiemy nic o kulturze, w której wyrósł? Jak zdołamy odróżnić obciążające dowody od okoliczności łagodzących? Ale z drugiej strony nie możemy go tak po prostu wypuścić...

- Dlaczego? - spytał Conway. - Gdyby odesłać go w tym samym kierunku, z którego przybył, tylko cięższego o akta sprawy...

- A pan pozwoliłby umrzeć pacjentowi, żeby oszczędzić sobie fatygi? - przerwał mu z krzywym uśmiechem O'Mara.

Conway nie odpowiedział. Argument był z tych poniżej pasa. Psycholog użył go jednak świadomie: obaj świetnie wiedzieli, że nikt nigdy nie zdoła przekonać Korpusu Kontroli, by odstąpił od czynienia swojej powinności.

- Od pana zaś oczekuję, że podczas leczenia, a także później, postara się pan dowiedzieć jak najwięcej o pacjencie i świecie, z którego przybył. Wiem wprawdzie, że ma pan miękkie serce i własne spojrzenie na sprawę, więc się nie zdziwię, jeśli awansuje pan na nieoficjalnego pomocnika obrony, ale w tej chwili mnie to nie obchodzi. Ważne, żeby dostarczył pan obiektywnych informacji, które pozwolą nam wnieść sprawę przed trybunał. Rozumiemy się?

Conway skinął głową.

O'Mara odczekał dokładnie trzy sekundy i powiedział:

- A teraz, jeśli nie ma pan nic lepszego do roboty, jak tylko wylegiwać się w moim fotelu...

Zaraz po opuszczeniu gabinetu psychologa Conway skontaktował się z patologią i poprosił, żeby jeszcze przed lunchem wysłali mu wyniki badań skóry pacjenta. Potem odszukał obu Ianów i zaprosił ich na ten lunch. Na koniec umówił się z Priliclą na konsultację i uznawszy, że załatwił wszystko, co należało, udał się na obchód.

Przez następne dwie godziny nie znalazł nawet chwili, aby pomyśleć o nowym pacjencie. Obecnie miał pod opieką pięćdziesięciu trzech chorych, trzech stażystów oraz całe stadko pielęgniarek. Łącznie należeli oni do jedenastu typów fizjologicznych, zatem żaden obchód nie mógł być nudny. Niektórzy z jego współpracowników tak różnili się od niego i od pacjentów, że musieli nosić kombinezony pozwalające im przeżyć w całkiem obcym środowisku, a mimo to należało nauczyć ich obsługi urządzeń i instrumentów służących do badania istot rozmaitych gatunków.

Mimo licznego personelu Conway z zasady sam doglądał wszystkich pacjentów, nawet rekonwalescentów. Wiedział, że to niemądre i przydaje mu tylko roboty, ale zbyt niedawno został awansowany na starszego lekarza, aby porzucić dawne nawyki. Poza tym jednoznacznie rozumiał słowo „odpowiedzialność” i nie potrafił spokojnie zlecać zbyt wiele podwładnym.

Po obchodzie rozkład zajęć przewidywał wykład ze wstępnych kursów dla położnych klasy DBLF. Były to porośnięte nitrem wielonogie stworzenia o sylwetkach podobnych do olbrzymich gąsienic. Pochodziły z planety Kelgia i oddychały tym samym powietrzem co ludzie, udział w zajęciach nie wymagał więc nakładania specjalnego kombinezonu. Na dodatek sam temat też był stosunkowo prosty, jeśli wziąć pod uwagę, że Kelgianki miewały potomstwo tylko raz w życiu i niezmiennie rodziły wówczas całą grupę młodych, pół na pół męskich i żeńskich. Conway nie musiał zatem przesadnie koncentrować się na temacie i co rusz wracał myślą do dziwnego kanibala tkwiącego w strzeżonej izolatce.

ROZDZIAŁ DRUGI

Pół godziny później siedział wraz z dwoma łanami w głównej jadalni Szpitala, która obsługiwała po równi Tralthańczyków, Kelgian, ludzi i wszystkich innych, niezależnie od tego, czym oddychali i co jedli. Przeżuwał nieśmiertelną sałatę, co nawet zbytnio mu nie wadziło, jako że w porównaniu z daniami, które musiał czasem jadać, goszcząc różnych nieziemców, zielenina była całkiem apetyczna.

Lekarze z planety Ia byli delikatnymi skrzydlatymi istotami i do pewnego stopnia przypominali ważki. Ich podłużne, gibkie ciała były wyposażone w cztery owadzie nogi, kończyny chwytne, zwykłe organy zmysłów oraz trzy pokaźne pary skrzydeł. Niemniej manier przy stole im brakowało. Nie siadali do jedzenia, lecz zawisali w powietrzu nad daniem. Widać wzlatywanie do jedzenia było dla nich od dawna wyuczonym odruchem, możliwe, że poprawiało też trawienie.

Conway położył na stole raport z patologii i postawił na kartkach cukiernicę, żeby nie odfrunęły.

- Jak się przekonacie, gdy zajrzycie do tych materiałów, przypadek wygląda na prosty. Ale tylko wygląda, bo chociaż badania nie wykryły obecności chorobotwórczych drobnoustrojów, a objawy wskazują na jedną z postaci epithelioma, pacjent wciąż jest nieprzytomny i nie wiemy dlaczego. Może zdołalibyśmy to wyjaśnić, wiedząc coś więcej o jego naturalnym środowisku, cyklu dobowym i tak dalej. Właśnie dlatego chciałem z wami porozmawiać. Pacjent na pewno pochodzi z waszej galaktyki, może więc moglibyście cokolwiek o nim powiedzieć?

GKNM po prawej Conwaya odleciał na kilka centymetrów od stołu.

- Obawiam się, że nie opanowaliśmy jeszcze zasad waszej klasyfikacji fizjologicznej, doktorze - powiedział za pośrednictwem autotranslatora. - Jak wygląda pacjent?

- Przepraszam, zapomniałem - mruknął Conway, jednak zamiast odpowiedzieć, zaczął szkicować podobiznę pacjenta na odwrocie raportu patologii. Po chwili skończył i pokazał łanom rysunek.

- Mniej więcej tak.

Obaj skrzydlaci runęli na podłogę.

Conway osłupiał. Nigdy jeszcze nie widział, aby GKNM przerwał nagle jedzenie albo lot podczas posiłku.

- Więc ich znacie? - spytał.

GKNM po prawej wydał serię dźwięków, które autotranslator Conwaya przetłumaczył jako mało wyraźne chrząknięcia, świadectwo skrajnego zaskoczenia.

- Owszem, znamy ich - odparł w końcu skrzydlaty. - Ale nigdy żadnego nie widzieliśmy, nie wiemy, z jakiej planety pochodzą, a jeszcze przed chwilą nie mieliśmy nawet pojęcia, czy na pewno istnieją. Doktorze, to są... bogowie.

Jeszcze jeden VIP! - pomyślał z niechęcią Conway. Jego doświadczenia z VIP-ami w roli pacjentów były wyłącznie złe. Zawsze wiązały się z komplikacjami, i to wcale nie medycznej natury.

- Mój kolega zareagował nieco emocjonalnie - odezwał się drugi GKNM. Conway ich nie odróżniał, jednak ten akurat był bardziej cyniczny, a może po prostu widział więcej świata. - Spróbuję może przekazać, co naprawdę o nich wiemy albo czego się domyślamy. Nie ma tego wiele, ale snucie dywagacji teologicznych nic nam teraz chyba nie da...

Istoty, do których należał pacjent, były niezbyt liczne, jednak wywierały wielki wpływ na historię ich galaktyki. Przodowały w naukach społecznych, w tym także w psychologii, były przy tym wybitnie inteligentne. Z sobie tylko znanych powodów rzadko szukały nawzajem swego towarzystwa: nie słyszano, żeby na jakiejś planecie mieszkał przez dłuższy czas więcej niż jeden tylko osobnik.

Mimo to przejmowali władzę nad planetami. Czasem z pożytkiem dla ich mieszkańców, czasem zaś doprowadzali do tarć, których skutki jednak na dłuższą metę okazywały się korzystne. Zaprzęgali całe populacje, a niekiedy i międzygwiezdne kultury, do rozwiązywania problemów, które oni sami tylko dostrzegali i potrafili zdefiniować, a załatwiwszy sprawę, wynosili się bez śladu. Takie w każdym razie opowieści krążyły o nich z dawna po galaktyce.

- ...legendy mówią, że kiedy któryś z nich ląduje na jakiejś planecie, mając tylko swój statek i towarzystwo istoty odmiennego gatunku, zawsze zresztą innego, najpierw przełamuje lody uprzedzeń, a potem zaczyna przejmować władzę. No i się bogacić. Przebiega to powoli, ale oni się nie spieszą. Są oczywiście nieśmiertelni - dokończył GKNM, a Conway usłyszał brzęk spadającego na podłogę widelca. To był jego własny widelec...

Minęło trochę czasu, nim doszedł do siebie. W Federacji było tylko kilka długowiecznych gatunków i większość z nich wytworzyła zaawansowane technologicznie cywilizacje, które opanowały sztukę odmładzania organizmów. Dotyczyło to także Ziemian. Jednak żaden z nich nie był nieśmiertelny, nigdy też nie słyszano, aby ktoś taki się pojawił. Aż do teraz... I jak tu leczyć kogoś takiego? Chyba że... Ale nie, przecież GKNM też był lekarzem i chyba wiedział, co mówi.

- Jesteście pewni? - spytał Conway. - Na pewno nieśmiertelni, nie długowieczni?

Odpowiedź Ianina ciągnęła się niemiłosiernie długo, wyliczył bowiem wiele wiarygodnych przekazów, teorii oraz legend na temat tych istot, które nie potrafiły zadowolić się niczym skromniejszym niż władza nad całą planetą. Pod koniec Conway nie był wcale bardziej przekonany, że na pewno chodzi o nieśmiertelność, ale coraz więcej na to właśnie wskazywało.

- Po tym wszystkim, co od was usłyszałem, może w ogóle nie powinienem o to pytać - odezwał się po chwili. - Mimo to zapytam. Czy waszym zdaniem taka istota zdolna byłaby do morderstwa i kanibalizmu...?

- Nie! - odparł jeden z GKNM.

- Nigdy! - dorzucił drugi.

Autotranslatory nie przekazały oczywiście towarzyszących wypowiedziom emocji, ale oba okrzyki były tak głośne, że wszyscy obecni w jadalni spojrzeli ku stolikowi Conwaya.

Kilka minut później obaj skrzydlaci pospieszyli obejrzeć legendarnego EPLH. Wcześniej poprosili oczywiście o zgodę. Mili ludzie, pomyślał Conway, chociaż ciągle coś mu nie pasowało. Spojrzał na stół. No tak, sałata. Jak te króliki mogą na tym wyżyć? Odsunął stanowczo talerz z zieleniną i zamówił stek z podwójnymi dodatkami.

Zapowiadał się długi i ciężki dzień.

Gdy wrócił do izolatki, usłyszał od personelu, że Ianie byli i już sobie poszli, a stan pacjenta nie uległ zmianie. Porucznik zdawał się niezmiennie patrzeć pielęgniarce na ręce, jednak z jakiegoś powodu ciągle się rumienił. Conway pokiwał głową, westchnął i odprawił pielęgniarkę. Brał się właśnie do ponownej lektury raportu z patologii, gdy w izolatce zjawił się Prilicla.

Pajęczy asystent Conwaya należał do klasy GLNO, żyjącej na planecie o niewielkiej sile przyciągania. Prilicla musiał więc nieustannie korzystać z antygrawitatorów, żeby nie zmiażdżyło go ciążenie, które większość innych istot uznawała za normalne. Poza tym, że był nad wyraz kompetentnym lekarzem, cieszył się wielką popularnością w całym Szpitalu. Wynikało to z wrodzonych zdolności empatycznych pozwalających tej kruchej istocie unikać jakichkolwiek konfliktów. Chociaż miał parę wielkich, niemal przezroczystych skrzydeł, zwykł siadać podczas posiłków, a ze spaghetti radził sobie normalnie, widelcem. Conway miał powody, aby go lubić.

W kilku zdaniach przekazał Prilicli najważniejsze informacje o stanie pacjenta oraz jego pochodzeniu i poprosił o pomoc.

- Wiem, że nie sposób się wiele dowiedzieć od nieprzytomnego, ale byłbym wdzięczny za cokolwiek...

- Ależ to chyba jakieś nieporozumienie, doktorze - przerwał mu Prilicla nader uprzejmie, gdyż inaczej nie potrafił, oznajmiając, że kolega popełnił tu poważny błąd diagnostyczny - pacjent jest przytomny...

- Cofnąć się!

Prilicla, ostrzeżony zarówno bijącymi od Conwaya emocjami, jak i widokiem maczugowatej kończyny pacjenta, która w mgnieniu oka mogłaby go zmiażdżyć, odskoczył pod ścianę. Porucznik natomiast zbliżył się do chorego i zmierzył go uważnym spojrzeniem. Przez parę chwil milczeli, wpatrzeni w pacjenta, który jednak się nie poruszył.

Conway spojrzał pytająco na Priliclę.

- Wyczuwam w nim aktywność emocjonalną charakterystyczną jedynie dla istot przytomnych i w pełni świadomych swych poczynań. Niemniej procesy myślowe wydają mi się dziwnie spowolnione i do tego słabe, przynajmniej jak na potencjał, z którym mamy do czynienia. Emocjonalnie natomiast wyczuwam w pacjencie zaburzenie poczucia bezpieczeństwa, bezradność i zagubienie. Wiele wskazuje również, że jego obecne zachowanie jest zachowaniem celowym.

Conway westchnął.

- Symulant - warknął porucznik, interpretując sprawę po swojemu.

Conwayowi też bardzo się to nie podobało, ale z innych powodów. Uważał, że żadna, nawet najnowocześniejsza aparatura diagnostyczna nie może do końca zastąpić kontaktu z pacjentem. Jednak... jak tu otwarcie rozmawiać z istotą niemalże bogom podobną?

- Zamierzamy ci pomóc - odezwał się w końcu. - Rozumiesz, co mówię?

Pacjent się nie poruszył.

- Nic nie wskazuje na to, aby pana usłyszał, doktorze - oznajmił Prilicla.

- Ale jeśli jest przytomny... - zaczął Conway, lecz urwał i wzruszył bezradnie ramionami.

Ponownie rozstawili aparaturę i razem przebadali dokładnie EPLH. Szczególną uwagę zwrócili na narządy słuchu i wzroku. Nie doczekali się jednak żadnej psychicznej ani fizycznej reakcji, chociaż nie postępowali wcale z pacjentem jak z jajkiem. Nie znaleźli niczego, co mogłoby sugerować jakiekolwiek dysfunkcje narządów zmysłów, a mimo to EPLH ciągle wydawał się nieczuły na bodźce zewnętrzne, chociaż Prilicla obstawał przy tym, że osobliwa istota jest przytomna.

Co za trzepnięty półbóg, pomyślał Conway. O'Mara naprawdę dba, żebym się nie nudził.

- Jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy - odezwał się - to że ten umysł, którego aktywność pan wyczuwa, odciął się w jakiś sposób od narządów zmysłów. Nie ma to bezpośredniego związku z chorobą pacjenta, pozostaje więc podłoże psychiczne. Trzeba nam zatem pomocy psychiatry. Niemniej, ponieważ wszelkie choroby somatyczne zawsze tylko utrudniają psychoterapię, proponuję, abyśmy najpierw zajęli się tymi zmianami skórnymi...

Patologia szybko opracowała środek przeciwko trapiącemu EPLH epithelioma, który miał być odpowiedni do jego metabolizmu i nie wywoływać skutków ubocznych. Conway w parę minut obliczył dawki i zaraz wstrzyknął pierwszą. Prilicla zbliżył się doń, aby obserwować przebieg leczenia. Obaj wiedzieli, że w takich wypadkach poprawa powinna nastąpić nie za kilka dni czy godzin, ale w ciągu paru chwil.

Jednak minęło dziesięć minut i nic się nie zmieniało.

- Twarda sztuka - mruknął Conway i wstrzyknął maksymalną bezpieczną dawkę.

Niemal natychmiast sucha, popękana skóra pociemniała wokół miejsca iniekcji i stała się jędrna. Ciemny obszar powiększał się w oczach, aż w końcu jedna macka drgnęła lekko.

- I jak? - spytał Conway, patrząc na Priliclę.

- W zasadzie tak samo jak przedtem. Tyle że wyczuwam narastającą obawę wywołaną ostatnim zastrzykiem... Teraz próbuje podjąć jakąś decyzję...

Nagle Prilicla zadrżał silnie, co oznaczać mogło tylko jedno - odebrał nagły wzrost emanacji emocjonalnej pacjenta. Conway otwierał już usta, aby spytać o szczegóły, gdy nagle głośny trzask sprawił, że spojrzał znów na EPLH, który zaczął się szamotać w podtrzymującej go uprzęży. Dwa zapięcia już puściły i chory zdołał uwolnić jedną kończynę. Właśnie tę z maczugą...

Conway pochylił się odruchowo i uniknął o włos zmiażdżenia głowy. Poczuł tylko, jak masywna pałka przeczesuje mu grzywkę. Porucznik nie miał tyle szczęścia. Sam koniec trafił go w ramię i odrzucił na ścianę. Prilicla, dla którego granicząca z tchórzostwem ostrożność była warunkiem przetrwania, ewakuował się błyskawicznie na sufit, jedyne obecnie naprawdę bezpieczne miejsce. Szczęściem odnóża miał wyposażone w przylgi.

Leżąc na podłodze, Conway usłyszał, jak puszczają kolejne zapięcia. Pacjent uwolnił jeszcze dwie macki i machał nimi dziko. Było oczywiste, że za chwilę się uwolni. Conway pozbierał się szybko na kolana i rzucił ku wojowniczemu pacjentowi. Objął go poniżej pasa kończyn i omal nie ogłuchł od wrzasków wydobywających się z otworu gębowego, który znalazł się tuż obok jego ucha. Autotranslator przetłumaczył te krzyki jako „Pomocy! Pomocy!” Kątem oka dojrzał, jak kościana maczuga opada i uderza w podłogę dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą była jego głowa. Powstałe od ciosu wgłębienie miało co najmniej siedem centymetrów...

Takie zapasy z dziwnym pacjentem mogły się wydawać szaleństwem, jednak Conway wiedział, co robi. Przytulony do wielkiego cielska, trzymał się poza zasięgiem morderczej pałki.

Nagle ujrzał, jak porucznik, który leżał na wpół oparty o ścianę, sięga do pasa i opiera zaciśniętą na kolbie dłoń na kolanie. Jedno oko przymrużył diabolicznie, ale drugim spoglądał wzdłuż linii wytyczanej przez muszkę i szczerbinkę. Conway krzyknął do niego, żeby jeszcze poczekał, ale ryki pacjenta zagłuszyły jego wołanie. Przeświadczony, że lada chwila padną strzały, tak się przeraził, że całkiem już nie wiedział, co zrobić.

I nagle było po wszystkim. Pacjent oklapł, upadł na bok i dostawszy drgawek, po chwili ponownie znieruchomiał. Porucznik wstał z trudem. W dłoni ciągle ściskał broń, której nie zdążył użyć. Prilicla zszedł z wahaniem z sufitu.

- Co, nie chciał pan strzelać, żeby mnie nie trafić? - wykrztusił w końcu Conway.

- Nie, doktorze - odparł Kontroler, kręcąc głową. - Jestem dobrym strzelcem. Mógłbym zrobić co trzeba, nawet pana nie drasnąwszy. Ale ten cholernik wołał ciągle o pomoc i jakoś dziwnie się poczułem...

ROZDZIAŁ TRZECI

Ze dwadzieścia minut później, gdy Prilicla odesłał już porucznika na opatrzenie złamanego barku, a...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin