Karol May - Czarny Mustang.doc

(871 KB) Pobierz

May  Karol - Czarny mustang

l. METYS

Pędzone silnš wichurš gęste strumienie deszczu smagały wierzchoł-ki wysokiego jodłowego boru; grube na palec strugi wody spływały po olbrzymich pniach i u korzeni drzew łšczyły się najpierw w małe, a potem w coraz większe potoki, które niezliczonymi kaskadami pędziły po skalnych progach w dół, aby tam zniknšć we wzbierajšcym nurcie płynšcej wšskš dolinš rzeki. Zapadła noc; prawie bez przerwy toczył się nad dolinš jeden głuchy grzmot po drugim i choć ostre błyskawice co chwilę rozwietlały ciemnoci, deszcz był tak ulewny, że na odległoć pięciu kroków ledwo co było widać.

Szalejšca wichura gięła górš wysoki bór i łomotała w skalne występy, siła jej jednak nie sięgała w dolinę, olbrzymie jodły stały tu w nocnym mroku nieruchomo; a mimo to i tu nie było cicho, rzeka bowiem pieniła się i kotłowała w wšskim korycie tak gwałtownie, że tylko niezwykle wyczulone ucho mogłoby usłyszeć, jak dwaj samotni jedcy posuwajš się w dół rzeki. Widać ich jednak nie było.

Za jasnego dnia z pewnociš cišgnęliby na siebie zdziwione spojrzenia, i to wcale nie z powodu swego ubioru i uzbrojenia, lecz dlatego że obaj byli wzrostu mogšcego wzbudzić postrach.

Jeden był jasnym blondynem i w stosunku do swej postaci miał miesznie małš głowę. Między dwojgiem poczciwych mysich oczek tkwił maleńki zadarty perkaty nosek, który bardziej pasowałby do twarzyczki czteroletniego dziecka, a już zgoła kłócił się z nadmiernie szerokimi ustami cišgnšcymi się niemal od ucha do ucha. Człowiek ów nie miał zarostu i brak ten wydawał się wrodzony, gdyż jego gładkiej jak u kobiety twarzy z pewnociš nie dotknęła jeszcze nigdy brzytwa.

Miał na sobie skórzany kaftan, który niczym przykrótka fałdzista

peleryna opadał z wšskich ramion jedca, do tego wšskie skórzane spodnie, ciasno opinajšce jego bocianie nogi, buty z owczej skóry sięgajšce do pól łydki oraz słomiany kapelusz, z którego smętnie zwisajšcego ronda spływały teraz strugi deszczu. Na plecach skierowa-na lufš w dół zwisała dwururka. Jechał na silnej, grubokocistej szkapie, majšcej za sobš z pewnociš już z piętnacie lat, ale jak się wydawało, skorej jeszcze przeżyć nader żwawo następnych piętnacie.

Drugi jedziec miał ciemne włosy, tkwiła na nich stara futrzana czapa, twarz miał wšskš i pocišgłš, takiż sam wšski i bardzo długi nos, wšskie usta oraz cieniutkie wšsy, których końce można by chyba zwišzać z tyłu głowy. Jego wysoka, liczšca sporo ponad dwa metry postać, w przeciwieństwie do współtowarzysza, odziana była górš wšsko, dołem za obszernie: dolnš połowę ciała oblekały bardzo szerokie, fałdziste spodnie wpuszczone w półbuty z bydlęcej skóry, górnš za opinał długi filcowy kaftan tak ciasno, że leżał na nim jak przyklejony. Również i ten jedziec miał dwururkę. To, że poza tym każdy z nich posiadał jeszcze nóż i rewolwer, było sprawš oczywistš.  Jedziec siedział na godnym zaufania mustangu, który w swoim życiu obchodził urodziny co najmniej tyle samo razy co kroczšca obok chabeta.

Obaj jedcy nie troszczyli się o drogę ani nie przejmowali się ulewnym deszczem. To pierwsze pozostawili swoim zmylnym i dowiadczonym koniom, z tego drugiego za nie robili sobie w za-sadzie nic, deszcz bowiem i tak nie może przeniknšć głębiej niż do skóry.

Mimo nieustannych grzmotów i błyskawic, jak też niebezpiecznej bliskoci żłobišcej i szarpišcej brzegi rzeki, rozmawiali z sobš tak swobodnie, jakby podróż ich odbywała się w jasny, słoneczny dzień i wiodła przez otwartš prerię. Gdyby jednak mógł ich kto widzieć, to z pewnociš podpadłoby mu, że mimo panujšcych ciemnoci obserwo-wali się bacznie nawzajem, znali się bowiem dopiero od godziny, a na Dzikim Zachodzie poczštkowa nieufnoć jest jak najbardziej na miejscu. Spotkali się krótko przed zapadnięciem nocy i poczštkiem burzy w górze rzeki, przy czym okazało się, że obaj dzi jeszcze chcš dotrzeć do Firwood-Camp; było zatem oczywiste, że pojadš razem.

Jeden drugiego nie pytał o nazwisko ani o nic bliższego, a ich

rozmowa była dotšd tak ogólnikowa, że nie poruszała spraw osobi-

stych. Wtem rozległ się z hukiem kilkakrotny grzmot i zygzaki

6

błyskawic olepiajšcym wiatłem omiotły wšskš dolinę. Perkatonosy blondyn mruknšł:

Bless my soul! Co za burza! Zupełnie jak w naszych stronach u spadkobierców Timpego.

Na dwięk ostatnich słów drugi jedziec powstrzymał mimo woli konia i już otwarł usta, aby zadać pytanie, ale przyszło mu co innego do głowy i zamilkł, pchnšwszy konia do dalszej jazdy. Przypomniał sobie mianowicie o tym, że na zachód od Missisipi nie wolno być nieostrożnym.

Rozmowa toczyła się dalej, oczywicie prawie monosylabami, co zresztš wynikało z miejsca i położenia. Tak minšł kwadrans, i jeszcze drugi kwadrans. W miejscu gdzie się jedcy włanie znajdowali, rzeka skręcała ostro w bok; ziemisty brzeg był tutaj podmyty; koń blondyna nie zdšżył w porę skręcić, trafił na grzšski grunt i utknšł, na szczęcie niezbyt głęboko; jedziec szarpnšł koniem w górę i w bok, spišł go ostrogami i jednym miałym skokiem znalazł się znowu na twardym gruncie.

Good God! zawołał. Jestem już doć mokry od deszczu, po co jeszcze ta kšpiel? Jeszcze bym się utopił! Prawie tak jak wtedy u spadkobierców Timpego.

Odjechał na bezpiecznš odległoć od rzeki i ruszył dalej w drogę.  Jego towarzysz podšżał za nim jakš chwilę w milczeniu, po czym zapytał:

Spadkobiercy Timpego? Co to za nazwisko, sir?

To nie znacie go? zabrzmiała odpowied.

Nie.

Hm! Ciekawe! Wszyscy moi znajomi i przyjaciele je znajš!

Zapominacie, że zobaczylimy się po raz pierwszy przed niecałš godzinš.

Słusznie! Zatem nie możecie, oczywicie, wiedzieć, kto to sš

spadkobiercy Timpego. Ale być może jeszcze się dowiecie,

Być może?...

Tak, jeli mianowicie pozostaniemy ze sobš dłużej.

A gdybym tak chciał teraz się dowiedzieć, sir?

Teraz? A to dlaczego?

Ponieważ nazywam się Timpe.

Co?! Jak?’ ^y nazywacie się Timpe? Wasze nazwisko brzmi Timpe?

Owszem.

Wonderful! Szukam Timpego wszędzie od wielu lat, w górach i dolinach, na Wschodzie i na Zachodzie, dniem i nocš, w deszcz i pogodę, a teraz, gdy już straciłem od dawna nadzieję, że go znajdę, jedzie on sobie na koniu w takš pogodę przy moim boku i pozwala mi prawie utonšć w tej pięknej rzece, nie mówišc mi, kim jest!

Szukacie mnie? spytał zdumiony towarzysz. Dlaczegóż to?

A no, z powodu spadku! Z jakiegoż by innego?

Spadku? Hm! Kim właciwie jestecie, sir?

Ja też jestem Timpe.

Też Timpe? I skšdże to?

Przybyłem tu stamtšd.

Z Niemiec?

Oczywicie! Czyżby jaki Timpe mógł urodzić się gdzie indziej?

Za przeproszeniem, ja na przykład urodziłem się tutaj, w Stanach.

Ale z niemieckich rodziców!

Mój ojciec był Niemcem.

To znacie na pewno niemiecki?

Owszem.

No, to mówcież u licha po niemiecku, tak jak wam gęba urosła, skoro macie Niemca przed sobš!

Wolnego, sir! Nie wiedziałem przecież, że jestecie Niemcem!

Ale teraz wiecie. Jestem Niemcem, jestem nawet Timpe i żšdam, aby Niemcy rozmawiali ze sobš po niemiecku.

Skšd pochodzicie?

Z Hof, w Bawarii.

Więc nie mamy z sobš nic wspólnego, ja bowiem pochodzę z Plauen, z Vogtlandu.

Oho! Nic wspólnego! Mój ojciec pochodzi również z Plauen i stamtšd przeniósł się do Hof.

Ciemnowłosy powstrzymał konia. Po gwałtownym uderzeniu pioru-na deszcz nagle ustał i wichura rozdzieliła chmury. Spomiędzy nich przewiecał janiejszy skrawek nieba i obydwaj mężczyni mogli ujrzeć swoje twarze.

Przeniósł się z Plauen do Hof?spytał.Zatem nie tylko możliwe, ale i bardzo prawdopodobne, że jestemy krewniakami.  Czym był wasz ojciec?

8

Rusznikarzem, i ja też nim zostałem.

Zgadza się, zgadza się. Otóż i szczególne spotkanie! Ale nie zatrzymujmy się tutaj, burza może wrócić, a przed nami jeszcze najtrudniejszy kawałek doliny, wykorzystajmy teraz znonš pogodę.  Będziemy mogli sobie lepiej porozmawiać, kiedy znajdziemy się już na miejscu. Jedmy, sir, albo kuzynie, jeli się wam to bardziej podoba.

I tak ruszyli w dalszš drogę. Dolina stalš się wkrótce tak wšska, że ledwo stało miejsca między rzekš i prawie pionowo wznoszšcš się po tej stronie cianš skalnš. A przestrzeń ta nie miała bynajmniej trawiastego podłoża, lecz mnóstwo gęstych zaroli, przez które konie musiały się niejednokrotnie wprost przedzierać. Gdyby burza się nie oddaliła i gdyby nadal panowały takie ciemnoci jak przedtem, byłoby niemożli-wociš posuwać się naprzód.

I tak przebyli spory kawał drogi, aż dolina znowu się rozszerzyła, aby po półgodzinie jazdy ponownie przejć w bardzo wšski jar, niezbyt jednak długi, bo wkrótce kończšcy się wylotem na plac zwany Pirwood-Camp, ponieważ rosły tu tylko jodły, wysokie aż po niebo.

Krzyżowały się tu dwie doliny prawie pod kštem prostym, mianowi-cie dolina rzeki, wzdłuż której jechali obaj Timpowie, oraz druga, którš zamierzano poprowadzić kolej żelaznš majšcš wspišć się i pokonać wysokoć gór. Camp znaczy obóz, a że takowy tu się znajdował, i to obóz nie lada jaki, spostrzegli to jedcy od razu mimo nocnych ciemnoci, ujrzawszy przed sobš skalny wšwóz.

Leżało tam mnóstwo ciętych drzew olbrzymów, których pnie przeznaczono na deski, a grube konary na progi kolejowe, odpady dostarczały potrzebnego drewna opałowego. Most wiodšcy przez rzekę był prawie gotowy, w pobliżu znajdował się tartak, którego piły miały uporać się z tymi masami drzewa. Nieco dalej ział czerniš rozsadzony głęboko w skale kamieniołom, który miał dostarczyć ciosów kamiennych przeznaczonych na podkłady kolejowe. Na lewo rozcišgało się doć dużo podobnych do szop baraków, zbudowanych z belek i desek; baraki te służyły za schronienie dla ludzi, sprzętu i zapasów.

Jeden ze wspomnianych baraków, zwanych tutaj shops, był niesa-mowicie długi i obszerny. Cztery kominy sterczšce na dachu oraz liczne, teraz owietlone okna pozwalały się domylać, że ten barak służy za schronienie robotnikom pracujšcym w obozie. Obaj przybysze zatem skierowali się włanie tam.

10

Już z dala dobiegał głony gwar, a w miarę zbliżania się można było wyczuć, że powietrze stawało się co krok gęstsze od oparów wódki.  Jedcy zsiedli z koni, przywišzali je do służšcych prawdopodobnie w tym celu, wbitych w pobliżu drzwi słupów i włanie zamierzali wejć do rodka, gdy wyszedł stamtšd jaki mężczyzna i odwracajšc się do wnętrza baraku zawołał:

Pocišg z budowy musi zaraz nadejć, odprawię go i wracam!

Może przywiezie jakie nowiny albo nawet gazety?

Mężczyzna podniósł wzrok i spostrzegł obcych, usunšł się więc na bok, aby tamci mogli znaleć się w obrębie wiatła padajšcego od drzwi, i obejrzał ich.

Good evening, sirpozdrowił go blondyn.Jestemy prze-moczeni aż do skóry. Znajdzie się tu może miejsce, gdzie można by się osuszyć?

Takpadła odpowied.Sš nawet miejsca, gdzie można sucho spać, jeli oczywicie nie należycie do tego gatunku ludziť których raczej się w ogóle nie wpuszcza do rodka.

Nie ma obawy, sir! Jestemy uczciwymi westmanami, dżentel-menami, którzy nie przyczyniš wam szkody, za wszystko bowiem, co otrzymajš, zapłacš.

Jeli wasza uczciwoć jest tej miary co wasz wzrost, to z całš pewnociš jestecie największymi dżentelmenami „pod słońcem. No, wchodcie do rodka, na lewo, do mniejszego pomieszczenia i powiedz-cie shopmanowi, że ja, inżynier, powiedziałem, że możecie tutaj pozostać. Wkrótce zobaczymy się znowu.

Inżynier oddalił się, a dwaj przybysze postšpili tak, jak im kazał.

Wnętrze baraku stanowiło jedno wielkie pomieszczenie, którego mniejszš częć z lewej strony odgradzało do połowy przepierzenie z desek na wysokoć człowieka. W baraku było sporo byle jak skleconych stołów i ławek, umocowanych bezporednio w ziemi, a między nimi i pod cianami znajdowały się zbiorowe legowiska, wycielone suchš trawš i sianem. Cztery paleniska, na których płonšł ogień, niewiele co owietlały pomieszczenie; lamp ani wiec nie było, tak że w tych chyboczšcych płomieniach ognia wszystkie osoby i przedmioty wyda-wały się poruszać niepokojšco w jaki zjawiskowy sposób.

Około dwustu robotników siedziało przy stołach lub koczowało na

legowiskach. Wszyscy oni, małego wzrostu, z długimi warkoczykami,

żółtego koloru skóry, o wystajšcych kociach policzkowych i o ukonie

11

szparkowatych oczach, skierowali zdziwione spojrzenie na nadnatural-nej wielkoci sylwetki obu wchodzšcych.

Tfu, do diabla! Chińczycy! Moglimy to przypuszczać, bo czuć już było na zewnštrz! powiedział ciemnowłosy. Przejdmy szyb-ko do tego małego pomieszczenia, tam powietrze będzie może bardziej znone!

Również i w tym pomieszczeniu stało parę zbitych z desek stołów, ale siedzieli przy nich, palšc i popijajšc, biali robotnicy, twardzi, zahartowani niepogodš mężczyni, z których niejeden z pewnociš miał za sobš lepszš przeszłoć, ale niejeden też tylko dlatego tu się znalazł, ponieważ w cywilizowanym wiecie na Wschodzie nie mógł się już pokazywać. Nader głone rozmowy umilkły natychmiast, gdy ukazali się dwaj gocie, a zdziwione spojrzenia towarzyszyły im aż do szynkwasu, za którym poród mnóstwa butelek i szklanek stał oparty shopman.

Robotnicy kolejowi? spytał, kiwnšwszy głowš w odpowiedzi, na pozdrowienie przybyłych.

Nie, sirodparł jasnowłosy. Nie mamy zamiaru uszczuplać siedzšcym tu dżentelmenom ich zarobków. Jestemy westmanami i szukamy trochę ognia, gdzie moglibymy się osuszyć. Inżynier przy-słał nas do was.

Macie czym płacić?chciał wiedzieć shopman, mierzšc ostro taksujšcym spojrzeniem wysokie sylwetki przybyłych.

Tak.

Możecie zatem mieć wszystko, czego wam potrzeba, a potem także porzšdne, oddzielne legowisko do spania, tam za skrzyniami i beczkami. Sišdcie przy stole obok paleniska, jest tam ciepła dosyć, to drugie palenisko jest dla urzędników i znaczniejszych dżentel-menów.

Well! Zaliczacie więc nas do mniej znacznych dżentelmenów.

Nie posšdzalibymy was o to, majšc na uwadze nasz wzrost. Ale to nic.  Przyniecie nam szklanki, wrzšcš wodę, cukier i rum! Chcemy się rozgrzać także od wewnštrz.

Usiedli przy wskazanym stole, który stał tak blisko ognia, że ich przemoczone ubrania mogły szybko wyschnšć, otrzymali to, czego żšdali, i przyrzšdzili sobie grog. Biali robotnicy, słyszšc, że ci dwaj nie stanowiš dla nich konkurencji, której musieliby się obawiać, uspokoje-ni powrócili do przerwanej rozmowy.

12

Przy stole przeznaczonym dla urzędników i znaczniejszych dżen-telmenów” siedziała samotnie jedna tylko osoba, młody, mogšcy liczyć niespełna trzydzieci lat mężczyzna, ubrany jak biały myliwy, ale nie należšcy do rasy azjatyckiej, co można było wywnioskować z koloru skóry i rysów twarzy, był w każdym razie Metysem, jednym z owych mieszańców, którzy po różnokolorowych rodzicach dziedziczš fizy-czne cechy dodatnie, przy tym jednakże, niestety, na skutek tego, że nie należš w pełni ani do wiata białych, ani do wiata czerwonoskó-rych, rozwijajš się w nich ujemne cechy moralne. Był silnej budowy, wyglšdał na zwinnego jak pantera, z rysów twarzy przebijała mšdroć, ale ciemne oczy ukryte za opuszczonymi powiekami i rzęsami spoglš-dały czujnie niczym para dzikich kotów czyhajšcych na zdobycz.  Zdawało się, że w ogóle nie dostrzegał obu przybyszów, jednakże jego spojrzenie biegło ku nim ukradkiem i często, przechylił też głowę na bok w ich kierunku, aby móc usłyszeć, o czym rozmawiajš. Miał widocznie swoje powody, aby wybadać, jaki zamiar sprowadził ich w tę okolicę i czy zechcš tu pozostać, czy też nie. Ku swemu ubolewaniu nie zrozumiał z ich mowy ani słowa, mimo iż rozmawiali wystarczajšco głono; posługiwali się bowiem językiem, którego nie znał, mianowicie niemieckim.

A oni, napełniwszy szklanki, przepili do siebie i opróżnili je do dna.

Ciemnowłosy postawił swojš szklankę przed sobš i powiedział:

Tak, to byłoby powitanie, które jestemy sobie nawzajem winni, a teraz do rzeczy! Jestecie zatem rusznikarzem i wasz ojciec był nim także. Załóżmy więc, że istotnie jestemy krewniakami, wszelako otwarcie mówišc, jeszcze nie wiem, czy powinienem też odnosić się do was jak krewniak.

A dlaczegóż to nie mielibycie się tak odnosić?

Z powodu spadku.

Jak to?

Oszukano mnie w sprawach spadkowych.

Mnie też!

Ach, rzeczywicie? To i wycie nic nie otrzymali?

Ani feniga.

Wszak tamtym spadkobiercom, w kraju, wypłacono ogromnš sumę.

Owszem, spadkobiercom Timpego w Plauen, ale nie mnie, mimo że ja też jestem prawdziwym Timpe, tak jak tamci.

13

Pozwólcie mi sprawdzić jeszcze raz tę prawdziwoć! Jak brzmi wasze pełne nazwisko?

Kasimir Obadja Timpe.

A waszego ojca?

‘ Rehabeam Zacharias Timpe.

Ilu braci miał wasz ojciec?

Pięciu. Trzech młodszych wywędrowalo do Ameryki. Mieli nadzieję, że prędko się wzbogacš, ponieważ potrzebowano tam wiele broni. Wszyscy bracia byli rusznikarzami.

Jak nazywał się drugi brat, ten który został w Plauen?

Johannes Daniel. Ten zmarł i pozostawił dwóch synów, miano-wicie Petrusa Michę i Markusa Absaloma, którzy odziedziczyli owe sto tysięcy talarów, przysłano im je z miasta Fayette w Alabamie.

Zgadza się, zgadza się po stokroć! Znajomociš miejscowych warunków i osób udowodnilicie, że istotnie jestecie moim kuzynem.

O, mogę to jeszcze lepiej udowodnić. Swoje papiery i dokumenty przechowuję jak więtoć; noszę je na sercu i mogę je wam na-tychmiast...

Teraz nie, teraz nie, może póniej przerwał mu rozmówca w pół zdania. Wierzę wam. Wiecie zatem z pewnociš także i to, dlaczego owych pięciu braci i ich synowie jak jeden mšż majš takie biblijne imiona?

Tak. Był to prastary obyczaj w rodzinie, z którego nikt się nie wyłamywał.

Zgadza się! I ten obyczaj można było tutaj w Stanach dalej zachować, ponieważ Amerykanie lubiš takie imiona. Mój ojciec był trzecim z kolei bratem, nazywał się David Makkabaus i pozostał w Nowym Jorku. Mnie na imię Hasael Beniamin. Dwaj najmłodsi bracia poszli dalej w głšb kraju i osiedlili się w Fayette w stanie Alabama.  Najmłodszy nazywał się Josef Habakuk, zmarł tam bezdzietnie i pozostawił olbrzymi spadek. Czwarty brat, Tobias Holofernes, zmarł także w tym miecie, jego jedyny syn, Nahum Samuel, to włanie ten oszust.

Jak to?

Nie rozumiecie? Również i ja zupełnie nie miałem o tym pojęcia.

Mój ojciec wprawdzie z poczštku korespondował z obydwoma braćmi,

ale z biegiem czasu wymiana listów ustała, aż wreszcie zapomnieli o

sobie po prostu. Odległoci w Stanach sš tak ogromne, że nawet bracia

14

z czasem tracš się nawzajem z oczu. Po mierci ojca prowadziłem dalej jego interes, różnie to bywało, doć że zarobiłem niewiele więcej niż na życie. I wtedy spotkałem się w Hoboken z pewnym Niemcem; był on przybyszem z Plauen w Vogtlandzie. Dopytywałem się oczywicie o moich tamtejszych krewnych i ku memu zdziwieniu dowiedziałem się, że odziedziczyli oni po wuju Habakuku z Fayette sto tysięcy talarów gotówkš. A ja nic! Mylałem, że trafi mnie szlag! Miałem prawo również żšdać swojej częci, napisałem więc z dziesięć, a może i więcej listów do Fayette, nie otrzymałem wszelako żadnej odpowiedzi.  Wtedy szybko podjšłem decyzję, sprzedałem swój interes i udałem się w podróż.

Całkiem słusznie, całkiem słusznie, drogi kuzynie! No, a skutek?

Żaden, bo ptaszek ulotnił się bez ladu, wyfrunšł.

Jaki ptaszek?

Możecie się domylić! W Fayette mniemano, że stary Josef Habakuk zmarł w dobrobycie; ale że był aż tak bogaty, o tym nikt nie miał pojęcia. Prawdopodobnie jego zachłannoć powstrzymywała go od okazywania bogactwa. Jego brat, Tobias Holofernes, zmarł przed nim jako bardzo biedny człowiek, jego za syna, Nahuma Samuela, a swego bratanka, przyjšł do swoich interesów Josef Habakuk. Otóż ten Nahum Samuel jest owym oszustem. Był on wprawdzie zmuszony te sto tysięcy talarów przekazać do Plauen, ale z pozostałymi pieniędzmi czmychnšł, również z owymi stu tysišcami talarów, które musiałyby mnie przypać.

Z moimi prawdopodobnie też?

Na pewno!

A to łotr! Ojciec wywędrował z Plauen, ponieważ ciężko poróżnił się z bratem na tle konkurencji. Mimo odległoci wrogoć ta pogłębiała się coraz to bardziej, tak że jeden o drugim nie chciał ani nic wiedzieć, ani słyszeć. Po czym ojciec zmarł, jego brat w Plauen również. Póniej pisali mi jego synowie, że dostali w spadku od stryja Josefa Habakuka z Ameryki sto tysięcy talarów. Natychmiast pojechałem do Plauen, żeby dowiedzieć się czego bliższego. A tam oczywicie zabawa szła na całego. Obaj kuzynowie nie byli już inaczej nazywani, jak spadkobier-cami Timpego, poniechali swoich interesów i żyli jak ksišżęta.

Przyjęty zostałem bardzo dobrze, musiałem nawet parę tygodni

zabawić u nich. O dawnej wrogoci nie padło ani słowo, niemniej

niczego bliższego ani bardziej pewnego nie zdołałem się dowiedzieć o

15

stryju Josefie Habakuku ani o jego spuciżnie, Kuzynowie roztaczali przede mnš swoje bogactwa, ale mojej częci spadku tak jakoby mi nie życzyli. Wówczas nie namylajšc się długo, powzišłem decyzję jak wy:

sprzedałem sw0) interes, udałem się do Ameryki, a z Noweg(0 Jorku od razu prosto do Fayette.

_ O, więc i wy również! I cocie tam zastali?

_ To, co i wy, tyle tylko, że mnie wymiano. Powiedziano mi, że tamtejsi Timpowie nigdy nie byli zamożni.

_ Bzdura! Znalicie wówczas angielski?

Nie.

_ Zatem wystrychnięto was na dudka. Cóżecie uczynili potem?

_ gloerowałem się do St. Louis z zamiarem podjęcia pracy u Mr.  Henry’ego, wynalazcy sławnego dwudziestopięciostrzałowego sztuce-ra, zwanego sztucerem Henry’ego, postanowiłem nauczyć si<?i ile tylko się da, tej sztuki i dobrze jš podpatrzyć, ale po drodze do miasta Napoleon nad Arkansas i Missisipi znalazłem się w towarzystwie kilku myliwych, którym bardzo odpowiadałem jako rusznikarz, l^ie pucili mnie od siebie i nakłonili, abym udał się z nimi w Góry Skaliste. I tak zostałem westmanem.

_ J jestecie zadowoleni z tej odmiany?

_ Tak. Byłoby mi oczywicie przyjemniej, gdybym zdobył te moje sto tysięcy talarów i mógł sobie pożyć in dulci jubil(S tak jak spadkobiercy Timpego.

_ p^iTi! Może jeszcze i tak będzie.

_ Raczej wštpliwe! Mnie także póniej przyszło na myl? że stary JosefHabakuk musiał być jednak bardzo bogaty i że z jego pieniędzmi mógł zwiać jego bratanek, Nahum Samuel. Poszukiwałem gi> wiele lat, wszelako na próżno, już wam o tym mówiłem.

_ Ja też, i tak samo na próżno, ale do niedawna, bi> ostatnio złapałem Jego lad.

_ Je-go lad? Rze-czy-wi-cie?!zawołał Kasimir, pidrywajšc

się tak gwałtownie z krzesła, że obecni z zaciekawieniem skierowali na

niego wzrok.

_ Cicho, spokojnie!ostrzegł Hasael. Nie trzeba si tak pod-niecać. Słyszałem z całkiem pewnego ródła, że niejaki Nahifn Samuel Timpe, dawniej rusznikarz, obecnie niesamowicie bogata mieszka teraz w Santa Fe.

16

W Santa Fe, po tamtej stronie? Trzeba się więc tam udać, i to natychmiast, obydwaj, wy i ja!

Zgadzam się z tym, kuzynie. Włanie taki miałem zamiar:

odnaleć go i zmusić do wydania pieniędzy łšcznie z odsetkami. Nie miałem złudzeń, że będzie to ciężka sprawa, nawet bardzo ciężka, dlatego cieszę się, że was spotkałem, bo we dwóch powinno pójć nam łatwiej. Zjawimy się przed nim tak, że ze strachu przyzna się do swego haniebnego czynu i z miejsca wypłaci pienišdze. Jestemy westmana-mi i zagrozimy mu prawem prerii. Czyż nie?

Oczywicie, jak najbardziej oczywicie!Zgodził się Kasimir od razu. Co za szczęcie, że was spotkałem, was... was... was? Czyż to nie głupota mówić sobie wy, skoro jestemy tak bliskimi krewnymi i do tego zwišzani wspólnym losem?

Też mi się tak zdaje.

A zatem bruderszaft i mówimy sobie ty, dobrze?

Z mej strony zgoda. Oto moja ręka, przybij! Napełnijmy szklanki jeszcze raz i opróżnijmy je za naszš pomylnoć i za powodzenie naszej sprawy. Tršćmy się!

Na zdrowie, kuzynie, lub raczej: na zdrowie, kochany Ha-saelu!

Na zdrowie! Ale Hasael? Wiesz, w Stanach sprawy załatwia się krótko i zwięle, szczególnie jeli chodzi o imiona. Mówi się Jim, Tim, Ben czy Bob, nie używa się wszystkich sylab, jeli jedna wystarczy.  Mój ojciec nazywał mnie zwykle Has zamiast Hasael, i przyzwyczaiłem się do tego. Mów tak samo!

Has? Hm! Wobec tego musiałby mi mówić Kas zamiast Kasimir.

Czemu nie?

Nie brzmi to zbyt głupio?

Głupio? Skšdże! Brzmi dobrze, mówię ci, mnie się podoba, a jeli nie podoba się innym, to nie moja sprawa. Zatem jeszcze raz, na zdrowie, kochany Kas!

Na zdrowie, kochany Has! Na zdrowie Kasa i Hasa, wieżo upieczonych spadkobierców Timpego!

Wielce zadowoleni, nie okazujšc tego na zewnštrz, tršcili się też delikatnie szklankami, aby nie wzbudzić zainteresowania innych popijajšcych. Ciemnowłosy Has powiedział:

2* Czarny Multing

17

No, więc do Sama Fe! Ale nie jest to ani łatwa, ani szybka sprawa, bo będziemy musieli jechać okrężnš drogš.

Dlaczegóż to?spytał jasnowłosy Kas.

Ponieważ musielibymy jechać przez obszar Komanczów, gdy-bymy chcieli obrać najkrótszš drogę.

Nie słyszałem, żeby ci czerwonoskórzy wykopali ostatnio topór wojenny.

Ja również nie, wszelako Indianie już z natury nawet w czasie całkowitego pokoju sš nastawieni wrogo. A poza tym wczoraj spotka-łem się z pewnym handlarzem, który od nich wracał. Wiesz, że Indianie prawie nigdy nie czyniš nic złego handlarzowi, bo go potrzebujš, i to bardzo. Ów handlarz powiedział mi, że wielki wódz wojowników, Tokvi Kava*, nie przebywa obecnie wród swego plemienia, lecz oddalił się gdzie z kilkoma najlepszymi wojownikami, nie mówišc dokšd.

Tokvi Kava, ten polujšcy oprawca? Można więc niewštpliwie przypuszczać, że znowu ma w zamyle jedno ze swoich bezeceństw.  Doprawdy, nie boję się czerwonoskórych, ale nawet gdyby człowiek był dwa razy tak dzielny, to i tak lepiej z takim łobuzem w ogóle się nie spotkać. Wobec tego wybierzmy faktycznie raczej okrężnš drogę, i przybędziemy do Santa Fe tydzień póniej. Nasz Nahum Samuel na pewno nam teraz po raz drugi nie umknie.

A jeli umknie, to mamy jego lad i z pewnociš go...  Rozmowa urwała się, ponieważ wrócił inżynier i przyprowadził z sobš dwóch mężczyzn. Kas i Has w ferworze rozmowy nie usłyszeli dwukrotnego gwizdania lokomotywy. Pocišg roboczy przybył, inży-nier odprawił go i wracał w towarzystwie swego nadzorcy i kierownika magazynu. Pozdrowił obu westmanów skinieniem głowy, po czym wszyscy trzej usiedli przy stole przeznaczonym dla urzędników i znaczniejszych dżentelmenów”, przysiadajšc się do Metysa. Kazali sobie również podać grog, a potem Metys zapytał:

Nadeszły gazety, sir?

Nieodparł inżyniernadejdš dopiero jutro, otrzymałem jednak wiadomoci.

Dobre?

Niestety, nie. Od tej chwili musimy być bardzo czujni.

* Czarny Mustang

 

18

Dlaczego?

W pobliżu końcowej stacji dostrzeżono lady Indian.  Zdawało się, jakby skryte do połowy pod powiekami oczy Metysa rozbłysły złowrogo, głos jego brzmiał jednak obojętnie, gdy powie-dział:

To przecież nie powód do nadzwyczyjnej ostrożnoci!

Jednak mylę, że tak.

Pshaw! Ostatnio żadne plemię nie wykopało topora wojennego, a gdyby nawet tak było, to nie można od razu na podstawie kilku ladów stóp wycišgać wniosków, że to wróg.

Przyjaciele nie ukrywajš się. A kto się trzyma w ukryciu, (en nie ma dobrych zamiarów, mogę to miało powiedzieć, choć nie jestem ani zwiadowcš, ani westmanem. Wszak to wy jestecie dzielnym zwiadow-cš, znajš was w tej okolicy, zatrudniłem was, abycie, czujnie obchodzšc, pilnowali tych terenów.

Wzdłuż gibkiej sylwetki Metysa i po jego twarzy przebiegło delikatne drżenie, jakby chciał się poderwać w gniewie, opanował się jednak i odparł spokojnym tonem:

Będę to czynił, sir, chociaż wiem, że to zbędne. Siady Indian tylko w czasie wojny oznaczajš co gronego. I jeszcze jedno: czerwo-noskórzy sš często lepszymi i wierniejszymi ludmi niż biali.

Taki poglšd bardzo zaszczytnie wiadczy o waszej miłoci bliniego, mógłbym jednak przytoczyć wam wiele przykładów, że jestecie w błędzie.

A ja jeszcze więcej przykładów, że mam rację. Czyż istniał kiedykolwiek kto bardziej wierny niż Winnetou wobec Old Shatter-handa?

Winnetou jest wyjštkiem. Znacie go?

Nie widziałem go jeszcze.

A Old Shatterhanda?

Też jeszcze nie, ale znam wszystkie ich czyny.

Zatem słyszelicie też o wodzu Kiowów, Tangua?

Tak.

Cóż to był za zdrajca, co za szubrawiec! Mienił się obrońcš Old

Shatterhanda wówczas, kiedy ten był jeszcze surwejorem*, a przecież

nieustannie nastawał na jego życie. Z pewnociš byłby go zgładził,

* inspektor

 

19

gdyby ów biały nie był mšdrzejszy i silniejszy od niego. I gdzie tu widzicie wiernoć, o której mówicie? A że lady czerwonoskórych oznaczajš niebezpieczeństwo tylko w czas wojny, to czyż Siuksowie Oglala w czasie najlepszego pokoju nie napadali wielekroć na koleje żelazne? Czyż nie w czas pokoju zabijali mężczyzn lub uprowadzali kobiety? Zostali za to ukarani, i to nie przez grupę myliwych czy oddział wojska, lecz przez dwóch tylko ludzi, przez Winnetou i Old Shatterhanda. Gdyby jeden z nich znajdował się tutaj, to z pewnociš lady Indian nie napawałyby mnie takš obawš.

Pshaw! Przesadzacie, sir! Ci dwaj mężczyni mieli wiele szczę-cia, i to wszystko. Istniejš jeszcze inni, tacy sami jak oni, a nawet jeszcze lepsi!

Gdzie?

Metys spojrzał inżynierowi wyzywajšco w twarz i odparł:

Nie pytajcie, rozejrzyjcie się!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin