Slim Callaghan 02 - Kat się niecierpliwi (Kat czeka niecierpliwie) - Cheyney Peter.rtf

(1020 KB) Pobierz
PETER CHEYNEY

PETER CHEYNEY

Kat się niecierpliwi

(Kat czeka niecierpliwie)

The Urgent Hangman

TŁUMACZYŁ

ROBERT STILLER


Spójrz, jak się skręca i wije

i w zgubnej cieśni krzywi.

Kochana, zmacaj szyję,

twój kat się niecierpliwi.

ROZDZIAŁ 1
Wchodzi pan Callaghan

Callaghan skręcił w Chancery Lane. Zimny podmuch wypadł mu naprzeciw, rozwiał poły przybrudzonego płaszcza i smagnął deszczem przez wytarte nogawki.

Był szczupły. Miał metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, siedem i pół pensa w kieszeni oraz ciężki kaszel nałogowego palacza. Ramiona jego były trochę przydługie w stosunku do wzrostu, a twarz zaskakująca.

Za taką twarzą dwa razy się obejrzysz, jeśli pierwszy raz cię zmyliła. Oczy szeroko rozstawione ponad długim, dość wąskim nosem, barwy jasnego turkusu i prawie nie mrugające. Twarz długa, ostry podbródek. Był zawsze dokładnie ogolony, a kobiety lubiły kształt jego ust z przyczyn sobie najlepiej wiadomych.

Z wyjątkiem twarzy wyglądał jak każdy inny Londyńczyk. Ubranie całkiem zwykłe i starannie utrzymane. Trzewiki znoszone, jeden z nich wymagał naprawy. Callaghan nie przejmował się zbytnio takimi drobiazgami. W tej chwili zaprzątnięty był sprawą zaległego czynszu za swoje biuro.

Deszcz przemoczył mu już na wylot rondo miękkiego czarnego kapelusza. Czuł mokrą pręgę na czole. Pod kapeluszem jego czarne, gęste, zmierzwione włosy też były wilgotne.

Kiedy skręcał na rogu, autobus wyjeżdżający z Holbornu obryzgał mu trzewiki strugą rzadkiego błota.

Poszedł prędko lewą stroną Chancery Lane, chroniąc się od wiatru pod bankiem Safe Deposit. Pomacał w kieszeni płaszcza, wyjął paczkę Playersów, zobaczył, że jest pusta, rzucił. Zaczął kląć, spokojnie, płynnie i metodycznie. Klął z całą zawziętością, z każdego wyrazu wydobywając jego pełną treść, z satysfakcją odnajdując w myśli te słowa, których jeszcze nie użył.

Dobrnąwszy do połowy Chancery Lane skręcił w Cursitor Street, przeszedł z dziesięć metrów, skręcił w pasaż i z niego chodnikiem do drzwi wejściowych. Otwarł je kopniakiem i zaczął się piąć po schodach, przez pierwsze i drugie piętro, aż na trzecie.

Znalazł się u brudnawych drzwi z matową szybą u góry, gdzie widniał napis: Callaghan. Prywatne Biuro Śledcze. Zatrzymał się i zaklął, widząc, że w biurze się świeci.

Schował klucz z powrotem do lewej kieszeni płaszcza i kopnięciem otworzył drzwi. Wszedł do niewielkiego pokoju, służącego za sekretariat i poczekalnię.

Przed biurkiem maszynistki, umieszczonym koło lewego okna, stała Effie Perkins. Odwrócona do niego plecami przyklepywała sobie rudą fryzurę, palce jej były smukłe, białe i pieczołowicie zadbane. Kiedy się okręciła, Callaghan zlustrował ją od stóp do głów tym swoim spojrzeniem, rejestrującym wszystko, od obcasów wysokich na dziesięć centymetrów do szykownej, obcisłej spódniczki i wyżej, do zielonych oczu. Ich spojrzenia spotkały się.

Popatrzył na zegarek.

– No i czego tu jeszcze sterczysz? – powiedział. – Mówiłem, żebyś nie czekała. Pensja będzie w sobotę. Spływaj. Chcę trochę pomyśleć.

Uśmiechnęła się. W tym uśmiechu potrafiła zawrzeć odcień wyraźnej niechęci. Wyglądało na to, że panna Perkins nie lubi Callaghana, bodaj czy nie dlatego, że lubi go trochę za bardzo.

– Zdawało mi się, Slim, że lepiej będzie, jak na ciebie zaczekam – rzekła. – Dzwoniłam dziś wieczór do Mellinsa. Powiada, że jeśli czynsz nie będzie zapłacony do soboty, to wylatujesz stąd. I że jeśli spróbujesz go wykantować i zaczniesz, dajmy na to, wynosić meble, to on ci dopiero pokaże. Mellins nie żartuje.

Powiesił płaszcz na wieszaku i ruszył ku drzwiom gabinetu. W obuwiu mu chlupało.

– Mellinsa to ja mam gdzieś – powiedział. Głos miał twardy, ale ze szczególnym odcieniem kruchości, co nie było przykre dla ucha. – A ty musiałaś zostać, żeby mi to powiedzieć, co? A może ciebie to rajcuje? Wszystkie jesteście takie same. Wbijesz sobie coś w móżdżek i jak wygląda, że wychodzi na twoje, to się cieszysz, nawet jeśli sama przy tym dostaniesz w kość. No spływaj, dobrze? A jak potrzebujesz referencji, to ja mogę zaświadczyć, że pierwszorzędnie stukasz na maszynie, jeżeli tylko masz co, i że posiadasz sto procent seksu, tylko nie masz go na kim wyładować i to ci nie daje żyć, i że dostajesz trzęsionki, bo wydaje ci się, że biuro śledcze Callaghana pójdzie pod młotek. Otóż bardzo się mylisz. A teraz bierz dupę w troki i zjeżdżaj.

Pchnął drzwi i podszedł do swojego biurka, które stało na środku, przodem do wejścia. Cisnął w kąt mokry kapelusz, usiadł i założył nogi na biurko. Przyjrzał się bacznie swojej lewej podeszwie, grożącej odpadnięciem.

Weszła za nim i stanęła przyglądając się.

– Dlaczego nie chcesz być rozsądny, ty zadzioro? – zapytała ściszonym głosem. – Interes diabli wzięli i ty o tym wiesz. Nie bądź głupi. Masz głowę na karku, masz napęd i jesteś obrotny. Czemu nie weźmiesz pracy w agencji Grindella? Przynajmniej co tydzień miałbyś tę kopertę z gotówką.

– Jak cholera – odparł. – W twoich namowach, żebym poszedł robić dla tego parszywego Grindella, kryje się jakaś wielka myśl, co? Mam ci powiedzieć jaka? Bo ty się do niego przenosisz, może nie? Już od wielu tygodni zwąchałaś, że tu bomba idzie do góry, i pomyślałaś sobie, że niegłupio byłoby wpakować i mnie w tę nową robotę. No, a ta wielka idea, panno Perkins? Mów, nie krępuj się. Co wymyśliłaś?

Siedział z nogami na biurku, przyglądając się jej wyczekująco. Obejrzał ją bacznie od stóp do głów.

Spąsowiała.

Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Tak właśnie przypuszczałem – powiedział. – Ciągle jeszcze rozglądasz się za jakąś bliską duszą, co, Effie? z akcentem na wyrazie dusza?

– Żebym cię nie strzeliła w pysk – odparła Effie Perkins – ty nędzna pokrako. Mdło mi się robi, jak na ciebie patrzę. Od samego początku.

– Chała – rzekł Callaghan. – Z tobą jest ten kłopot, że potrzebujesz trochę pofiglować, a tu szef stale zajęty.

Zdjął nogi z biurka.

– A teraz gadaj – powiedział. – Nie po to czekałaś, żeby mi opowiadać o Mellinsie. Wszystko to wiem od wczoraj. Coś innego się tu wydarzyło. Mianowicie? Przestań teraz myśleć o swoich problemach i co byś zrobiła ze mną, gdybyś miała mnie związanego, i wykrztuś nareszcie, o co chodzi. A potem możesz iść i nie wracać. Czy wyrażam się jasno?

Uśmiechnęła się. Miała śliczne zęby i wiedziała o tym. Jej usta też byłyby świetne, tyle że ich kąciki ściągał w dół wyraz niechęci. Ale oczy nie były uśmiechnięte. Spoczywały na Callaghanie, chłodne jak lód.

Spojrzała na zegarek w przegubie.

– Jest godzina jedenasta trzydzieści – rzekła ściągając usta – a o jedenastej piętnaście kroił się nam interes. Miała przyjść jakaś klientka. Ktoś wydzwaniał do ciebie cały wieczór i to tak, jakbyś na ten raz okazał się ważny.

Callaghan z powrotem zadarł nogi na biurko i przyjrzał się jej uważnie.

– Więc dlatego się tu pałętasz – powiedział. – Chcesz na nią rzucić okiem. Ciekawość to ciężka choroba, nieprawdaż?

Głos mu się zmienił.

– No – spytał – kto to był i czego chciał?

Wyszła do sekretariatu i wróciła z blokiem telefonicznym.

– Niejaki pan Willie Meraulton dzwonił najpierw o siódmej trzydzieści – powiedziała. – Potem dzwonił o ósmej, ósmej trzydzieści, ósmej pięćdziesiąt i jeszcze raz o ósmej pięćdziesiąt dziewięć. Następnie telefonował o dziesiątej, a potem o dziesiątej czterdzieści pięć. Powiedziałam, że pewnie wrócisz przed jedenastą i że mógłby zostawić u mnie wiadomość. Był chyba wściekły i jakby zdenerwowany. Powiedział, że pewna dama wybiera się tu do ciebie. Jak gdyby chciał podkreślić, że to dama. – Zawiesiła głos na moment i zerknęła na niego z jawnie złośliwym uśmieszkiem. – Niejaka panna Meraulton. Powiedział, że ona sama ci wszystko wyjaśni, jak przyjdzie.

Callaghan zdjął nogi z biurka.

– Kto go do mnie skierował? – zapytał.

Wciąż z tym samym złośliwym uśmieszkiem wyrwała i podarła telefonogram.

– Fingal go skierował – odrzekła. – Powiedział, że pan Fingal podał mu twoje nazwisko. To by wyglądało na jedną z takich spraw, nie uważasz?

Nozdrza mu zadrgały.

– Przypuśćmy, że to faktycznie jedna z takich spraw, ty idiotko – przedrzeźnił ją. – No i co z tego? I co to, u diabła, ciebie obchodzi? Dobra, powiedziałaś swój kawałek, teraz zmiataj do domu. Już nie mogę na ciebie patrzeć.

Effie okręciła się na pięcie, podeszła do drzwi i otworzyła je. W tej samej chwili drzwi wejściowe, znajdujące się dokładnie naprzeciw, też się otwarły. Stała w nich kobieta.

Callaghan już się podniósł, spojrzał ponad ramieniem Effie Perkins i złożył wargi jakby do gwizdnięcia.

– Dobranoc, panno Perkins – powiedział. – Napiszę do pani w sobotę.

Wyminął ją i wszedł do sekretariatu, zatrzymał się patrząc na przybyłą.

– Panna Meraulton, prawda? – powiedział. – Proszę wejść i usiąść.

Wrócił do swego gabinetu i ustawił fotel przed biurkiem. Potem obszedł biurko i sam usiadł. Kiedy weszła, Effie Perkins zamknęła za nią drzwi gabinetu.

Dziewczyna stała przed biurkiem. Callaghan wpatrywał się w nią, jakby nie wierzył własnym oczom.

Była wysoka, szczupła i giętka, ale nie bez okrągłości wszędzie, gdzie trzeba. Kobieta z prawdziwą klasą. Twarz jej powlekała śmiertelna bladość, a wokół oczu znać było sinawe cienie, ze zmęczenia albo z nerwowego napięcia. Miała na sobie drogą, wspaniale skrojoną suknię wieczorową z czarnej, ciężkiej mory, którą podtrzymywały na ramionach skrzyżowane pasma tej samej materii, a na każdym diamentowa lilia burbońska.

Włosy jej były czarne jak noc, a oczy, patrzące na Callaghana jakby z niewzruszoną obojętnością, fiołkowe. Czarne pantofle na wysokich obcasach wyglądały wdzięcznie spod sukni.

Callaghan ciągle patrzył. Oglądał ją całą od góry do dołu, jak gdyby się przygotowywał do testu pamięciowego. Wciąż się w nią wpatrywał, chociaż jej delikatnie wykrojone nozdrza drgnęły wzgardliwie i poruszyła się z lekka, jakby chciała okazać niezadowolenie, że jest oglądana jak okazowa jałówka.

Uśmiechnął się do niej i powiedział:

– No więc...

Wysunęła rękę spod krótkiej pelerynki z lisów, zawieszonej na lewym ramieniu. Miała w dłoni torebkę. Otworzyła ją, wyjęła kopertę i położyła przed nim na biurku. Callaghan spojrzał, ale się nie poruszył.

Usiadła i skrzyżowała kolana. Każdy jej ruch był powolny, pełen wdzięku, a zarazem jakoś stanowczy. Callaghanowi błysnęła myśl, że to jest babka, która nikomu nie pozwoli na żadne tam głupstwa. Wpadła w taką czy inną kabałę, ale nie boi się, a przynajmniej nie okazuje tego. Musiała wpaść, i to w kabałę wiadomego rodzaju, w nielichą kabałę, bo inaczej nie siedziałaby tu przed jego biurkiem, patrząc na niego jak na kawałek błota nie wart nawet dwóch pensów.

Obnażający zęby uśmiech, w sam raz dopasowany do jego szczególnej twarzy, pogłębił się.

Był ciekaw, kiedy ona wreszcie przemówi i jaki się okaże jej głos. One zawsze trochę zwlekały z rozpoczęciem, bo sprawy, z jakimi Fingal kierował panie do Slima Callaghana, zwykle były szczególnego rodzaju i wiązały się z osobami młodych panów, od których trudno się odczepić, którzy po zrobieniu tego, co do nich należało, stają się kłopotliwi i próbują małego szantażu.

Mignęło mu w pamięci jakieś pół tuzina kobiecych postaci, które stały albo siedziały przed tym biurkiem, opowiadając mu starą jak świat historię:

– Zdawało mi się, że go kocham. Zaufałam mu, a teraz on żąda dwóch tysięcy funtów na wyjazd do Ameryki Południowej i jeszcze pięciuset na zamknięcie ust człowiekowi, który widział nas w takim to a takim hotelu i grozi, że napisze anonim do mojego męża.

Callaghan słyszał tę historię tyle razy, że chyba warto by już dorobić do niej muzykę.

Ale to jednak nie taka sprawa. Niemożliwe. Za młoda. Takie sprawy zawsze wiążą się z wiekiem od czterdziestu pięciu do pięćdziesięciu lat. A ta może mieć jakieś dwadzieścia sześć lat, najwyżej dwadzieścia osiem. Albo i młodsza.

Do diabła! Może nie trzeba było wyrzucać tej Perkins. Effie była dobra. Przepracowała u niego pięć lat. Otrzaskała się z jego techniką. A jeżeli to będzie lepsza sprawa, taka na beton, i nie obejdzie się bez pomocnika choć na tyle rozgarniętego jak Effie Perkins?

Uśmiechnął się do klientki. Twarz rozjaśniła mu się w tym uśmiechu, tak samo nieodłącznym od jego interesu jak telefon, mówiącym: „Droga pani, biuro śledcze Callaghana to solidna firma. Może bywamy czasem trochę za sprytni, niemniej to bardzo dobra firma i naszemu klientowi nic nie grozi. U nas jak w studni. Więc proszę się nie krępować i zrzucić to z serca.”

Powiedziała:

– Czy można zapalić?

Kiwnął głową. Wiedział, że będzie miała głos właśnie taki, niski, a wymowę bardzo staranną. Wyjęła z torebki cienką papierośnicę i ślina mu napłynęła do ust, kiedy zobaczył, że są w niej Playersy. Czy go poczęstuje? Kiedy trzasnął zapałką i obszedł biurko, żeby jej podać ogień, położyła papierośnicę na biurku i uczyniła zapraszający gest. Callaghan wziął papierosa i poczuł się szczęśliwy. Nie palił od siedmiu godzin.

– Panie Callaghan – rozpoczęła. – Postaram się mówić jak najzwięźlej, bo jest więcej niż prawdopodobne, że niepotrzebnie zabieram czas panu i sobie. Przyszłam tu jedynie dlatego, że mój narzeczony Willie Meraulton bardzo nalegał. Jego zdaniem grozi mi jakieś niebezpieczeństwo. Zdaje się, że niejaki pan Fingal polecił mu pana jako osobę, która w pewnych okolicznościach może się okazać pomocna.

Callaghan skinął głową. Niezły początek!

– Muszę od razu wyjaśnić – podjęła – że moim ojczymem jest August Meraulton. Być może słyszał pan o nim. Większość tych, co go znają, sądzi, że powinien się znaleźć w domu obłąkanych. Niekiedy i ja tak sądzę. To człowiek nadzwyczaj bogaty, mogący sobie pozwolić na pewne dziwactwa, jak zadręczanie całego otoczenia i w ogóle robienie piekła z życia ludzi, którzy nie podzielają kropka w kropkę jego poglądów... Zmarły pięć lat temu Charles Meraulton był jego bratem. On też był bogaty i zostawił swoje pieniądze pięciu synom... sądzę, że nazwałby ich pan moimi półkuzynami. Są to Willie Meraulton, wspaniały człowiek, którego zamierzam poślubić, oraz Bellamy, Paul, Percival i Jeremy. Chyba słyszał pan o nich, jeśli pan czytuje gazety. Swoje pieniądze przepuścili, a ich zainteresowania sprowadzają się niemal wyłącznie do pewnego rodzaju kobiet i do nadużywania alkoholu. Krótko mówiąc, sytuacja jest następująca: mój ojczym, który trzy lata temu, po śmierci mojej matki, do reszty zdziwaczał, nie spodziewa się już długiego życia. Cierpi na anginę pectoris, a to jest choroba trudna do pogodzenia z jego charakterem. Wie o tym, że Bellamy, Paul, Percival i Jeremy tylko czekają na jego śmierć, i to możliwie rychłą, aby dostać jeszcze trochę pieniędzy do przehulania. Wie także i o tym, że oni wiedzą, że majątek jego ma według testamentu przypaść w równych częściach jego pięciu bratankom oraz mnie... Dwa dni temu wydał obiad proszony. Było na nim ich pięciu, ja i mój ojczym. Oznajmił im, że sporządził nowy testament na kawałku cienkiej przebitki i że nosi go pod kopertą zegarka. Powiedział, że kiedy umrze i testament zostanie odczytany, prawie wszyscy znienawidzą go jeszcze bardziej niż dotąd, ale że gdyby w międzyczasie poczuł się do nich życzliwiej usposobiony, to podrze ten papier i dostaną swoje pieniądze. Rozumie pan?

Callaghan przytaknął.

– Sądzę, że większość z nich zdążyła się już zapożyczyć na konto legatów, jakie by wynikły z pierwotnego testamentu, albo je oddać pod zastaw? – spytał.

– Właśnie w tym rzecz – podjęła. – W ten sposób ojczym stworzył sytuację, w której ta czwórka – z wyjątkiem Williego, który jest uczciwy i ciężko pracuje, i ma jeszcze to, co dostał po ojcu – nie wie, czy ta śmierć przyniesie im bogactwo, czy bankructwo. Jeśli unieważni swój nowy testament, który nosi w zegarku, albo go zniszczy, to może jakoś wybrną. Jeśli nie, wszyscy staną w obliczu całkowitej ruiny, albo – jak ich znam – nawet czegoś znacznie gorszego.

Callaghan starannie wypuścił kółko z dymu. Siedział patrząc w okno i myślał.

– Willie się bardzo niepokoi – mówiła dalej. – Sądzi, że gdyby któryś z tej czwórki mógł szybko a po cichu sprzątnąć Augusta, na pewno by to zrobił. Ale co ważniejsze, Willie wie, że oni są poinformowani także o moich nieporozumieniach z ojczymem. Dzisiaj właśnie powiedział mi, że dzieją się różne osobliwości i że zaczyna się o mnie obawiać.

Callaghan podniósł na nią oczy.

– O panią? – zapytał. – A dlaczego?

Wzruszyła ramionami.

– Willie mówi, że oni zupełnie poszaleli. Przyszła mu do głowy okropna myśl, że któryś z nich zrobi coś Augustowi, żeby dostać i zniszczyć ten nowy testament, albo wynajmie kogoś, żeby zrobił to za nich. Willie mówi, że jeśli to zrobią, postarają się jakoś zwalić to na mnie.

Callaghan pokazał zęby w uśmiechu.

– Czy to nie jest trochę naciągnięte? – spytał. – Pani chce przez to powiedzieć, że ten pani oblubieniec, Willie, na serio wyobraża sobie, że ktoś z tego szacownego kwartetu ma zamiar ukatrupić staruszka i potem wrobić panią w morderstwo?

Skinęła głową.

– On tak właśnie uważa – odparła.

Callaghan spojrzał na nią. Przyjrzał się jej długo i przeciągle.

– A co pani o tym sądzi? – zapytał.

Znowu wzruszyła ramionami.

– Nie wiem, co sądzić – odparła tak samo chłodno. – Jestem tym wszystkim trochę zaniepokojona i bardzo znudzona. Dzisiaj Willie zatelefonował do mnie, żebym skontaktowała się z panem. Fingal powiedział, że pan jest człowiekiem, który potrafi wyjść na swoje – to on się tak wyraził – z takimi jak Bellamy, Paul, Percival i Jeremy.

Uśmiechnęła się raczej niewesoło.

– Pan Fingal powiedział Williemu, że musieliby się okazać bardzo chytrzy, aby przechytrzyć pana Callaghana.

Spojrzała na niego z niespodziewanym błyskiem zaciekawienia w oczach.

– To cholernie miłe ze strony pana Fingala – odparł. – Może jeszcze coś mówił na mój temat?

Uniosła brwi.

– Chyba mówił – odrzekła. – Powiedział coś w tym rodzaju, że paru funkcjonariuszy policji oddałoby pół rocznych poborów, żeby dostać pana w ręce, ponieważ bywał pan trochę za bystry. I że ma pan niemałą wprawę w żeglowaniu ostro pod wiatr.

Callaghan uśmiechnął się.

– To miłe z jego strony – powiedział.

Wstał, oparł się o ścianę za biurkiem.

– Dobrze – powiedział. – W porządku, biorę tę sprawę. Może mi pani jeszcze powie, kto jest moim klientem? Pani sama, czy ten pani chłopak, Willie Meraulton?

Wzięła drugiego papierosa i zapaliła go za pomocą złotej zapalniczki.

– Czy to ważne? – spytała.

Uśmiechnął się.

– Jeśli mnie wzrok nie myli – powiedział – mam służyć za psa łańcuchowego. Moja rola to mieć takie jakby ojcowskie oko na pani kuzynków – na ten cały kwartet Meraultonów. W porządku – ale to będzie kosztować.

Wskazała na kwadratową kopertę z brązowego papieru, leżącą na biurku.

– W tej kopercie są cztery banknoty po sto funtów, osiem banknotów po dziesięć i dwadzieścia funtowych – rzekła. – Willie Meraulton powiedział, że to zaliczka z tytułu pańskich usług. Pan Fingal uświadomił go, że pan bierze tyle, ile się da.

Callaghan znów wyszczerzył zęby.

– I znowu Fingal się nie pomylił – odparł. – Biorę, a pani nie? – Ton jego głosu wciąż był przyjemny.

Wstała. Callaghan dalej stał oparty o ścianę.

– Chwileczkę, panno Meraulton – rzucił. – Proszę mi powiedzieć coś więcej. Willie, ten pani chłopak, niepokoi się o panią. W porządku. Myślę, że gdybym ja był pani chłopakiem, to bym się także niepokoił. Chciałbym zadać pani mnóstwo pytań, bo nawet prywatny detektyw z biurem na trzecim piętrze i z reputacją, która jest dla Scotland Yardu solą w oku, też powinien wiedzieć coś niecoś o tym, czym się zajmuje.

Skierowała się do drzwi.

– Nie dzisiaj, panie Callaghan – powiedziała. – Jest już późno, a ja się umówiłam.

– Dobrze – powiedział. – Jak pani sobie życzy. Ale mogłaby mi pani wyjaśnić, czemu to było takie pilne, że aż musiała się pani do mnie fatygować po nocy. Czy nie wystarczyłoby jutro rano? A może to zbyt zuchwałe pytanie?

– Rano mogłabym nie mieć czasu, a poza tym na ogół się nie tłumaczę, dlaczego życzę sobie widzieć ludzi, których zatrudniam, o tej a nie innej godzinie, panie Callaghan. A czy ja panu mogę zadać jedno pytanie? Pan powiedział, że mój narzeczony niepokoi się o mnie i był pan łaskaw dodać, że będąc – jak pan to raczył określić – moim chłopakiem, pan też by się niepokoił o mnie. Dlaczego?

Callaghan się leniwie uśmiechnął. Nie odpowiedział. Oczy jego przesunęły się z wolna od włosów aż do stóp. Tak powoli jak leniwy był jego uśmiech.

Zarumieniła się.

Callaghan otworzył szufladę i wyjął blok do notatek.

– Czy mogę prosić o adres i numer telefonu? – zapytał. Podała jedno i drugie.

Wrzucił blok z powrotem do szuflady.

– Dobranoc, panno Meraulton – powiedział. – Zajmę się tym. Myślę, że pani ma tak naprawdę w nosie, czy ktoś sprzątnie Augusta, byle nie próbowali dowodzić, że to pani robota. Nawiasem mówiąc, czy pani zawsze mieszkała pod tym adresem? Nie mieszkała pani w domu swego ojczyma?

– Wyprowadziłam się stamtąd trzy dni temu – odparła. Położyła rękę na klamce.

Callaghan podszedł z wolna do drzwi i otworzył je. Ujrzał Effie Perkins, uprzątającą biurko i porządkującą szuflady. Warknął coś półgłosem.

Otworzył i przytrzymał drzwi wyjściowe.

– Dobranoc, panno Meraulton – powiedział. – Nawiasem mówiąc, jak pani ma na imię?

Okazała uprzejme zaskoczenie.

– Mam na imię Cynthis – odrzekła.

Wyszła za próg.

– Podoba mi się to imię – rzekł Callaghan. Cyn... lubię imiona, w których kryje się grzech. Dobranoc pani.

Zamknął drzwi.

Effie Perkins wzięła leżącą obok maszyny torebkę i poprawiła na sobie płaszcz.

– Już wychodzisz? – powiedział Callaghan. – No dobrze, w takim razie nie muszę ci mówić, że to cholerna głupota zostawiać rękawiczkę pod drzwiami mojego gabinety tam gdzie upuściłaś ją podsłuchując przez dziurkę od klucza. Mam nadzieję, że się ubawiłaś. Dobranoc, ty ruda zgago!

Stał, póki nie trzasnęła drzwiami. Potem, burknąwszy coś brzydkiego, wrócił do gabinetu.

Wziął leżącą na biurku kopertę, wyjął banknoty i przeliczył. Schował je do bocznej kieszeni spodni.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin