Robert Ludlum -- Tajne archiwa 4 - Kod Altmana.doc

(2142 KB) Pobierz
Kod Altmana

ROBERT

LUDLUM

 

 

KOD

ALTMANA

 

 

 

 

 

 

Przekład: Jan Kraśko


Spis treści

Spis treści              2

Prolog              3

Część 1              5

Rozdział 1              6

Rozdział 2              12

Rozdział 3              19

Rozdział 4              25

Rozdział 5              33

Rozdział 6              41

Rozdział 7              49

Rozdział 8              55

Rozdział 9              61

Rozdział 10              69

Rozdział 11              76

Rozdział 12              81

Rozdział 13              88

Część 2              95

Rozdział 14              96

Rozdział 15              101

Rozdział 16              106

Rozdział 17              112

Rozdział 18              118

Rozdział 19              124

Rozdział 20              130

Rozdział 21              137

Rozdział 22              143

Rozdział 23              149

Rozdział 24              155

Rozdział 25              161

Rozdział 26              167

Rozdział 27              173

Rozdział 28              179

Część 3              184

Rozdział 29              185

Rozdział 30              189

Rozdział 31              195

Rozdział 32              201

Rozdział 33              207

Rozdział 34              213

Rozdział 35              218

Rozdział 36              223

Rozdział 37              228

Rozdział 39              235

Rozdział 39              240

Rozdział 40              246

Rozdział 41              251

Rozdział 42              257

Rozdział 43              265

Epilog              272


Prolog

 

1 września 2002, piątek

Szanghaj, Chiny

 

Gigantyczne reflektory na północnym brzegu rzeki Huangpu oświet­lały portowe doki, zmieniając noc w dzień. Gromady dokerów roz­ładowywały ciężarówki i ustawiały długie, stalowe kontenery pod dźwi­gami. Pośród pisku i zgrzytu metalu ocierającego się o metal potężne żurawie podnosiły je hen, wysoko, ku rozgwieżdżonemu niebu, i opusz­czały do ładowni frachtowców z całego świata. Do tego najważniejszego portu na wschodnim wybrzeżu Chin, niemal w połowie drogi między Pekinem i najnowszym nabytkiem Chińczyków Hongkongiem, codzien­nie wpływały ich setki.

Na południe od doków jarzyły się światła miasta i nowej dzielnicy Pu­dong, a na spienionych brązowych wodach rzeki, od brzegu do brzegu, panował ruch jak na paryskim bulwarze. Frachtowce, dżonki, maleńkie sampany i długie rzędy spiętych ze sobą, niepomalowanych drewnianych barek walczyły o miejsce.

Nabrzeże za wschodnim krańcem doków, gdzie rzeka skręcała ostro na północ, było oświetlone nieco słabiej. Cumował tu tylko jeden frachto­wiec, załadowywany przez samotny dźwig i nie więcej jak dwudziestu dokerów. Na pawęży statku widniał napis Cesarzowa, a jego portem ma­cierzystym był Hongkong. Wszechobecnej straży portowej tu nie było.

Tyłem do burty stały dwie duże ciężarówki. Zlani potem dokerzy wyła­dowywali z nich metalowe beczki, toczyli je po deskach i ustawiali na siatce ładunkowej. Gdy siatka się wypełniała, zawisało nad nią ramię żurawia, a z ramienia spuszczała się lina. Dokerzy podczepiali siatkę do haka, ramię wędrowało do góry, dźwig okręcał się zwinnie i przenosił beczki na statek, gdzie robotnicy opuszczali je do otwartej ładowni.

Kierowcy, dokerzy, operator dźwigu i robotnicy pokładowi pracowali szybko i po cichu, jednak stanowczo za wolno dla rosłego mężczyzny stojącego po prawej stronie ciężarówek, który czujnym wzrokiem omia­tał teren między nabrzeżem i rzeką. Jak na Chińczyka miał niezwykle jasną skórę i jeszcze niezwyklejsze, bo rudo-siwe włosy.

Spojrzał na zegarek i ledwo słyszalnym głosem przemówił do bryga­dzisty:

- Skończycie za trzydzieści sześć minut.

To nie było pytanie. Brygadzista odwrócił głowę tak gwałtownie, jakby go zaatakowano. Patrzył na mężczyznę tylko chwilę, po czym spuścił oczy i szybko odszedł, pokrzykując na podwładnych. Praca nabrała tem­pa, lecz on nie popuścił, zmuszając robotników do jeszcze większego wysiłku. Rudowłosy, człowiek, którego tak bardzo się bał, wciąż tu był, wciąż przerażał swoją obecnością.

Za zwoje grubej liny okrętowej w jednym z mrocznych zakamarków doku wślizgnął się ukradkiem szczupły Chińczyk w reebokach, zachod­nich dżinsach i czarnej kurtce a la Mao. Zastygł bez ruchu i prawie niewi­doczny w panujących tam ciemnościach przyglądał się beczkom, które dokerzy wtaczali na sieć i załadowywali na pokład „Cesarzowej". Z kurt­ki wyjął mały, skomplikowany aparat fotograficzny i fotografował wszyst­ko i wszystkich, dopóki ostatnia beczka nie zniknęła w ładowni, dopóki na nabrzeżu nie została ostatnia, pusta już ciężarówka.

Odwróciwszy się po cichu, schował aparat, wycofał się ostrożnie poza tonący w świetle dok, znowu zniknął w mroku i nisko pochylony ruszył truchtem po drewnianym pomoście w stronę najbliższej szopy i drogi do miasta. W górze gwizdał ciepły wiatr, niosąc ze sobą ciężki zapach muli­stej rzeki. Ale on tego nie zauważał. Cieszył się, ponieważ wracał z waż­nymi informacjami. Cieszył się i denerwował zarazem. Nie, tych ludzi nie można było lekceważyć.

Gdy usłyszał ciche kroki, był już niemal na końcu nabrzeża, w miejscu gdzie ląd spotykał się z morzem. Był już niemal bezpieczny.

Rudowłosy zbliżał się do niego bezszelestnie, biegnąc między magazy­nami i składnicami, trasą równoległą do jego trasy. Spokojny i opanowa­ny, widział, jak uciekinier nagle sztywnieje, zwalnia i zaraz znowu gwał­townie przyspiesza.

Rudowłosy błyskawicznie zlustrował najbliższą okolicę. Po lewej stro­nie miał opuszczoną i zapuszczoną część doku, raj dla mew, po prawej -drogę dla pojazdów kursujących między miastem i portem. Jechała nią ciężarówka, ta ostatnia, ta pusta. Światła jej reflektorów żłobiły długie leje w mroku nocy. Tak, zaraz minie go i przystanie. Gdy uciekinier smyrgnął za wysoki zwój lin po lewej stronie, rudowłosy wyjął garotę, dosko­czył, zarzucił mu ją na szyją, szarpnął i zacisnął.

Przez długą chwilą ofiara konwulsyjnie zaciskała szponiaste palce. Agonalnie wykręcała ręce. Rzucała się i szarpała. Wreszcie zwiotczała i bezwładnie zwiesiła głowę.

Zadrżał drewniany pomost - minęła ich ciężarówka. Ukryty za stertą lin zabójca ułożył trupa na ziemi, zdjął garotę, obmacał ciało i znalazł aparat. Potem niespiesznie odszedł, by zaraz wrócić z dwoma wielkimi hakami do podwieszania ładunku. Ukląkł, z pochwy na łydce wyjął nóż, rozciął zabitemu brzuch, wepchnął do rany końce stalowych haków i owi­nął trupa liną, żeby nie wypadły. Następnie wstał, przetoczył ciało i ze­pchnął je do ciemnej wody. Rozległ się cichy plusk - zwłoki poszły na dno. Zatonęły i już nigdy nie wypłyną.

Rudowłosy podszedł do ciężarówki, która zgodnie z rozkazem czekała na niego na drodze. Gdy odjechali szybko w kierunku miasta, marynarze podnieśli trap, rzucili cumy i „Cesarzowa" odbiła od brzegu. Holownik wyprowadził ją na środek rzeki i tam skręciła, biorąc kurs na Jangcy i na otwarte morze.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Część 1


Rozdział 1

 

12 września, wtorek

Waszyngton

 

W stolicy krążyło powiedzenie, że Waszyngtonem rządzą prawnicy, a prawnikami szpiedzy. Miasto było oplecione pajęczyną agencji wywiadowczych wszelkiej maści, takich jak legendarne CIA czy FBI, te raniej znane, jak choćby NRO, Narodowe Biuro Rozpoznania, oraz dzie­siątkami zupełnie nieznanych, które zapuściły korzenie dosłownie we wszystkich organizacjach wojskowych i rządowych, łącznie ze znamie­nitym Departamentem Stanu i Departamentem Sprawiedliwości. Prezy­dent Samuel Adams Castilla uważał, że jest ich za dużo. Że działają zbyt jawnie. Notorycznie ze sobą rywalizowały, co było nie lada problemem. Jeszcze większym problemem było jednak to, że wymieniały się infor­macjami, które często zawierały błędne dane. No i ta ich niebezpieczna opieszałość, jakże charakterystyczna dla każdej biurokratycznej machi­ny...

Myślał o tym, jadąc wąskimi bocznymi drogami na północnym brzegu rzeki Anacostia. O tym i o kolejnym międzynarodowym kryzysie, który się właśnie kluł. Z cicho mruczącym silnikiem czarna limuzyna lincoln towncar o przyciemnionych szybach minęła gęsty las, kilka jasno oświetlonych przystani jachtowych, zadygotała, przejeżdżając przez zardzewiałe tory, wreszcie skręciła w prawo, by wjechać do małego, ruchliwego, całkowicie ogrodzonego portu. Na stojącej przy bramie tablicy widniał napis:

 

Prywatny klub jachtowy Anacostia

Wstęp tylko dla członków

 

Port, a raczej przystań, wyglądał identycznie jak inne przystanie wzdłuż brzegu rzeki na wschód od waszyngtońskiego portu marynarki wojennej. Dochodziła jedenasta w nocy.

Tu, ledwie kilka kilometrów od miejsca, gdzie Anacostia łączyła się z szerokim Potomakiem, cumowały potężne łodzie motorowe, pełnomor­skie jachty oraz jednostki nieco mniejsze, weekendowo-spacerowe. Pre­zydent patrzył na mola i wcinające się w mroczne morze pomosty. Właś­nie dobijało do nich kilka jachtów o pokrytych solą burtach. Ich załogi były w sztormiakach i kombinezonach. Na terenie portu stało pięć oświet­lonych budynków różnej wielkości. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak mu opisano.

Lincoln zwolnił i przystanął za największym z nich, za hangarem nie­widocznym od strony nabrzeża i przesłoniętym gęstym lasem od strony drogi. Z samochodu wysiadło czterech towarzyszących prezydentowi mężczyzn. W garniturach, z małymi pistoletami maszynowymi w ręku, błyskawicznie otoczyli limuzynę, wyregulowali noktowizory i zlustro­wali tonący w mroku teren. W końcu jeden z nich odwrócił się do samo­chodu i energicznie kiwnął głową.

Piąty mężczyzna, ten, który siedział obok prezydenta, też był w garni­turze, lecz zamiast broni maszynowej trzymał w ręku sig sauera kaliber 9 milimetrów. W odpowiedzi na sygnał wziął od prezydenta klucz, szybko wysiadł i podbiegł do ledwo widocznych drzwi. Włożył klucz do ukryte­go zamka, pociągnął za klamkę, odwrócił się i znieruchomiał z szeroko ro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin