Spychalski Dariusz - Krzyzacki Poker T.2.rtf

(878 KB) Pobierz

 

Dariusz Spychalski

Krzyżacki poker

Tom 2



2005


Rozdział 1

 

Pogranicze Kalifatu Mauretańskiego i województwa nowokrakowskiego

16 maja 1957 roku

 

– Zatrzymaj się durniu! Za chwilę wjedziesz wprost do okopów! – Generał Fiodor Stiepanow trącił w ramię kierowcę ośmiokołowego transportera. Chłopak, przestraszony okrzykiem, nacisnął gwałtownie pedał hamulca. Maszyną szarpnęło.

– Idiota! – burknął ze złością Stiepanow. Poziom wyszkolenia jego żołnierzy ciągle pozostawiał wiele do życzenia. – Zgaś silnik i poczekaj tu na mnie!

– Tak, panie generale! – Kierowca pochylił z szacunkiem głowę.

Stiepanow zeskoczył na rozgrzany piasek i rozejrzał się uważnie po okolicy. Pustynia tętniła życiem. Kilkuset żołnierzy czwartej dywizji gwardii budowało w pocie czoła system okopów, naszpikowany stanowiskami ciężkich karabinów maszynowych. Kilkanaście wkopanych w ziemię starych czołgów typu „Łoś” stanowiło główne punkty ewentualnego oporu. Dwa plutony saperów minowały pas ziemi, położony pomiędzy linią okopów a pobliską granicą.

Ten widok sprawił, że Stiepanow odetchnął z ulgą. Przemierzył dzisiaj już kilkadziesiąt staj, a to, co zobaczył, nie napawało go optymizmem. Pozycje obronne dwóch pułków, które miały przyjąć na siebie główny atak chrześcijan, były źle przygotowane, szwankowało zaopatrzenie, a dowódcy poszczególnych batalionów myśleli bardziej o zabezpieczeniu drogi odwrotu, niż o zatrzymaniu pochodu niewiernych. Przerażenie budziła myśl, że są to najlepsi żołnierze Kalifatu. Generał starał się nie myśleć o tym, co zastanie na wschodzie, tam, gdzie stacjonowały trzy dywizje piechoty słabiej wyposażone i dowodzone przez oficerów, pochodzących ze spokrewnionego z Berberami plemienia Burtus. Miał poważne wątpliwości co do tego, jak zachowają się niesprawdzeni ludzie, jeśli tamtędy właśnie wycofywać się będą oddziały Sulejmana. W najlepszym wypadku wpuszczą buntowników na ziemie Kalifatu, w najgorszym... Inszallah.

Generał westchnął ciężko i ruszył w stronę niepozornego namiotu, usytuowanego tuż za linią okopów. Odsunął płócienną kotarę i wszedł do środka. Młody pułkownik w brązowym mundurze gwardii spojrzał na przybysza ze zdziwieniem.

– Ty tutaj? – przywitał gościa zaskoczony. – Gdybym tylko wiedział o twoim przybyciu...

– Przyjechałem na chwilę. – dowódca armii mauretańskiej uścisnął dłoń pułkownika i ucałował go w oba policzki. – Witaj, przyjacielu.

Pułkownik Salim Bejhaid, daleki krewny Kalifa, spojrzał z niepokojem na Stiepanowa.

– Co cię sprowadza tak nagle? Czy w stolicy wydarzyło się coś... nieprzewidzianego?

– W mieście panuje spokój – zapewnił go tamten. – Przybyłem sprawdzić, jak sobie radzisz.

– Stosuję się do twoich zaleceń...

– Wiem. – Generał skinął z zadowoleniem głową. – Oglądałem umocnienia, które przygotowują twoi żołnierze. Spisałeś się naprawdę doskonale. Twój pułk jest jedynym, który przypomina prawdziwie wojsko. Niestety, nie można tego powiedzieć o innych jednostkach.

– Potrzeba jeszcze lat, by uczynić z armii Kalifatu siłę zdolną do walki z chrześcijanami. – Salim westchnął ciężko.

– Niestety, masz rację. – Stiepanow usiadł na macie i zapalił papierosa. – Czas jest właśnie tym, czego najbardziej nam brakuje – dodał po chwili. – Obawiam się, niestety, że niewierni też o tym wiedzą. Jak wygląda sytuacja u ciebie?

– Na razie cisza i spokój – odparł pułkownik. – Zwiad lotniczy doniósł, że Korpus jest jeszcze kilkadziesiąt staj od granicy.

– Zbierają siły – stwierdził ze złością generał. – Wiśniowiecki wyprowadził pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, a reszta tej chrześcijańskiej hołoty też nie próżnuje.

– Słyszałem, że Czesi i Bawarowie są niechętni wojnie – zauważył ostrożnie Salim. – Podobno nie ma wśród nich zgody...

– Najgroźniejszy jest Korpus. Jeśli ten pies Wiśniowiecki ruszy na północ, pójdą za nim. – Stiepanow zaciągnął się głęboko dymem. – Ta niewierna świnia wie doskonale, że to on dyktuje warunki.

– Jeśli ten pies wejdzie na naszą świętą ziemię, jego kości pochłonie pustynia! – wycedził Salim. – Będziemy bić się o każdy dom, o każdą ulicę! Ogłosimy świętą wojnę! Cała Afryka ruszy do walki!

– Salim, przyjacielu... – Stiepanow położył rękę na ramieniu młodego człowieka. – Tylko na ciebie mogę liczyć. Musisz zatrzymać armię niewiernych najdłużej jak się da. Nasi przyjaciele z Egiptu gromadzą już wojska. Minie jednak wiele dni, zanim pomoc nadejdzie. Do tego czasu musimy radzić sobie sami. Jeśli będą napierać, wycofuj się, ale nie dopuść do rozproszenia sił.

– Moi żołnierze będą walczyć jak lwy! – krzyknął pułkownik. – Pan nas poprowadzi!

– Dobrze, Salim. – Stiepanow uśmiechnął się. – Czas jest rzeczą najważniejszą. Pamiętaj o tym.

Zza ściany namiotu dobiegły nagle odgłosy wrzawy.

– Co się dzieje? – spytał niespokojnie generał.

– Sam zobacz. – Młodzieniec uśmiechnął się tajemniczo i odsunął kotarę.

Oficerowie wyszli przed namiot. Ich oczom ukazał się niezwykły widok. Setki ludzi uzbrojonych w stare flinty i miecze, pamiętające drugą wojnę afrykańską*[1], maszerowało raźno w stronę pozycji pułku.

– Kto to jest?!

– Wieśniacy z okolicznych oaz. – W głosie Salima dźwięczało wzruszenie. – Lud chce się bić w obronie swojej ziemi.

– Lud? – Stiepanow spoglądał z niesmakiem na tłum chłopów, którzy przekroczyli linię okopów i zatrzymali się przed oficerami. – To przecież wieśniacy...

– Odpowiednio rzucony granat może zniszczyć czołg – powiedział twardo pułkownik. – Ci ludzie gotowi są na śmierć. Nawet jeśli niewierni wyprą nas na północ, oni będą nękać ich bez chwili wytchnienia. To nasza druga armia przyjacielu. Być może dzięki nim pokonamy niewiernych.

Salim wystąpił krok naprzód, omiótł spojrzeniem chłopski szereg i zakrzyknął z całych sił:

– Dżihad! Śmierć niewiernym!

– Dżihad! – odpowiedział mu zgodny okrzyk. – Śmierć najeźdźcom!


Rozdział 2

 

Nowe Jasło

16 maja 1957 roku

 

Kapitan Kulesza przechadzał się nerwowo wzdłuż drogi, spoglądając co chwila w stronę płonącej cerkwi. Ostatni atak Arabów omal nie zakończył się przełamaniem pozycji Korpusu. Całe Przedmieście Kowali stało w ogniu. Pomiędzy ruinami arabskiego osiedla wciąż jeszcze trwały walki z niedobitkami muzułmańskiej piechoty. Kapitan minął pozycje swojego batalionu i przeszedł na drugą stronę drogi. Skupieni wokół sierżanta Jaszcza żołnierze spoglądali w napięciu na pokryte kurzawą przedpole.

– Jak wygląda sytuacja, sierżancie? – Kulesza opadł ciężko na worki z piaskiem. – Jakie straty?

– Mamy czterech zabitych i pięciu rannych – odparł ponuro sierżant. – Jeszcze kilka takich szturmów...

– Wystarczy! – Kapitan uniósł ostrzegawczo dłoń. – Co z amunicją?

– Kończy się. – Tym razem Jaszcz powstrzymał się od jakichkolwiek uwag, zresztą wyraz jego twarzy wystarczał za najbardziej dosadną z nich.

Kulesza nie odpowiedział, westchnął cicho i zaczął obmacywać kieszenie w poszukiwaniu papierosów.

– Wie pan coś, panie kapitanie, o posiłkach? – Jaszcz wyciągnął w stronę dowódcy własną, mocno wymiętą paczkę. – Mija już piąty dzień, jak Sulejman stoi pod miastem, a Korpusu ciągle nie widać.

– Posiłki są już w drodze. – Kulesza podziękował skinieniem głowy i sięgnął po papierosa. – Musimy wytrwać jeszcze jeden dzień.

– Wczoraj słyszałem to samo – mruknął pod nosem jeden z żołnierzy.

– Posiłki są w drodze – powtórzył z naciskiem kapitan. – Musicie zrozumieć, że przemarsz przez pustynię wiąże się z wieloma problemami.

– Połowa z nas już nie żyje. – Kapral Woldemaras otarł czoło przedramieniem. W zmęczonej i zakurzonej twarzy jego oczy błyszczały złością. – Ile jeszcze wytrzymamy? Amunicja jest na ukończeniu. Te arabskie psy atakują bez chwili przerwy! Major obiecał podesłać nam trochę pospolitego ruszenia.

Jakby w odpowiedzi na słowa kaprala, zza spalonego budynku szkoły wynurzyło się kilkudziesięciu piechurów.

Ich piaskowe mundury zlewały się z otoczeniem.

– Madziary idą! – krzyknął Żaba.

– Madziarzy tutaj? – zdziwił się Kulesza. – Bronili przecież starego browaru.

– Przybywamy wam z odsieczą – przywitał Rzeplitów Szabo. – Fiodor twierdzi, że Arabowie tędy właśnie będą próbowali nas przełamać.

Kulesza bez słowa komentarza wskazał na pokryte ciałami przedpole.

– A co po drugiej stronie miasta? Jak sprawuje się pospolite ruszenie?

– Walczą jak lwy – powiedział z uznaniem Szabo. – Jestem naprawdę po wrażeniem. Od chwili, gdy ten bandyta Sulejman stanął pod miastem, odparliśmy razem pięć szturmów.

– Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że jesteście z nami. Trzeba wzmocnić obronę... – Kapitan urwał nagle, zaczął nasłuchiwać.

– Idą dranie. – Żaba poruszył się niespokojnie.

– Przygotować się! – krzyknął Kulesza. – Strzelać dopiero na moją komendę!

– Na stanowiska! – rozkazał Szabo swoim ludziom. Szarpnął kapitana za ramię – Macie granaty?

– Starczy i dla was – odparł Rzeplita.

– Głowa do góry! Będzie dobrze! – Szabo poklepał go po plecach.

Tymczasem na przedpolu zaczął się ruch. Dziesięć wielkich wozów, jakich zwykle używano do transportu daktyli, wynurzyło się spomiędzy wzgórz jakieś dwieście łokci przed linią okopów. Dyszle ciągnęli rozebrani do pasa ludzie. W prześwitach pomiędzy wozami widać było nieprzebrane chmary piechoty arabskiej.

– Co to jest u diabła! – Kulesza osłonił oczy ręką.

– Kapitanie! Coś mi się wydaje, że tam są nasi! – krzyknął Żaba.

Ludzie ciągnący wozy ubrani byli w poszarpane mundury. Coś nagle przykuło uwagę Kuleszy. Trzeci wóz od prawej ciągnął wielki mężczyzna w podartej koszuli. Jego twarz wydała się kapitanowi znajoma.

– Mój Boże! Przecież to stary Kujawa!

– Kapitanie, czy to ludzie porucznika Pieroga? – rozległ się wściekły głos Woldemarasa.

– Tak... – odparł głucho Kulesza. – Te psy używają ich jako żywych tarcz.

W okopach zaległo ponure milczenie.

– Na pozycje! Przygotować się! Strzelać na moją komendę! – wrzasnął Kulesza.

– Mamy strzelać do swoich?! – zaprotestował nagle pobladły Żaba.

– Bez dyskusji! – Kapitan przypadł w okopie, starając się unikać spojrzeń podkomendnych.

– Panie Boże, wybacz mi – szepnął cicho.

Kolumna zbliżała się powoli. Już słychać było pokrzykiwania arabskiej piechoty, lecz okopy Korpusu milczały. Kilku wojowników, ośmielonych ciszą, wybiegło przed pierwszą linię i oddało kilka strzałów w stronę niewidocznego przeciwnika. Wozy, kolebiąc się na nierównościach, podążały wprost na szaniec.

– Ognia!!! – Kapitan Kulesza przeładował karabin i, klnąc głośno, wycelował broń w stronę nadbiegających Arabów. Strzelił, przeładował i znowu wystrzelił. Dwóch Berberów upadło na piasek. Żołnierz, obsługujący karabin maszynowy podniósł się nagle i osunął na dno okopu.

– Bydlaki! – Murzyn dopadł karabinu, nakierował dymiącą lufę i nacisnął spust. Broń podskoczyła nagle i, zanosząc się przeraźliwym jazgotem, wypluła długą serię. Kapitan strzelał na oślep tam, gdzie przed chwilą dostrzegł skupiska piechoty arabskiej. Kiedy skończyły się naboje i broń umilkła, cały czas trzymał palec na spuście.

Dopiero teraz dotarło do niego, że odgłosy bitwy ucichły. Na północnym skrzydle słychać było jeszcze pojedyncze wystrzały, ale to wszystko. Atak arabski załamał się w jednej chwili. Dziesiątki wojowników uciekało, ile sił w nogach, w stronę bezpiecznych wzgórz. Kapitan opadł na worki z piaskiem i drżącą ręką sięgnął do kieszeni po papierosy. Znalazł je natychmiast. Z trudem wydłubał jednego i wcisnął między wyschnięte wargi.

– Żyjemy, kapitanie! – W okopie pojawił się przypominający zjawę Woldemaras. Podał Kuleszy ogień i sam zapalił.

– Zaatakowali jak wściekłe psy, ale nie równać się im Korpusem. Stracili połowę ludzi.

– Ci już przynamniej nie podniosą ręki na Rzeczpospolitą. – Kulesza wstał ociężale i wyjrzał z okopu. Dym rozchodził się powoli, odsłaniając widok na pole bitwy.

Cała równina zasłana była ciałami. Jęki konających mieszały się z pokrzykiwaniami żołnierzy, którzy opuścili okopy, by wśród poległych odnaleźć towarzyszy z pogranicznych fortów.

– Trzeba sprawdzić, czy któryś z naszych przeżył – mruknął Woldemaras. Spojrzeli na siebie i natychmiast obaj odwrócili głowy. To zwycięstwo miało wyjątkowo gorzki smak.

Kapitan spoglądał niespokojnie w stronę wzgórz, za którymi ukryli się Arabowie.

– Weź swoich ludzi i ubezpieczaj resztę – powiedział szybko. – Jeśli zauważysz coś podejrzanego, natychmiast wracajcie.

– Tak jest! – Kapral ruszył wzdłuż okopu, pokrzykując na żołnierzy ze swojej drużyny.

Wrócili kilka chwil później. Żaden z nich nie powiedział nawet słowa. Brudne twarze wykrzywiały żal i gorycz, a w spojrzeniach tliła się nienawiść. Nie trzeba było nic mówić. Złożyli na ziemi kilkanaście ciał. Kulesza pochylił się nad starym Kujawą. Szlachcic dostał w pierś. Blada twarz zastygła w wyrazie jakiegoś niesamowitego wręcz spokoju, jakby stary zadowolony był z tego, jak przyszło mu pożegnać się z życiem. Jakby na to właśnie czekał. Tuż obok ojca leżał jego syn Antoni. Kapitan zamknął oczy młodego szlachcica, nie zwracając uwagi na zastygającą na powiekach krew, i przeżegnał się.

– Zanieście ich do podziemi kościoła – powiedział głucho.

Nie zauważył nawet, jak tuż obok niego zatrzymał się łazik dowódcy pułku.

– Co tu się dzieje? – Major Stopkiewicz przystanął na widok ciał.

– To ludzie Pieroga i szlachta z Kimlicza. Ten bandyta użył ich jako tarcz. – Twarz Kuleszy przypominała kamienną maskę. – Ich wszystkich trzeba...

– Kapitanie! – Stopkiewicz ruchem głowy wskazał na ruiny jednego z domów Przedmieścia Kowali. – Proszę za mną! Szabo, ty również.

Poszli za nim w milczeniu. Nawet Madziar stracił gdzieś swą zwykłą swadę, zatknął kciuki za pasek i podążał za majorem, zwiesiwszy ponuro głowę i nerwowo przygryzając wąsa.

– Jak stoicie z amunicją? – Stopkiewicz od razu przeszedł do rzeczy.

– Zużyliśmy już większość zapasów. – Kulesza przysiadł na przysypanym gruzem stołku, nagle poczuł się śmiertelnie zmęczony. – Jeśli utrzymają częstotliwość ataków, jutro po południu przełamią naszą obronę.

– Psubraty ruszyli na nas dwukrotnie w ciągu jednej zaledwie godziny! – odezwał się Szabo.

– Wbrew pozorom to dobry znak – powiedział spokojnie Stopkiewicz. – Sulejman wie, że Korpus nadciąga. Ten drań rozpaczliwie próbuje zdobyć miasto.

– Gdzie jest Wiśniowiecki? – Murzyn spojrzał na dowódcę ponuro. – Jak długo mamy na niego jeszcze czekać?

– Według ostatniego meldunku wszystkie pułki wyszły wczoraj w nocy z Nowego Kowna...

– Nowe Kowno?! – Szabo złapał się za głowę. – Przecież to jakieś pięćdziesiąt staj stąd! Mogą być tu choćby za kilka godzin!

– To, niestety, nie takie pewne. – Słowa majora ostudziły zapał Madziara. – Wiśniowiecki idzie do nas z całym inwentarzem. Armaty, czołgi, samochody pancerne. Żeby przemieścić tak wielkie siły, potrzeba czasu.

– Na cholerę mu to żelastwo? – zdziwił się Szabo. – Żeby przepędzić Sulejmana, wystarczy kawaleria!

– Nie wiem, co zamierza, ale nie podoba mi się to zbytnio. – Stopkiewicz zamilkł z zasępioną miną. – Musicie utrzymać wasze pozycje jeszcze jeden dzień. Tylko tyle.

– Jeden dzień... – powtórzył Kulesza z goryczą. – Jeden dzień, zawsze jeszcze jeden dzień... Moi ludzie przestają już wierzyć w zapewnienia o nadciągającej pomocy.

– Jeden dzień. Tylko jeden. – Stopkiewicz już nie rozkazywał. Prosił. – Musicie powstrzymać ich za wszelką cenę. W obozie Sulejmana nie dzieje się najlepiej. Z zeznań jeńców wynika, że pozostało przy nim najwyżej dwa, dwa i pół tysiąca wojowników. Jego siły topnieją z godziny na godzinę. Dzięki temu, że się trzymamy, bunt we wszystkich północnych powiatach zgasł w zarodku.

– Potrzebujemy więcej amunicji – mruknął Kulesza. – Daj mi kilka moździerzy, a załatwię drani.

– Dostaniesz wszystko, co chcesz. – Stopkiewicz skwapliwie skinął głową. – Oddam ci wszystkie rezerwy, ale musisz się utrzymać.

– Utrzymam się – powiedział twardo kapitan. – Prędzej padnę, niż pozwolę, by ci dranie zdobyli Nowe Jasło.

– To właśnie chciałem usłyszeć. – Major położył dłoń na ramieniu Kuleszy. Nie starał się ukryć ani ulgi, ani, tym bardziej, wdzięczności. – Jeszcze jeden dzień. Potem pogonimy drania do samej granicy.


Rozdział 3

 

Pustynia Jasielska

17 maja 1957 roku

 

Zdezelowany żubr z godłem piątego pułku „Zaporoże” na burtach – biało-czarną szachownicą – minął ostatnie namioty obozowiska wojsk Sulejmana i wyjechał na otwartą przestrzeń pustyni. Siedzący za kierownicą porucznik Linde wdusił pedał gazu do oporu. Któryś z komturialnych uderzył ostrzegawczo w dach szoferki.

– Spokojnie. – Major Gruber położył dłoń na ramieniu porucznika. – Ta kupa złomu zaraz się rozpadnie. Nikt nas przecież nie goni.

Oficer zerknął w lusterko.

– Myśli pan, że nie wyślą pościgu? – spytał nerwowo.

– Nie ma obaw. – Gruber uśmiechnął się lekceważąco. – Większość tej hałastry zastanawia się, jak dać nogę z obozu. Nie w głowach im pościg.

Linde zwolnił nieco. Major rozłożył na kolanach mapę województwa i począł studiować ją z uwagą.

– Jak stoimy z ropą? – spytał po chwili.

– Mamy niecałe pół baku. Przejedziemy na tym jakieś sto pięćdziesiąt staj. Może trochę więcej.

– Sto pięćdziesiąt staj. – Gruber pokiwał głową. – Myślę, że to wystarczy.

– Który wariant wybieramy? Jedziemy na mauretańską stronę czy do Waclavii?

– Wszystko zależy od tego, gdzie jest Korpus. – Major mimowolnie obrócił wzrok na południe. – Legion Praski stoi pewnie na granicy, więc najlepszym rozwiązaniem będzie trasa północna.

– Tam są Maurowie – mruknął Linde. – Jeśli natkniemy się...

– Damy sobie radę – przerwał mu Gruber. – Najważniejsze, że w porę opuściliśmy naszych drogich sojuszników.

– Myśli pan, że wszystko pójdzie jak należy?

– Jestem o tym przekonany. – Niezachwiana pewność nie tylko w brzmiała głosie Grubera, ale i malowała się na jego twarzy. – Ten dureń Sulejman dokonał wspaniałej rzeczy. Zabił tak wielu Rzeplitów, że wojna jest nieunikniona. Za chwilę ucieknie z podkulonym ogonem, a Korpus ruszy za nim w pościg. Minie tydzień i Maurowie zostaną pokonani. A wtedy...

– Cała Afryka stanie w ogniu – dokończył Linde. – Naprawdę tego dokonaliśmy!

Gruber skierował wzrok na widoczne w oddali zabudowania Nowego Jasła.

– Prowadź ostrożnie – powiedział z uśmiechem. – Ten grat ledwie dyszy.

 

* * *

– Psy! Przeklęte psy! – Sulejman cisnął kamieniem w Bahtara. – Mówiłeś, że nie odważą się strzelać do swoich! Wiesz, ilu wiernych poległo?!

– Panie! Zechciej mnie wysłuchać! – Abdel Rahman, stojący przed wejściem do namiotu szejka, uchylił się przed kolejnym kamieniem. – To...

– Milcz! Posłuchałem twojej rady i moja piechota została zdziesiątkowana! Ale poprowadzisz ją jeszcze raz! Uderzymy na pozycje niewiernych jak burza! Ich wątłe okopy nie powstrzymają naszych wojowników!

– Kolejny atak nie przyniesie już rozstrzygnięcia. – Ton głosu Bahtara zmienił się nagle. To już nie sługa przemawiał do pana, ale równy do równego. – Ostatnia szansa zdobycia miasta przepadła. Nasi bracia donieśli, że wielkie siły niewiernych podążają na wschód. Wiesz, co to oznacza? Chcą nam odciąć drogę odwrotu. Jeśli nie wycofamy się jeszcze dziś, Korpus weźmie nas w kleszcze.

Sulejman spojrzał na Bahtara ze zdumieniem.

– Więc nawet ty stanąłeś przeciwko mnie?

– Stałem zawsze po twojej stronie, dlatego nie pozwolę, by niewierni wybili do nogi najlepszych wojowników – odparł twardo tamten.

– To przez ciebie miasto jeszcze nie padło. Przecież to ty dowodziłeś wszystkimi atakami. Może jesteś zdrajcą? To ty namówiłeś mnie...

Bahtar sięgnął nagle po pistolet. Przeładował go i wycelował w pierś Sulejmana.

– Nie wymawiaj słów, których mógłbyś potem żałować. – Twarz Abdela przybrała kolor purpury. – Widzisz to przeklęte miasto?! Widzisz je?! – Wskazał na płonącą w oddali cerkiew. – To nie ja, lecz ty chciałeś zdobyć je za wszelką cenę! Zapomniałeś już, ile razy próbowałem przekonać cię, że przyniesie nam to klęskę? Mieliśmy szansę, wielką szansę na wyzwolenie naszej świętej ziemi, lecz przez twój bezrozumny upór wszystko przepadło!

– Nie strzelisz do mnie przecież! – Sulejman z trudem przełknął ślinę, nie odrywając spojrzenia od wylotu lufy.

– Powinienem zrobić to już dawno – odpowiedział ponuro Bahtar. – Wierzyłem głęboko, że Allach wybrał cię, byś poprowadził nas do zwycięstwa, lecz teraz dopiero widzę, jak bardzo się myliłem.

– Chyba jednak przeliczyłeś się, zdrajco! – Szejk odetchnął z ulgą na widok sporej grupy wojowników, która podążała w ich stronę. – Brać go! To zdrajca! Chciał mnie zabić!

Nikt nie posłuchał tego wezwania.

– Dlaczego stoicie?! – W głosie Sulejmana na nowo pojawił się strach.

– Nie jesteś już naszym wodzem – powiedział zimno Abdel. – Chciałem rozwiązać to inaczej, ale pokazałeś, jak słabym jesteś człowiekiem. Brać go!

– Co wy robicie! Na Allacha, nie! – Sulejman przepchnął się przez wojowników i rzucił do ucieczki. Przebiegł zaledwie kilka kroków, gdy huknął strzał.

Abdel Rahman opuścił pistolet i podszedł wolno do znieruchomiałego ciała. Pochylił się nad szejkiem i obrócił go na plecy. Patrzył przez chwilę na twarz zastygłą w grymasie strachu, po czym wyprostował się i odwrócił bez słowa. Zapadło ponure milczenie.

– Co radzisz robić? – spytał po chwili Sobi.

Abdel machnął ręką w kierunku pobliskich wzgórz.

– Musimy iść na północ. Tylko tam znajdziemy schronienie.

– Chcesz iść w stronę granicy? – Ton głosu Sobiego wskazywał, że ten pomysł nie przypadł mu do gustu. – Kalif nas zdradził. Jedyna droga odwrotu wiedzie na wschód. Musimy iść do Egiptu. Tylko Egipcjanie są w stanie zatrzymać chrześcijan...

– Granica egipska jest za daleko! – krzyknął któryś z Bahtarów. – Pustynia pochłonie nasze kości!

– Nie pójdziemy na wschód – oznajmił twardo Abdel. – Pójdziemy na północ.

– Chcesz ryzykować starcie z armią Kalifa? – spytał ze złością Sobi. – Jego oficerowie każą do nas strzelać!

– Być może nie każą – odparł bezbarwnym głosem Abdel. – Przygotujcie ludzi do drogi. Ruszamy za dwie godziny.


Rozdział 4

 

Nowe Jasło

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin