Baer Robert - Prawda za prawdę.doc

(3593 KB) Pobierz

 


 


Robert Baer

PRAWDA ZA PRAWDĘ

Przełożyli

Katarzyna Bażyńska-Chojnacka

Piotr Chojnacki

VIZJA

press&it

Warszawa 2OO6


Tytuł oryginału Blow The House Down

Copyright © 2OO6 by Robert Baer Ali rights reserved

This translation published by arrangement with Crown Publisher, a division oj Random House, Inc.

Copyright © for the Polish edition by VIZJA PRESS&IT Ltd., Warszawa 2OO6

Redaktor prowadzący Wojciech Żyłko

Redakcja i korekta Katarzyna Piwowarska-Fritz

Korekta Piotr Chojnacki

Opracowanie graficzne okładki Mariusz Stelągowski

Zdjęcie na okładce © Corbis

Wydanie I

ISBN83-6O283-29-X

VIZJA PRESS&IT

ul. Dzielna 6O, O1-O29 Warszawa

tel./fax536 54 68

e-mail: vizja@vizja.pl

www: vizja.net.pl

Skład i łamanie Mariusz Maćkowski

Druk i oprawa *5POLgmfsA www.opolgraf.com.pl


 


Prolog

Nawet wiele lat po tych niezwykłych wydarzeniach pamię­tałem, gdzie byłem, kiedy to wszystko się zaczęło: w samo­chodzie na autostradzie Bejrut-Damaszek, młody człowiek pełen wiary, że dobrzy ludzie zawsze wygrywają, nie mając wtedy pojęcia, że kumpel, z którym próbowałem skontak­tować się przez radio, właśnie stoi twarzą w twarz ze swoim katem.

-              Carson, Carson, tu Samotny Wilk. Odbiór.
Cholera, wciąż nie odpowiada.

„Carson" to radiowy sygnał wywoławczy Buckleya - Billa Buckleya, szefa rezydentury CIA w Bejrucie. Był 16 marca 1984 roku, miałem się z nim spotkać o jedenastej, ale musiałem to odwołać. Wcześnie rano w Aley doszło do strzelaniny, i kontrolny punkt milicji Druzów całkiem się zakorkował.

Bill nie powinien być zaskoczony. Od dawna przyzwyczaił się już, że nie ma mnie tam, gdzie miałem być, działam sam, znikam na całe dnie, zajmując się nie wiadomo czym.

Kiedy w 1983 roku Bill zaproponował mi współpracę w Bejrucie, nadał mi sygnał wywoławczy „Samotny Wilk". Wszyscy inni otrzymali nazwy miast w Newadzie. Ksywa przylgnęła na stałe.

-              Czy ktoś mnie odbiera? Tu Samotny Wilk.

Wreszcie ktoś podszedł do radia. Usłyszałem trzaski, a po­tem głos Arta, naszego szefa łączności:

-              Samotny Wilku, natychmiast się wyłącz. Wracaj do Reno
najszybciej jak się da.

Wyłączyłem moją motorolę, zastanawiając się, o co, do diabła, chodzi.

Gdy tylko dotarłem do rezydentury, dowiedziałem się, że dwie godziny wcześniej Buckley został porwany.

3


Bill w każdy roboczy dzień wychodził z domu dokładnie za dwadzieścia ósma i tego dnia zrobił to samo. Zjechał windą do garażu, gdzie zawsze dokładnie sprawdzał, czy nikt nie umieścił mu pod samochodem bomby. Dopiero potem zapalał silnik, ponieważ Bill był metodyczny, a ponadto rozważny. W dodatku jego honda nie miała wzmacnianego podwozia. Zadowolony, opuszczał swoje miejsce parkingowe - codziennie to samo - i ruszał w stronę wyjazdu z garażu.

Domyślałem się, że tego dnia Bill spojrzał we wsteczne lusterko i zauważył, że jakiś samochód blokuje jego hondę. Wysiadł, żeby sprawdzić, o co chodzi. Ktoś chwycił go od tyłu, uderzył czymś twardym w tył głowy, wrzucił na tylne siedzenie tamtego samochodu, przykrył kocem i odjechał. Brutalnie skuteczna szybkość, element zaskoczenia i siły. ja bym to zrobił właśnie w ten sposób. Bez świadków. Wszystko, co musielibyśmy zrobić, to otworzyć drzwi od samochodu.

Cała rezydentura starała się o uwolnienie Billa, ale większość naszego czasu pochłaniała walka o przetrwanie. Mieliśmy prawie 75-procentowe straty - traciliśmy ludzi i zasoby szybciej niż kiedykolwiek w Wietnamie czy Laosie. Waszyngton nie nazywał tej wojny otwartą, ale właśnie taka była.

Potem, w lipcu 1985 roku, przechwyciliśmy rozmowę że „wielki gruchot został rozbity". Poruszając się w świecie mętnych przejętych depesz, mogliśmy jedynie zgadywać, że wielki gruchot to Bill. Mieli też innych zakładników, ale Bill był dla porywaczy najcenniejszy. Niby nikt jeszcze nie chciał podpisać jego aktu zgonu, ale z trudnością utrzymywano fikcję, że w ogóle wróci.

Jedyny brzmiący dość wiarygodnie raport stwierdzał ze Bill został schwytany przez pułkownika Sepah-i Pasdaranu, znanego jako Murtaza Ali Mousawi (Sepah-i Pasdaran to skrót nazwy irańskiego Islamskiego Korpusu Strażników Rewolucji, awangardy rewolucji islamskiej, którą Ajatollah Chomieini chciał szerzyć na Bliskim Wschodzie). Paru pomniejszych informatorów powiedziało nam, że Irańczyk o takim nazwisku zwerbował zamachowca samobójcę, który wjechał wyłado­waną materiałami wybuchowymi furgonetką do holu naszej ambasady w Bejrucie. Według jednego z dziwnych opisów

4


z wyglądu przypominał człowieka z Zachodu - błękitne oczy i rudawe włosy. Mousawi rzekomo zwerbował również zamachowca samobójcę, który wjechał ciężarówką do koszar marines koło lotniska i tam się wysadził.

Krążyły także plotki, że Mousawi może mieć coś wspólnego z pewnym pomysłowym zwyrodnialcem. U szczytu libańskiej wojny domowej chrześcijańska milicja zaczęła znajdować swoich ludzi z małymi dziurkami w czołach podrzuconych koło portu. W końcu zaczęli wierzyć, że sadystyczny dentysta znieczulał ofiarom czoło, wiercił w nim dziurę, a potem wysysał mózg ssakiem, przyrządem dentystycznym używanym do osuszania ust pacjenta podczas leczenia. Popytałem tu i ówdzie i dowiedziałem się, że ów ssak dentystyczny nie mógłby wyssać mózgu. Chyba że ze sztywną sondą.

Najtrudniejsze zaczęło się, kiedy spróbowaliśmy dopasować osobę do nazwiska. Nie dysponowaliśmy żadnymi konkretami - aktem urodzenia, adresem, numerem telefonu, nawet zdjęciem. Jeden z naszych tropów pochodził od ojca Martina Jenco, katolickiego księdza porwanego w Bejrucie w styczniu 1985 roku i przetrzymywanego przez ponad półtora roku, przez jakiś czas w jednym mieszkaniu z Buckleyem. Podczas przesłuchania ojciec Jenco powiedział nam, że kiedy pewnego dnia spadła mu opaska z oczu, znalazł się twarzą w twarz z jednym z porywaczy: człowiekiem o błękitnych oczach i rudych włosach, czyli znajomych nam zachodnich cechach wyglądu. Ojciec Jenco pomyślał również, że to pewnie ten z porywaczy, który mówił płynną angielszczyzną - amerykań­ską ze śladami slangu. Ale nie miał pewności, z powodu opaski. Czy była to jedna i ta sama osoba, czy był to pułkownik Mousawi?

Zwerbowałem młodego libańskiego szyitę z południowych przedmieść Bejrutu, który twierdził, że może przeniknąć do siatki Mousawiego, może nawet powiedzieć nam, czy naprawdę ma on rude włosy i niebieskie oczy. Dzieciak zaangażował się w islamski ruch oporu przeciwko Izrael­czykom. W czasie, kiedy go poznałem, chciał się stamtąd wyrwać. Zaczął urabiać ludzi Mousawiego; spotykałem się z nim co dwa tygodnie koło punktu kontrolnego Muzeum na

5


„zielonej linii", ziemi niczyjej między chrześcijańskim Bejrutem Wschodnim, a muzułmańskim Bejrutem Zachodnim, wówczas najbezpieczniejszym miejscu w Libanie.

Pewnego razu, kiedy dzieciak szperał w konspiracyjnej kryjówce, natknął się na motorolę i wpadł na to, żeby zapisać numer seryjny radia. Pasował do odbiornika Billa - tego, przez który chciałem się z nim skontaktować w dniu jego zniknięcia.

Chłopak nie zdołał wniknąć w siatkę na tyle głęboko, żeby spotkać samego Mousawiego i potwierdzić jego wygląd, ale jeśli można się było oprzeć na kimś w Libanie, to na tym dzieciaku. A potem, pewnego ranka, libański policjant na służbie przy punkcie Muzeum zadzwonił, że właśnie znaleźli ciało młodego człowieka. W kieszonce koszuli znaleziono małą kartkę z moim nazwiskiem. Poza tym nie miał żadnych dokumentów. Znałem go?

Znałem, oczywiście, a kiedy zobaczyłem dziurę wielkości ćwierćdolarówki w jego czole, zrozumiałem, jak zginął. Teraz zyskałem pewność, że dentysta był prawdziwy, może Murtaza Ali Mousawi także.

Nie zawiadomiłem o tym wszystkim centrali. Spróbujesz przesłać makabryczne szczegóły w rodzaju wysysanych móz­gów czy zdradzić jakiekolwiek oznaki obsesji, a poślą cię na zasłużony urlop do jakiejś kliniki na przeprogramowanie.

Ale drążyłem dalej i wkrótce zdobyliśmy wskazówkę, że grupa Mousawiego korzysta z niskiej mocy radiowego systemu typu „push-to-talk". Nasze zwykłe stacje wywiadu łączności nie mogły go namierzać, więc namówiłem rezydenturę, żeby wynajęła mieszkanie z widokiem na szyickie przedmieścia na południu. Liczyłem, że stamtąd uda mi się ich złapać na skanerze. Po kilku tygodniach nasłuchiwania natknąłem się na interesującą siatkę. Wszyscy w niej używali sygnałów wywoławczych oraz zakodowanych nazwisk, miejsc i dat.

Nagrałem wszystkie ważniejsze przechwycone wiadomości i spisałem to, co według mnie miało jakieś znaczenie. Numery telefonów, adresy i nazwiska zapisałem w moich kołonotatnikach. Po sześciu miesiącach zapełniłem trzy. Wtedy nastąpił

6


przełom, który moim zdaniem mógł doprowadzić do rozgryzienia sprawy.

Pewien informator - jeden z tych lepszych - powiedział nam, że przed wybuchem rewolty przeciwko szachowi nieuchwytny pułkownik był doktorantem na wydziale mate­matyki University of California w Los Angeles. Później to samo usłyszeliśmy od Terry'ego Andersona, innego zakładnika przetrzymywanego z Buckleyem: jego porywacz nie tylko twierdził, że studiował na UCLA i Uniwersytecie Amerykańs­kim w Bejrucie, ale mówił też z dziwnym akcentem — niemal amerykańskim, ale z osobliwym gardłowym „r", jakby przed angielskim uczył się francuskiego. „Brzmi bardziej jak Irańczyk niż Libańczyk" - osądził Anderson.

Natychmiast sprawdziliśmy wszystkie wizy i rejestry imigracyjne, ale nie znaleźliśmy żadnego śladu, że Mousawi kiedykolwiek starał się o wizę, ani w Bejrucie, ani w Tehera­nie. Mam przyjaciela w terenowym biurze FBI w Los Angeles z dojściem do UCLA. Nie znał tego nazwiska, ale informator FBI przypomniał sobie, że na początku lat siedemdziesiątych studiował tam Irańczyk wykształcony we Francji. Pisał roz­prawę na temat podzbioru nieriemannowskich hiperkwadratów, cokolwiek to jest, ale przerwał badania na krótko przed uzyskaniem doktoratu.

Kiedy sekretarka wyciągnęła dane dla mojego kumpla z FBI, okazało się, że znikło z nich nazwisko irańskiego studenta - zostało elektronicznie usunięte. Nie udało się też odnaleźć papierowych akt ze zdjęciem. Sekretarka nigdy wcześniej nie spotkała się z czymś takim. Jedyny trop pochodził od profesora wydziału matematyki: pamiętał błys­kotliwego irańskiego absolwenta o krótkich „rdzawych wło­sach". Nie mógł nam jednak nic więcej o nim powiedzieć oprócz tego, że student ten był samotnikiem i nigdy nie pojawiał się na wykładach.

Ciągle sprawdzałem wszystkie pogłoski, kiedy pod koniec 1991 roku na południowych przedmieściach Bejrutu znalezio­no pozbawione głowy rozkładające się zwłoki Billa Buckleya, porzucone jak padlina.

7


Potwierdzenie śmierci Billa nie zmniejszyło mojego zainte­resowania jego porywaczem - właściwie jeszcze bardziej je zwiększyło. Niewiele mogłem w tej sprawie zrobić, ale w końcu moje liczne grzeszki wyszły na jaw i zostałem wyrzucony z operacyjnego i przeniesiony z powrotem do Langley, gdzie miałem umierać powolną śmiercią biurokraty. Byłem pewny, że trop do tej pory już zwietrzał, ale zacząłem przedzierać się przez bazy danych. Wreszcie znalazłem wzmiankę o zdjęciu zrobionym „Alemu Mousawiemu" w Peszawarze w Pakistanie, przechowywanym w teczce nieaktyw­nego informatora. Był to strzał w ciemno, ale zamówiłem tę teczkę w archiwum.

Okazało się to trudniejsze niż powinno. Archiwum odpowiedziało, że nie mogą odnaleźć teczki, więc wziąłem wolny dzień, żeby poszukać osobiście. Teczki nie znalazłem, ale natrafiłem na tę fotografię: pozowane zdjęcie pięciu mężczyzn w ogrodzie. Za nimi znajdował się dom z pustaków, kilka na wpół uschniętych krzewów i miejsce na grilla. W środku stał Osama bin Laden, trzymając w ręku księgę, która wyglądała na Koran. Z lewej strony miał mężczyznę ubranego w tradycyjny salwar. Coś w jego osobie, może w rękach, sugerowało, że jest człowiekiem z Zachodu, ale jego głowa została pracowicie wycięta. Z prawej strony bin Ladena stał młody mężczyzna w galabii. Nie mógł mieć więcej niż szesnaście, może siedemnaście lat. Po prawej, nieco z tyłu, młody Arab w kafii trzymał AK-47, częściowo prze­słaniające jego twarz.

Moją uwagę przyciągnęła jednak postać w głębi zdjęcia z lewej strony: szczupły mężczyzna, około 190 centymetrów wzrostu, ubrany w wymiętą koszulkę polo i dżinsy. Trzymał się na uboczu, jakby nie czuł się dobrze w tamtym miejscu lub nie chciał, żeby zrobiono mu zdjęcie. Jako jedyny miał zdecydowanie niearabskie rysy. Ponieważ zdjęcie było czar­no-białe i miało fatalną rozdzielczość, nie mogłem mieć pewności, ale włosy mężczyzny nie wyglądały na kruczo­czarne. Brak podpisu również nie pomagał, jednak tknęło mnie przeczucie, że przez ostatnie piętnaście lat nigdy nie byłem bliższy odnalezienia Murtazy Alego Mousawiego.

8


Nie mogłem tylko zrozumieć, co Mousawi, jeśli to był on, robił z Osamą bin Ladenem. Jeśli istniał jakiś pewnik na Bliskim Wschodzie, to fakt, że szyici w rodzaju Mousawiego nienawidzili sunnitów, szczególnie bezkompromisowych sunnitów, jak bin Laden, który wszystkich szyitów najchętniej oddałby pod miecz jako heretyków.

Bezgłowa postać również była dziwna. Po pierwsze, salwar układał się na niej jak na starym lub bardzo chorym człowieku. To, że znikła głowa, nie powinno dziwić. Twarze i inne cechy charakterystyczne pracowników CIA są usuwane ze zdjęć przysyłanych z terenu, nawet jeśli oznacza się je jako tajne. Jednak szanse, że ten facet pracował w CIA, były bliskie zeru. Żaden z naszych agentów nigdy nie nawiązał kontaktów z bin Ladenem, mimo głupich plotek, że był on tworem CIA. Kim zatem był ten jeździec bez głowy? I kim byli ci dwaj młodzi Arabowie? Zdjęcie zaintrygowało mnie bardzo, ale zawiodło donikąd.

Ktoś musiał mi pomóc w zidentyfikowaniu graczy. Jeśli zdjęcie zostało opatrzone prawdziwą datą, w Peszawarze przebywał w tym czasie John Millis. John był teraz szefem sztabu Komisji Kongresu do spraw Wywiadu. Zadzwoniłem do niego.

Spotkaliśmy się w Tune Inn, spelunce przy Pennsylvania Avenue, parę przecznic od Kapitolu - ja w wypłowiałych spodniach khaki i postrzępionej, wygniecionej błękitnej ko­szulce, i Millis w lekkim, całorocznym garniturze od Josepha A. Banka z lekkiej wełny.

Kiedy kelnerka przyniosła nam burgery i kawę, Millis wyjął fotografię z szarej koperty i spojrzał na nią.

-              Często przechodziłem koło tego domu - rzekł z uśmiechem. - Mieszkał tam bin Laden. Widywałem go od czasu do czasu. Wyglądał na przyjaźnie nastawionego. Skąd masz to zdjęcie?

-              Myślałem, że ty mi to powiesz. Wysłano je z Peszawaru, kiedy ty byłeś tam szefem.

-              Nie przypominam sobie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin