Krzysztof Boruń - Człowiek Z Mgły.pdf

(1253 KB) Pobierz
KRZYSZTOF BORUŃ
KRZYSZTOF BORUŃ
CZŁOWIEK Z MGŁY
TRYTON 703
Droga Matti.
Mój list, być może, otworzysz z mieszanymi uczuciami. Po tylu latach na pewno
zapomniałaś o moim istnieniu, a tu masz – znów się odzywam. Ale bez obawy – nie
będzie w
tym liście żadnych pretensji ani powoływania się na to, co między nami było i minęło, nie
chcę też od Ciebie żadnych przysług czy protekcji. Wręcz odwrotnie – to ja mam Ci coś
do
zaofiarowania. Zawdzięczam to – o ironio losu! – „Pstrągowi” Murphy, ale tak zawsze
było,
że stał on między nami, więc się nie skarżę.
Mówili mi koledzy o Twoim wywiadzie dla telewizji. Niestety – nie oglądałem. Na pewno
niewiele się zmieniłaś. Ja czuję się starcem... Ale to nieważne. Chodzi o to, o czym
mówiłaś
przed kamerami. Moje uznanie za pomysł nakręcenia filmu o podwodnych wyczynach
„Pstrąga”. Sukces murowany, a przy stałym zapotrzebowaniu na herosów i nowoczesną
mitologię ekranizacja na pewno spotka się też z uznaniem urzędników Ministerstwa
Obrony.
To bardzo ważne, jeśli treść filmu nie ma być czystą fikcją. Rzecz w tym, że chociaż od
śmierci „Pstrąga” upłynęło już ponad dwadzieścia pięć lat, materiały dotyczące
większości
akcji, w których brał on udział, spoczywają nadal w teczkach z nadrukiem: „Ściśle tajne”.
Wiem coś o tym... Od co najmniej piętnastu lat staram się, aby mi udostępniono niektóre
dokumenty z operacji Tryton 703 – ale ostatnio nawet nie raczą odpowiadać na moje
listy.
Jeśli więc chcesz stworzyć sfabularyzowaną biografię, a nie tylko legendę „na
zamówienie” musisz doprowadzić do „odtajnienia” przynajmniej niektórych dokumentów.
Jest to istotne również dla dawnych towarzyszy i podkomendnych „Pstrąga”, jeśli
traktujesz
poważnie swój apel telewizyjny o nadsyłanie wspomnień, a nie był to tylko chwyt
reklamowy. Inaczej możesz tych ludzi narazić na przykrości. Nie każdy jest w sytuacji
takiej
jak ja – któremu już wszystko jedno... Ale i ja wolę, abyś do mnie przyjechała z
magnetofonem, niż miałbym pisać. I nie tylko dlatego, że nigdy nie miałem talentu ani
zamiłowań epistolarnych. Otóż z oficjalną korespondencją nieprosta sprawa – jak
przyjedziesz, to Ci wyjaśnię. Ten list wysyłam przez zaufanego człowieka – byłego
marynarza, lecz nie chcę nadużywać jego życzliwości dla mnie.
Z tych też powodów, najlepiej jeśli nie będziesz odpisywać, ale przyjedziesz – niby w
odwiedziny. A myślę, że Ci się to nieźle opłaci. Jeśli rzeczywiście, jak mówiłaś przed
kamerami, szperasz po archiwach (rozumiem, że są to archiwa Ministerstwa – bo jakież
inne),
wiesz z pewnością, że przez ostatnie dwa lata służby na morzu byłem z „Pstrągiem”, w
jego
„grupie specjalnej”. Co więcej, pełniłem funkcję jego „dublera” (w żargonie
podwodniackim
mówiło się „manipulatora”) i nawigatora. Również w czasie Trytona 703... To Ci chyba
wystarczy.
A swoją drogą to Ty powinnaś pierwsza szukać ze mną kontaktu. Czyżbyś nadal starała
się
mnie unikać? A może mnie szukałaś, tylko Ci powiedziano, iż nie żyję? O Tobie też
mówiono, że nie żyjesz.
Czekam niecierpliwie Twego przyjazdu,
„zawsze wierny” J.C.S.
4
Droga Matti.
Widzę, że nie tracisz czasu. Wczoraj słyszałem przez radio, że głównym konsultantem
filmu o „Pstrągu” będzie admirał Stenbock. Bardzo dobrze? To Ci otworzy wiele drzwi i
będziesz mogła pokazać sporo, oczywiście w granicach politycznego rozsądku.
Upłynął blisko miesiąc od mego poprzedniego listu i już zacząłem się niepokoić, że nie
dotarł do Ciebie. Ale widzę, że kierujesz się moimi wskazaniami, więc wszystko w
porządku,
tyle że na razie nie możesz mnie odwiedzić. Trudno, będę cierpliwy.
Ostatnio stale myślę o tamtych latach. I chyba zacznę pisać. Sprawa Trytona 703, a
zwłaszcza dziwne wydarzenia poprzedzające zaginięcie „Pstrąga”, mogą być niestety
bardzo
różnie i tendencyjnie interpretowane. Boję się, że możesz dać wiarę oszczercom, którzy
robią
ze mnie wariata i mordercę. Jeśli ktokolwiek jest odpowiedzialny za śmierć tamtych
pięciu
chłopców, to z pewnością nie ja.
Musisz sobie zdawać sprawę co oznacza „dubler-manipulator”. Niech Ci się ten termin
nie
kojarzy z rezerwowym kosmonautą – to nie zastępca mogący w razie jakichś komplikacji
zająć miejsce „pierwszego asa”. Raczej „dubler-kaskader” w czasie kręcenia filmu, ale
też
niezupełnie. Rzecz w tym, że pewnych prac podwodnych nie jest w stanie wykonać
zdalnie
sterowany manipulator mechaniczny. A przynajmniej tak było przed dwudziestu pięciu
laty.
Jak jest dziś – nic wiem, ale chyba też nie wszędzie można oprzeć się wyłącznie na
maszynie,
choćby była najbardziej skomplikowana i doskonała. Z kolei nurek zdany tylko na siebie
– na
własne zmysły – jest w pewnych warunkach jak ślepiec. A wyposażyć go w przyrządy to
nie
tylko rozbudować aparaturę skafandra, ale i rozproszyć uwagę, kazać kalkulować,
marnować
czas w sytuacji, gdy może decydować szybkość i działanie bez namysłu. Stąd technika
poszła
w kierunku manipulowania człowiekiem jak narzędziem.
Facet nurkuje, a jego dowódca i nawigator siedzą w kabinie DG-nawigacji i obserwują
na
ekranach, gdzie się znajduje, co się dzieje w jego otoczeniu, jaki jest jego stan fizyczny i
psychiczny, czy mu coś nie zagraża, i mają z nim stały kontakt przez hydrofon. W
hełmie
płetwonurka (lub głębinowca) umieszczona jest aparatura hydrolokacyjna, mierniki
ciśnienia,
pola magnetycznego, skażenia chemicznego i radioaktywnego, do tego układy
przyspieszeniomierzy – w hełmie i pasie – ale informacje z tych wszystkich przyrządów
otrzymuje dowódca i nawigator, a nie płetwonurek. Podobnie – wskazania czujników
biomedycznych, z tym, że tu pomaga czasem dowódcy jeszcze lekarz pokładowy. Dane
lokacyjne płyną z kilku źródeł – przyrządy znajdują się w hełmie nurka, na statku i
sterowanych zdalnie DG-batach ( podwodnych stateczkach bezzałogowych
wyposażonych w
sprzęt hydrolokacyjny i pomiarowy), a komputery przetwarzają te dane w scalony,
przestrzenny obraz sytuacji, jeśli trzeba – zapisywany na taśmie magnetycznej jako
dokument. Oczywiście system DG stosowany był tylko w warunkach trudnych i
wymagających szczególnej precyzji i sprawności działania, zwłaszcza gdy zadanie
traktowano jako „najwyższej wagi”, a tak właśnie było w przypadku operacji Tryton 703.
Może Ci się wydawać, że niepotrzebnie o tym wszystkim piszę, że możesz o tym
przeczytać w każdym nowocześniejszym podręczniku prac podwodnych, że wreszcie
interesuje Ciebie nie technika (będziesz miała od tego fachowców), lecz człowiek. To
prawda.
Ale bez tego nie zrozumiesz, jak to było ze mną i „Pstrągiem” Murphy. Otóż dowiedz się,
że
nie ma taśm z zapisem tej najbardziej zagadkowej i tragicznej fazy operacji. Komuś
zależało
na tym, aby się nikt nie dowiedział, jak to było naprawdę!
Nic chcę, abyś mnie źle zrozumiała. Nie chcę twierdzić, że operacja Tryton 703 rzuca
cień
na „Pstrąga”, że ukazuje go w jakimś dwuznacznym, negatywnym oświetleniu, choć z
pewnością jego ryzykanckie wyczyny mogą budzić kontro wersje. I nie myśl, że
dochodzą tu
do głosu jakieś moje zadawnione urazy. Przez ostatnie dwa lata jego życia nasze
stosunki
układały się bardzo dobrze. Zresztą – pogadamy...
5
Czekam, „zawsze wierny”
J.C.S.
Droga Matti.
Szkoda, że nie możesz mnie odwiedzić, ale nikogo w zastępstwie nie przysyłaj, bo z
żadnymi obcymi facetami nie będę rozmawiał. Skąd mogę wiedzieć czy to nie
prowokacja?
Żebym chociaż miał jakąś kartkę od Ciebie...
Za magnetofon dziękuję – nie skorzystam. Już wolę pisać. Na nagrania zgoda – lecz
tylko
z Tobą. Mały szantaż.
Nieprawda, że byłem szefem „Pstrąga”. Ten facet coś pokręcił. To śmieszne – w chwili
śmierci Murphy był w stopniu komandora-porucznika, ja zaś zwykłego porucznika. Po
prostu
szybciej ode mnie awansował. On był dowódcą „grupy specjalnej”, ja tylko – jak Ci już
pisałem – jego dublerem i nawigatorem. To znaczy – gdy on nurkował, pełniłem funkcję
jego
przewodnika-nawigatora. Stąd chyba nieporozumienie. Ale dowódca – czy to w kabinie
DGnawigacji,
czy w wodzie, jako nurek – zawsze jest dowódcą, a przewodnik-nawigator
przekazuje mu tylko dane o jego położeniu.
Oczywiście nasze stosunki na co dzień dalekie były od formalizmu. Choćby dlatego, że
byliśmy „bliźniakami” w czasie studiów i łączyło nas niemało (chociażby rywalizacja o
Twoje względy), trudno wyobrazić sobie inne stosunki. To zresztą w niemałym stopniu
ułatwiało zgranie w akcji. Co Ci będę zresztą tłumaczył – znałaś „Pstrąga” – nie miał w
sobie
nic z ważniaka. Takim pozostał do śmierci. Łatwo też zdobywał nie tylko autorytet, ale i
zaufanie podkomendnych, którzy gotowi byli wierzyć mu ślepo. Tak jak tych pięciu...
Musisz mi wierzyć – przez te dwa lata nie było między nami żadnych spięć ani
przejawów
antagonizmu. Początkowo trochę się bałem o niego i siebie – przecież rozstaliśmy się w
nie
najlepszych stosunkach. Ale on szybko rozładował atmosferę, opowiadając mi jak to i
jego
zostawiłaś na lodzie.
W ciągu tych dwóch lat brałem udział, pod dowództwem „Pstrąga, w siedmiu dużych
operacjach, nie licząc manewrów i zwykłych ćwiczeń. Zwracam Twoją uwagę co
najmniej na
trzy, bardzo efektowne, wręcz filmowe: odnalezienie wraka „Atlanty” – okrętu
podwodnego o
napędzie jądrowym, zdemaskowanie wielkiego blefu terrorystów z osławionego „Atom-
Wolf” (rzekoma blokada Sundu), no i rzecz jasna – odkrycie podmorskiego magazynu
handlarzy narkotyków (we współpracy z Interpolem), zakończone sześciogodzinną
walką u
wybrzeży Kornwalii (zginęło wtedy dwóch naszych ludzi i czterech członków gangu). O
tym
wszystkim można robić film bez przeszkód. Z Trytonem 703 gorzej, bo to i trochę
delikatne
politycznie, i sprawa „mętna”. Nie wiem, czy Ci się uda pokazać całą prawdę.
W pierwotnym założeniu operacja Tryton 703 miała ograniczyć się do odnalezienia
zaginionego samolotu transportowego, który spadł około dwustu mil na zachód od atolu
Palmyra. Samolot wiózł jakiś cholernie trefny pojemnik. Mieliśmy go odnaleźć i wydobyć,
z
zachowaniem jak najdalej idących środków ostrożności. Czasu pozostało niewiele, w
pobliżu
nie było żadnej większej jednostki zaopatrzonej w odpowiedni sprzęt, przerzucono więc
naszą
grupę z „Trytonem” (tak się nazywał nasz batyskaf-baza i stąd nazwa operacji) drogą
powietrzną na miejsce katastrofy i wyszliśmy natychmiast w morze.
„Pstrąg” odnalazł samolot już po godzinie. Wrak dryfował na głębokości 80 metrów,
znoszony prądem w kierunku atolu. Nikt z załogi nie ocalał. Ja miałem pójść na wstępny
zwiad, pilotowany przez „Pstrąga”. I wtedy właśnie otrzymaliśmy przez radio pierwszą
szyfrowaną wiadomość o niezidentyfikowanym „obiekcie” z instrukcją, jak się zachować,
gdyby wodował w naszym rejonie.
6
Piszę tak, jakbyś znała sprawę „obiektu”, A Ty prawdopodobnie nic o tym nie wiesz, bo
to
właśnie ta „delikatna sprawa”. Otóż w tym czasie na zachodnim Pacyfiku odbywały się
manewry „żółtych”, oczywiście pod naszą czujną obserwacją satelitarną (i nie tylko
satelitarną). Jak wynikało z meldunku, mniej więcej w tym samym momencie gdy
zerwała się
łączność z owym nieszczęsnym transportowcem, cztery tysiące mil na północny zachód,
z
rejonu manewrów, wyszedł spod wody „niezidentyfikowany obiekt latający”, kierując się
na
południowy wschód. Nikt, rzecz jasna, nie sądził, aby było to coś z gatunku
legendarnych
„latających spodków”. Dla naszego dowództwa nie ulegało wątpliwości, że jest to jakaś
nowa
broń o nieznanym napędzie wypróbowywana w czasie manewrów, a która być może
wymknęła się spod kontroli. Zdawał się wskazywać na to fakt, że obiekt wyszedł poza
strefę
ogłoszoną oficjalnie jako teren operacji i że „żółci” wysłali za nim w ślad samoloty
patrolowe.
Oczywiście, nasze dowództwo postanowiło zrobić wszystko, aby przechwycić obiekt,
który leciał bardzo szybko na wysokości dwudziestu paru kilometrów, pozostawiając
daleko
za sobą ścigające go samoloty. Zaalarmowano więc wszystkie nasze jednostki na
przewidywanej trasie przelotu z rozkazem przechwytu, gdyby obiekt spadł w ich rejonie.
W
istocie, jak się później okazało, wszedł on pod wodę właśnie w okolicach atolu Palmyra,
zaledwie w odległości czterech mil od „Trytona”. Jednak w tym czasie, gdyśmy
przystępowali do badania wraka samolotu, ani ja, ani „Pstrąg” nie braliśmy poważnie
pod
uwagę takiej możliwości.
Była noc. Ocean jak smoła. Zapaliłem reflektor hełmowy i poszedłem pod wodę. „Pstrąg”
prowadził mnie jak ślepego za rękę. Wyczuwałem wyraźnie każdy jego sygnał
mięśniowy (w
systemie DG sterowanie odbywa się nie tylko rozkazami słownymi, za pośrednictwem
hydrofonu, ale także poprzez sygnały mięśniowe, jak w manipulatorach bionicznych).
Do wraka dotarłem bezbłędnie. Samolot – a właściwie jego kadłub z prawym skrzydłem,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin