Wizyta W Szpitalu.doc

(47 KB) Pobierz

WIZYTA W SZPITALU
 

 

    Telefon zadzwonił, wyrywając mnie ze snu i zrujnował sobotni poranek. Zawsze bluźnię, jak w wolny dzień ktoś mnie obudzi, ale nie potrafię wyłączyć komórki, bo gdyby coś się stało, to jak się do mnie dodzwonią?

    Tym razem telefon był dokładnie w takiej sprawie: kumpel prosił, żeby przyjechać do niego do domu, bo od wczoraj leży na podłodze i nie może się podnieść, coś mu się stało z kręgosłupem.
    Natychmiast zerwałem się z łóżka i pojechałem do niego tak, jak stałem, wciągnąwszy tylko dres na piżamę.
    Po kilku próbach wytargania go do samochodu (zabronił mi wezwać karetkę – bo to „obciach”!) ułożyłem go na tylnym siedzeniu i usiadłem za kierownicą.
    Mordę wydzierał przy każdym progu zwalniającym i na każdej dziurze w ulicy, a że w naszym kraju taki tor przeszkód jest wszędzie, to kogoś z bólem kręgosłupa powinno się chyba u nas wieźć poduszkowcem.
    Szpital, do którego pojechaliśmy, postanowił urozmaicić pacjentom pobyt i połączył oddział neurologiczny z psychiatrykiem. Wesoło tam było jak jasna cholera, nie wiem tylko, czy leżący śmiali się z tego tak samo jak odwiedzający.
    Żeby zaoszczędzić kumplowi targania go z parkingu szpitalnego, postanowiłem zaparkować tuż za karetką stojącą pod izbą przyjęć. Karetka stała pod daszkiem, a my już pod gołym niebem. Kiedy udało mi się wytargać z auta górną połowę mojego kolegi, nagle mi zniknął. Przysypała go wielka kopa śniegu, którą zrzucił mu na łeb jakiś chłopak z dachu, po czym wyjrzał i z uśmiechem powiedział: „sory”. Jęki, jakie dobywały się spod śniegu, dały znać, że mój kumpel gdzieś tu jednak jest.
    W środku cyrk zaczął się  na dobre. Baba siedząca w okienku, którą widać było tylko do połowy, poinformowała nas, że ją to dopiero boli kręgosłup, a my jesteśmy młodzi i żebyśmy nie narzekali. Wkurwiony byłem maksymalnie, ale wiedziałem, że każdy wybuch w takim miejscu skończy się gorzej dla Marcina, który z bólu, bo kazali mu stać, zrobił się już przezroczysty.
    Znalazłem sobie środek uspokajający w postaci dwóch pacjentów w poczekalni i jednego sanitariusza. Miło było na nich popatrzeć i robiło się przyjemniej po idiotycznych uwagach połowy baby z okienka.
    Dwóch kolesi siedziało tuż obok nas, jeden w szarym dresie, chyba ze złamaną nogą, wykręcał gębę w kosmicznych grymasach; chyba go bolało. Przyklapnięte od czapki jasne włosy podkreślały masywną twarz z kwadratową szczęką i gębę pełną białych zębów, które prezentował jęcząc. Kolega, który chyba go przywiózł, miał na sobie dmuchaną kurtkę i ciemne jeansy. Rozpięta kurtka odsłaniała idealny brzuch i klatę, obciągnięte w białe polo. Jedną rękę trzymał w kieszeni i nieustannie coś tam mieszał.
    Sanitariusz biegał z wózkiem i odwoził na konkretne oddziały tych, którzy zostawali w szpitalu. Miał na sobie trapery, zielone spodnie od fartucha i taką sama koszulkę. Majtek nie miał z pewnością, bo chuj przewalał mu się z jednej nogawki w drugą. U góry wydekoltowana koszulka odsłaniała dywan na klacie, a z pyska nie schodził  mu taki wyraz twarzy, jakby miał za chwilę rozpieprzyć ten oddział w drzazgi. Dwudniowy zarost na pysku układał mu się tak idealnie, jakby mu ktoś do tego ryja doklejał wszystkie włoski osobno.          
    – Śliczny skurwiel – wyjęczał mi do ucha Marcin, bo ból pleców nie pozbawił go wzroku i doceniał to, co przed nami latało z wózkiem.
    Po dodatkowych atrakcjach, takich jak biegająca baba z wiszącym z nadgarstka jakimś kablem i goniąca ją pielęgniarka, czy wieeelki obleśny pielęgniarz, który przyszedł ubrać mojego kumpla w piżamę, dotarliśmy na oddział, na którym zostawić miałem Marcina. On, siedząc na wózku, wyprostowanymi nogami otwierał wszystkie drzwi, ja pchając ów wózek musiałem uważać tylko, żeby zamykającymi się już skrzydłami nie dostać w dupę. Od windy do odpowiedniego korytarza było tych drzwi od cholery, więc mieliśmy niezłą zabawę. Jemu nawet się podobało, bo na dole dostał już zastrzyk i jakoś tak uśmiechać mu się chciało.
    – Chyba dobrze się bawicie? – dotarło do nas z kolejnych mijanych, tak samo wyglądających drzwi. Obydwaj spojrzeliśmy na zwracającego się do nas pięknego sanitariusza pojawiającego się wcześniej na parterze.
    – Zawiezie pan kolegę do 15 i proszę do mnie przyjść.
    Marcinowi gęba nie zamykała się całą trasę do pokoju 15, którą przebył w ekspresowym tempie, bo mnie spieszyło się, żeby wrócić do sanitariusza. Gadał i gadał: dres mi przywieź, laptopa, książki, żarcie, papierosy...
    Zamilkł dopiero jak wjechaliśmy do pokoju, w którym stały dwa łóżka, jedno puste zaścielone równo jak w wojsku, drugie z potarganą pościelą, przykryte czarnym, drobnym, żylastym kolesiem, który razem z prześcieradłem i jego zębami tworzyli coś na wzór negatywu.
    Marcin łba nie mógł  obracać, dlatego przez zaciśnięte zęby wysyczał:
    – Jak z pornola.
    Wtargałem go na łóżko, wysłuchałem jeszcze listy życzeń i poleciałem z pustym wózkiem do sanitariusza.
    – Gdzie mam to odstawić, proszę pana? – zapytałem
    – Andrzej.
    – Miło mi. Adam.
    Nie mogłem się powstrzymać od zerkania na jego spodnie, bo kutasa było widać teraz jeszcze lepiej i zerkając w dół szczerzyła mi się gęba. Doskonale to zauważył i zaczął merdać tym fiutem niczym szczeniak ogonem. Gdyby się uśmiechnął, wiedziałbym, jak zabrać się do dzieła i co powiedzieć, ale on miał wyraz twarzy taki, jakby miał w kieszeni detonator a nie kutasa, którym należałoby się zająć. Zacząłbym, jak zawsze, od głupkowatych żartów i komplementów, jak normalna rasowa koleżanka, ale jemu raczej nie o to chodziło.
    Otóż Andrzej, z pyska skurwiel, okazał się być bardzo konkretny w te klocki. Popchnął mnie zaraz za wózkiem do wąskiego korytarza, którego olejna lamperia sypała się na ziemię i była jedyną dekoracją tego „lochu”. Żadnego całowania, macania się po ptakach czy innych praktykowanych przeze mnie wcześniej rzeczy.
    Dostawił mnie twarzą do ściany i powiedział:
    – Nie ruszaj się i zdejmij bluzę.
    Nie miałem pojęcia, co za mną robi. Atmosfera była taka, że najszybciej spodziewać można się było tego, że kropnie mnie z tyłu nożem. Opuścił mi dres i piżamę, którą jeszcze miałem pod spodem, kompletnie nierobiącej na nim wrażenia i po gorących oddechach poczułem, że kieruje się na dół. Rozchylił mi dupę i soczyście się wycharchał prosto w moją dziurę. Pomyślałem: fan rimmingu – nieźle. Po czym wcisnął mi między pośladki tę zarośniętą gębę niczym szczotkę drucianą. Ciary mi po plecach przeszły jak na widok zegarka na pierwszej komunii. Myślałem, że pierdolca dostanę. Kręcił pyskiem we wszystkie strony. Takie kontrastujące uczucie, bo w rowie czułem druciany pysk, a do dziury wpychał mi gorący, miękki jęzor. Cały czas byłem odwrócony twarzą do ściany i nie widziałem, jak to wygląda z tyłu, ale to, co mi wyprawiał z dupą, robił z takim zapałem, że oczy mi się powywracały na drugą stronę. Po jakichś dziesięciu minutach, które zdawały się być popołudniem, podrażnioną od drapania dupę zostawił mi w spokoju. Podniósł się (wszystko piszę ze słyszenia, widziałem tylko odpadającą olejną farbę z lamperii), zdjął górę fartucha i przycisnął się do moich pleców. Poza owłosionym brzuchem czułem zimny jak cholera stetoskop, który u mnie wypadał gdzieś na wysokości nerek. Nie ośmieliłbym się skarżyć, bo cały czas nie wiedziałem, do czego ten koleś jest zdolny. Chuj mu sterczał jak lanca ułańska, ale nadal czułem go przez jego fartuch na swojej dupie. Oderwał coś zębami, zaszeleściło – wiedziałem, co zaraz będzie. Opuścił spodnie, nałożył gumę. Żadnego robienia loda, smarowania czy innych rzeczy. Jak wylizał i zapluł mi cały rów, uznał, że jestem gotowy. Wszedł bez przeszkód, bo chyba ze strachu byłem miękki jak żelek... Kutasa mu chyba rzeźbił Michał Anioł. Nigdy wcześniej przy dymaniu nie czułem swoją dupą każdej żyły na wchodzącym we mnie kutasie. Najpierw posuwał powoli, raz do przodu, raz do tyłu. Czuć było tylko delikatną tarkę tego gnata. Wirtuozeria zaczęła się, gdy zaczął wiercić się na prawo i lewo. Ileż bym dał, żeby zobaczyć go wtedy z tyłu. Niestety, nie było mi dane. Bawił się tak, jakbym był dziurą w tej ścianie, do której mnie przykleił. Ale atmosfera, jaka panowała, pozwoliła mi w trakcie dymania polecieć na ścianę, co zrobiłem milcząc, bo nie ośmieliłem się ani pisnąć. On, dochodząc, zwolnił ruchy i w jakiś taki dziwny sposób syczał. Żadnego jęczenia, warczenia czy krzyku. Syknął kilka razy, wyjął kutasa, zerwał gumkę i chlapnął kilka razy gorącą spermą na moją dupę i plecy.
    Szybko się ogarnął. Złapał mnie, nadal stojącego przy ścianie, za szyję i po cichu powiedział do ucha:
    – Odprowadź wózek na parter, a we wtorek bądź na odwiedzinach u kolegi o szesnastej.
    Wózek posłusznie odstawiłem na dole – i nigdzie dookoła już go nie widziałem. Do samochodu, tak szybko jak wskoczyłem, tak szybko z niego wyskoczyłem. Zacząłem oglądać fotel w samochodzie, czy nie ma na nim nic ostrego. Oczywiście nie było. To moja dupa była w dziurach, a nie fotel w kolcach. Prowadziłem prawie na stojąco.
    Zabrałem od kumpla z domu wszystko, co trzeba i z powrotem do szpitala. Zawsze niechętnie odwiedzałem takie miejsca, ale ta placówka naszej służby zdrowia jawiła mi się niczym raj.
    Nerwowo rozglądałem się,  biegnąc na górę, czy jeszcze gdzieś nie ma „mojego” sanitariusza. Chciałem z impetem wpaść do pokoju Marcina i – odbiłem się od drzwi. Walnąłem w nie najpierw głową i kolanem, a jak już zrobiło mi się ciemno w oczach, to siedząc pod nimi jeszcze raz pięścią. Po chwili ten jego „czekoladowy” kompan otworzył mi, w spodniach od piżamy, i uśmiechnął się gębą pełną białych zębów. Dupkę miał wąską jak chłopczyk i szerokie ramiona, jakoś inaczej zbudowane niż biali kolesie, oni mają jakieś dodatkowe mięśnie chyba?.
    Pomógł mi wstać. Wszedłem do środka. Na swoim, również już rozmemłanym łóżku leżał Marcin z jakąś zmieszaną miną.
    Przyniosłem ci wszystko – powiedziałem dumny z siebie, że taki jestem zaradny: kolegę odwiozę, wydymam się i jeszcze po piżamkę i laptopa zdążę.
    – Zostaw to wszystko gdziekolwiek.
    Niewdzięczny, pomyślałem.
    Dopiero po chwili zobaczyłem, że on leży jakoś dziwnie przykryty a ten, który podniósł mnie z podłogi, czeka nadal przy drzwiach, żeby z powrotem je zamknąć, gdy tylko wyjdę na zewnątrz. Spojrzałem znowu na Marcina, a on miał minę w stylu „długo jeszcze będziesz się zastanawiał?”.
    Uśmiechnąłem się do niego i wychodząc w pośpiechu powiedziałem tylko:
    – Do zobaczenia we wtorek. Będę jakoś po szesnastej. Coś jeszcze dla ciebie zrobić?
    – Wyślij kwiaty Ewie Kopacz. Fajny ten szpital.
                                                                                                                                           Soldat

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin