Henryk Sienkiewicz - Selim Mirza .rtf

(228 KB) Pobierz
HENRYK SIENKIEWICZ

HENRYK SIENKIEWICZ

SELIM MIRZA

I

Było to na wiosnę podczas wojny francusko-pruskiej. Belfort oblężony był przez

Prusaków, oddział zaś wolnych strzelców, w którym służyliśmy od pół roku obaj z Selimem,

towarzyszem moich lat dziecinnych, kręcił się za ich plecami, bijąc się prawie co dzień, chwytając posłańców z depeszami, napadając konwoje z żywnością.

Oddział ten był zbieraniną wszelkiego rodzaju awanturników, po największej części

cudzoziemców, ludzi skłonnych do rabunku, grabieży i wszelkiego rodzaju nadużyć, ale też

nie ceniących życia, nie mających nic do stracenia, na wpół zdziczałych wśród ciągłego boju i

prowadzących rzemiosło wojenne z instynktem i zamiłowaniem dzikich zwierząt. Sami

nazywaliśmy się myśliwymi na ludzi, choć trudno było powiedzieć, kto tu był myśliwym, kto

zwierzyną, bo i nas tropiono bez odpoczynku z całym niemieckim uporem i wytrwałością.

Nie dawaliśmy spokoju, ale też nie mieliśmy go sami ani we dnie, ani w nocy. Wśród dnia

leżeliśmy po największej części w zaroślach, lasach i winnicach, w nocy, zwłaszcza jeżeli

zdarzyła się noc ciemna i dżdżysta, wychodziliśmy na łup, podkradaliśmy się pod same

obozowiska pruskie, porywaliśmy ludzi z placówek, tępiliśmy patrole, zasadzaliśmy się w

rowach kolei żelaznych na pociągi lub wyrywaliśmy szyny, psuli telegrafy itp.

Nikt nigdy, nawet i rząd Gambetty, nie wiedział, gdzie jesteśmy, co robimy i gdzie się

udamy. Byliśmy oddziałem luźnym. Nie braliśmy wcale żołdu; jedliśmy najczęściej to, cośmy

zdobyli na Prusakach, piliśmy wódkę ułanów pruskich, otoczeni na wszystkie strony –

zamknięci, rzec można, naokoło murem dział i bagnetów, nie paliliśmy prawie nigdy ognisk,

zmoczeni deszczem – suszyliśmy się na słońcu, zziębnięci – ogrzewaliśmy się w karabinowym ogniu.

– Mieszkamy za kołnierzem u Prusaków – mawiali nasi żołnierze.  Istotnie, daleko za nami była Francja walcząca, uciekająca, były francuskie miasta, francuski rząd, armia, jednooki dyktator, manifesty, generałowie w złotych mundurach, gazety, szpitale wojskowe, zapasy żywności, ale to wszystko było poza nami. Bliżej były oddziały pruskie, bawarskie, saskie, my w ich środku.

3

Nieraz żelazna dłoń jakiegoś pruskiego generała opuszczała się na nas ostrożnie i cicho,

jak ręka człowieka, który chce schwycić uprzykrzony owad. Upatrzywszy chwilę, dłoń ta spadała wreszcie jak piorun i chwytała tylko powietrze – my byliśmy już gdzie indziej.  Czasem znów podstawialiśmy bagnet pod taką dłoń, wówczas cofała się z okrzykiem wściekłości.

Ustawiczna wojna, zdrady, zasadzki wyrobiły w tych ludziach prawdziwie wilczy instynkt.

Nie potrzebowali prawie dowództwa: działali cicho, sprawnie, przezornie; wtedy, kiedy

polowano na nich, ani chwili nie przestawali polować sami, umieli czyhać po całych nocach i

po całych nocach tłumić oddech, i po całych nocach wytężać wzrok w jedną stronę, z której

miał nadejść łup.

Ryzykując ustawicznie wszystko, umieli zachować ostrożność kota. Nieraz, gdyśmy leżeli

w zaroślach, oddziały pruskie przechodziły tak blisko, że zdarzało mi się słyszeć głosy oficerów, ale – jeżeli oddział był zbyt silny – nie padł ani jeden strzał.  Pułk wojska, idący wśród promieni słonecznych, rzuca cień.

– Byliśmy zawsze pewni, że kryjecie się w naszym cieniu – rzekł do nas jeden jeniec.

Istotnie, byliśmy cieniem pruskim.

Ludzie nasi zatracili w sobie zwolna wszelkie uczucia ludzkie; nie mogę powiedzieć, żeby

się bili dla Francji i za Francję, bili się, żeby się bić. O Francję nie dbali. Żołnierzy

francuskich z innych oddziałów lub z armii regularnej nie cierpieli tak prawie jak Prusaków, a

pogardzali nimi więcej niż Prusakami. Przy spotkaniach, które zresztą rzadko się zdarzały,

przychodziło zawsze do kłótni i bójek.

– Prusacy uciekliby, gdyby zobaczyli wasze twarze – mawiali do innych nasi żołnierze –ale zawsze widzą tylko wasze... spodnie.

Słowem, był to oddział pod każdym względem wyjątkowy, ale nie był liczny, owszem,

topniał coraz bardziej, zarówno przez ciągłe bitwy, jak i przez trudy prawie nadludzkie. Przy

tym los rannych lub chorych naszego oddziału był straszny. Zostawiano ich po prostu w lesie.

Raz, gdy jeden człowiek z nerwowego wycieńczenia upadł i prosił, żeby go dobić, słyszałem,

jak odpowiedziano mu:

– Nie bój się, baranku, wilki cię tu znajdą.

Kandydatów nowych brakło, bo taka służba nie nęciła, choć z drugiej strony dawała obfitą

nadzieję łupu. Zegarków, pieniędzy i pierścionków, zdjętych z trupów, mieli nasi ludzie tyle,

że nie wiedzieli, co z nimi robić. Ale też i nie dbali o nie. W karty nie wolno było grać, kupować nie było co i gdzie, chować nie było warto, bo każdy wiedział, że prędzej czy później zginie.

4

Oddział więc co dzień stawał się mniejszy; kandydatów brakło jeszcze i dlatego, że nie było w nim żadnej dosługi. Żołnierz miał w kieszeni śmierć, nie buławę marszałka. Rząd Obrony Narodowej w biuletynach swoich wspominał o nas bardzo rzadko.  – Oni o nas nie wiedzą – mawiał nasz dowódca, który tego rządu nie cierpiał.

Jednooki dyktator chciał nas jednak widzieć i przesłał rozkaz do La Rochenoire’a, naszego

dowódcy, ażebyśmy się stawili na wskazane miejsce, ale La Rochenoire nie usłuchał rozkazu

i zamiast na wskazane miejsce, poszedł na zasadzkę.

– Jeżeli nas chce widzieć – rzekł – niech przyjedzie do nas balonem, on to umie.

Zresztą, na paradzie oddział nasz źle by wyglądał: ludzie byli wychudli, poczernieni

dymem, w mundurach podartych na strzępy, o oczach zaszłych krwią; niektórzy mieli głowy

poobwiązywane chustkami, poplamionymi zaschłą posoką, nie czesani, nie myci, podobniejsi

byli do zwierząt niż do ludzi.

Ja znalazłem się w tym oddziale wypadkowo: namówił mnie do tego Selim. Kiedy wojna

rozgorzała i kiedy obaj wybieraliśmy się z Paryża, ja chciałem wstąpić do armii regularnej,

ale Selim rzekł:

– Pójdziemy do La Rochenoire’a.

– Co to za jeden?

– Formuje oddział strzelców.

– Czy go znasz?

– Tak.

Skąd go znał, nie chciał mi nigdy powiedzieć, domysły zaś moje w tej mierze nie mają nic

pewnego. Wiem, że jeszcze przed wojną Selim, który miał sporo pieniędzy, więcej nawet niż

ich mógł wydać, awanturował się w Paryżu; wiedziałem, że miał pojedynek z kimś należącym

do arystokracji francuskiej i że trzykrotnie wytrącił mu szpadę z rąk, szczegółów i nazwisk

jednak nie wiedziałem nigdy dokładnie. Były to czasy, w których z Selimem nie żyliśmy blisko. Naprzód, on był bogaty, po wtóre, bądź co bądź, dzieliło nas wspomnienie Hani.

Wprawdzie Selim postąpił z Hanią jak człowiek honoru, nie mogłem jednak opędzić się

myśli, że gdyby nie on, ukochana moja Hania nie przeszłaby strasznej choroby, nie

przywdziałaby sukni zakonnej, że wreszcie, gdyby nie on, ja byłbym szczęśliwszy: nie

miałbym w duszy takiej pustki, z jaką nosiłem się od lat ośmiu, i może nawet – zamiast tułać

się za granicami kraju – orałbym spokojnie zagon rodzinny.

Na koniec, bolało mnie jeszcze i to, że podczas gdy ja, który mniej względem Hani

zawiniłem, nosiłem się jednak ze smutkiem i jakby wyrzutem w duszy, Selim zapomniał o

niej zupełnie. Przybywszy do Paryża oddał się szumnemu, gorączkowemu życiu tego miasta z

5

całą namiętnością swej wschodniej natury. Selim nigdy i w niczym nie znał hamulca. Jego

majątek, rodowe nazwisko Mirzów-Dawidowiczów, tej dumnej szlachty, jego wykształcenie

wreszcie, bystrość umysłowa, żartki dowcip, a na koniec piękność, odziedziczona po matce,

otworzyły mu wszystkie podwoje rozkoszy w stolicy świata. Przyjmowano go wszędzie i rozrywano wszędzie. Ach, bo też piękny był ten chłopak jak pomysł artystyczny, z ty ma swoimi anielskimi oczyma, biorącymi wprost za serce, z głową o liniach godnych dłuta rzeźbiarza, z wyniosłą giętką postawą, ze skrzydlatą młodością i bogactwem życia tak nieprzebranym, że im więcej rozrzucał je na wszystkie strony, tym więcej zdawał się je posiadać.

A przy tym nie był to piękny mężczyzna w znaczeniu tylko bulwarowym, jak zwykł był

pojmować piękność Paryż: w znaczeniu zwykłym, pospolitym. Wszystko, począwszy od

umysłu, od owego nadmiaru życia, z którym sam nie wiedział, co ma robić, a skończywszy na

rysach twarzy, było w nim oryginalnym, niecodziennym.

Dla Paryża ten młody Tatar o rysach anioła, sile atlety, odwadze lwa i herbowej tarczy

rycerza był to kwiat o nieznanej barwie i woni. Łatwo zrozumieć, jak wyglądali przy nim

markizowie nadsekwańscy: ich – życie szalone wyczerpywało, jego – zdawało się wzmagać,

oni byli duszami zgasłymi jak wypalone lampy, on na wskroś był płomieniem, oni się przeżyli, on nie wiedział, co z życiem robić, oni byli rozczarowani, on sam był czarem i wszystko naokół niego było dlań czarem.

Dla nich orgia była podnietą stępiałych nerwów, dla niego – ochłodą przed zbytnim żarem

krwi. A przy tym męty leżące na dnie kielicha nie czepiały się jego ust, zło odpadało od tej

szlachetnej natury jak suchy piasek od skały.

Charakter ten urabiał się w moich oczach, widziałem, jak się rozwijał prawie z dnia na dzień, dlatego znałem go na wskroś. Był to tenże sam Selim z lat dziecinnych, tylko podniesiony do potęgi.

Przeświadczenie o własnych siłach dało mu pewność, przeświadczenie zaś, poparte

wrodzoną inteligencją, o niskości i fałszywych pozorach większej części dusz ludzkich

nauczyło go lekceważyć mężczyzn. Zarody niepohamowanej energii i przedsiębiorczości,

jakie tkwiły w nim od lat dziecinnych, wybujały teraz do najwyższego stopnia, okrzepły i czyniły go pod pewnym względem niebezpiecznym.

Została mu dawna żywość i trochę nieopatrzności, która łatwo mogła przy namiętnej, wrodzonej mu naturze przechodzić w zapamiętanie i szaleństwo, ale od zapamiętania i szaleństwa broniła go świadomość siebie, którą daje ludziom wykształcenie i subtelne, filozoficzne poniekąd poczucie każdego czynu, słowa, położenia i idei.

6

Nie był nigdy sentymentalny, ale jeżeli coś podobnego do sentymentalizmu drzemało za

lat dziecinnych, choćby w atomie tylko, w jego naturze, teraz rozwiało się to bez śladu. Oto

dlaczego wspomnienie Hani nie zostawiło w nim ani cienia smutku lub zarzutu. Kochać się

umiał wśród śmiechu, pocałunków, radości i wesela, wzdychać nie umiał.

Takie usposobienie jednak zgadzało się z charakterem i usposobieniem kobiet stolicy

świata, dlatego kobiety te szalały za nim, chociaż wiedziały, że zdradzi je równie łatwo, jak

bez wyrzutów; kiedym zaś o tym z nim mówił, odrzekł mi:

– To nie obowiązuje, bawię się. Gdybym znalazł prawdziwą miłość, dałbym sobie rękę uciąć, ale jeżeli ona istnieje, z nas dwóch ty jej będziesz dłużej szukał, ale ją, znajdziesz prawdopodobniej.

– Więc zwodzisz, gdy mówisz: kocham?

Uśmiechnął się.

– Nie! wiem wprawdzie, że później zwiodę, ale gdy mówię, nie zwodzę.  Mężczyźni, z którymi się spotykał, dzielili się na dwa obozy: jedni przepadali za nim, drudzy go nienawidzili. Co do Selima, miał swój nader oryginalny pogląd na nich.  – Wolę tych, którzy mnie lubią, ale szanuję więcej tych, którzy mnie nienawidzą, ci są samodzielniejsi – mówił do mnie.

Potem zaś zwykle dodawał:

– Zresztą nie dbam o wszystkich.

Jednakże był doskonałym towarzyszem. Serce miał dobre, poczciwe, serce na dłoni, więc

pomagał, komu mógł i gdzie mógł, ale w przyjaźń nie wchodził łatwo; w chwili, kiedy z kimś

dzielił się wszystkim jak z bratem, kochał go też jak brata, wtedy uczucie jego bywało

szczere, niemal naiwne, płynące z głębi duszy, ale potem też same stosunki brał lekko. Selim

wszystko brał trochę lekko.

Jednakże, gdy z powodów, o których już wspomniałem, odsunąłem się cokolwiek od niego

i począłem żyć zamknięty więcej w sobie, Selim gryzł się tym nie pomału. Z początku niejednokrotnie pytał mnie:

– Czego ty, wariacie, chcesz ode mnie?

Później przestał pytać, ale nie przestał boleć wewnętrznie. Nieraz ze zgiełku, rozkoszy,

blasków i wielkiego życia biegł do mojej izdebki na Montmartre i siadłszy pod oknem,

wodził troskliwie za mną swymi anielskimi oczyma, jakby pragnąc dopytać się do mego

serca. Co do mnie, nie przestałem go kochać, owszem, może właśnie dlatego, że usposobienia

nasze były wprost przeciwne, miałem dla niego tyle przynajmniej słabości, ile przywiązania.

7

Ale cień Hani, który dla niego przestał istnieć, dla mnie stawał między nami. Zresztą miałem i

inne powody.

Oto nie mogłem z nim żyć na równi, a przy tym on był wesoły, ja byłem smutny. O tak, ja

miałem dosyć powodów do życia z daleka od Selima, alem ich nie mógł mu zwierzyć, bom

się obawiał jego współczucia. Miałem to w naturze, żem goryczami nie dzielił się z nikim

nigdy. Kiedy poczułem cierń w sercu, wtedy zamykałem je tak, jak się zamyka muszla, w

którą wpadnie ziarnko piasku. Zresztą tak samo nie zwierzałem się nikomu i w szczęściu. Kto

to czyni, czyni na mocy wewnętrznej potrzeby, ja nie czułem tej potrzeby.

W takich więc warunkach żyliśmy od lat kilku w Paryżu. Jam wegetował, on kwitł.

Tymczasem wybuchła wojna. Wiadomość o niej przyjęliśmy obojętnie. Cały Paryż uważał ją

z początku jakby wojenną paradę. Sądzono, że sam widok brodatych żuawów i czarnych

Afrów rozproszy Niemców na cztery strony świata. Sami owi żuawi i turkosi ciągnęli z Paryża

na wschód, jak stada ptaków drapieżnych na łup. Dyszeli żądzą boju i krwi, drżeli z

niecierpliwości, by jak najprędzej znaleźć się w dymie, huku i kurzawie wojennej. Paryż upoił

się, ale o przyszłość był spokojny.

– Jeden więcej tryumf – sądzono – i oto koniec będzie wszystkiemu.

Ale kiedy dym z dział pod Wissenburgiem, Gravelotte i Sedanem opadł, przerażone oczy

Francuzów ujrzały klęskę najstraszniejszą, jaka kiedykolwiek na nich spadła. Owe pstre,

czerwone, czarne pułki pierzchnęły przed żelaznymi legionami Niemców jak leśne ptactwo

przed stadem jastrzębi, a naokoło stolicy świata zacieśniał się coraz bardziej ciemny a groźny

mur pruskich wojowników. U bram Paryża, po nocach, zaczęło się rozlegać rżenie konia

Attyli. Od czasu do czasu wśród milczącego miasta zatętniły kroki gońca i rozległ się głos:

„Pobili naszych! nowa klęska!” Paryż na chwilę przykląkł, jak buhaj uderzony obuchem między rogi, ale potem podniósł się i ryknął.

Cały zresztą naród zerwał się do obrony. Groźny jednooki dyktator pożeglował z miasta

balonem. Szale wojenne poczęły się wahać na nowo. Na północy, na południu, na wschodzie i

zachodzie Francji formowano oddziały, armie wyrastały spod ziemi jak grzyby. Kraj najeżył

się bagnetami.

W takich to czasach pewnego wieczora wpadł do mnie Selim z rumieńcami na twarzy i z zaiskrzonymi oczyma. Wpadłszy rzucił mi się na szyję.  – Pójdziemy się bić! – zawołał.

Dawno chciałem to uczynić, więc słowa jego przyjąłem chłodno. Sądził, że to ów dawny chłód, który od kilku lat oddalał nas od siebie, więc rzekł prędko:

8

– Było coś między nami, ale – na mojego proroka!– niechaj to pójdzie w niepamięć.

Henryku, znów strzemię do strzemienia!

Przypomniałem sobie, jak mój ojciec rzekł do mnie, kiedym miał mieć pojedynek z Selimem:

– A to już bij, synku, aż się wszyscy diabli będą śmieli.

Więc odpowiedziałem podobnie Mirzie:

– Tak, będziemy bili, Selimie, aż będzie w piekle słychać.

Potem uściskaliśmy się, a potem zaczęli sprzeczać. Ja chciałem zostać w Paryżu i bić się

pod jego murami, Selim pragnął wydostać się z murów i zaciągnąć się do wolnych strzelców.

– Tu hołota mieszczańska zmykać będzie.

Potem zaczął mi opowiadać o La Rochenoirze i zaręczał, że pod jego komendą znajdziemy, czego szukamy.

– On mnie nie cierpi – rzekł – ale to szczególniejszy człowiek. Nigdy nie spotkałem podobnego charakteru. Dałbym głowę za niego.

Czytelnicy wiedzą już, że na próżno wypytywałem się Selima o bliższe szczegóły

pojedynku z La Rochenoirem. Domyślałem się, że on to był tym markizem, któremu Selim w

pojedynku wytrącił trzykrotnie broń z ręki, ale zresztą Selim miał mnóstwo pojedynków, trudno więc było coś stanowczego wnosić.

– Powiadam ci, że takich ludzi nie ma, może trzech na świecie – mówił do mnie z naleganiem.

Ustąpiłem wreszcie, bo zwykle ustępowałem Selimowi, ale uczyniłem to z przykrością. W

Paryżu dość było wziąć karabin i wyjść za mury, żeby się bić, ile dusza raczy – za Paryż

trzeba się było wydostawać balonem. Ta powietrzna żegluga nie uśmiechała mi się. Zresztą

chciałem zaciągnąć się do jazdy, oddział zaś La Rochenoire’a był pieszy, ale Selim uparł się –

i ustąpiłem.

Puściliśmy się więc w dwa dni później balonem, wioząc ze sobą mnóstwo depesz dla

dyktatora. Dzień był chmurny, dżdżysty. Statek nasz, który w mieście samym wzbił się od

razu w górę o kilka tysięcy stóp, tuż za miastem opadł na dwa strzały karabinowe nad ziemię i

wlókł się ociężale ponad samym obozem pruskim. Widziałem cały obóz jak na dłoni, białe

morze namiotów, reduty, działa wartowników w spiczastych hełmach, stojących nieruchomo

jak posągi naokół obozu. Większe i mniejsze grupy żołnierzy ukazywały nas palcami,

generałowie patrzyli na nas przez lunety i cały obóz zawrzał ruchem, którego gwar dolatywał

aż do nas. Strzelono do naszego statku z małego polowego działka, ale nie słyszeliśmy nawet

świstu kuli. Mr Vaucourt, kapitan balonowy, dzielny aeronauta, ale wielki tchórz, umierał ze

9

strachu na dnie łodzi. Selim śmiał się jak dziecko, klaskał w ręce, kłaniał się Niemcom i wołał

na nich wszystkimi językami, a przy tym potrząsał łódką, co powiększało jeszcze strach pana

Vaucourt, ja zaś trzymając karabin śledziłem, czyby nie można dać strzału, ale zarówno zbytnia odległość, jak i kołysanie się łodzi stały temu na przeszkodzie.  Jednakże, kiedy dotarliśmy do ostatnich placówek obozu, balon zniżył się jeszcze bardziej.Teraz i Selim uchwycił za karabin, a oczy zaiskrzyły mu się jak u wilka. Wytężył wzrok w jedną stronę i po chwili rzekł do mnie:

– Patrz!

Spojrzałem w stronę, którą mi ukazywał, i przez przeźroczystą mgłę, wśród której płynęliśmy w tej chwili, dojrzałem, jak od czarnej ogromnej masy ludzi oderwało się kilkadziesiąt postaci na koniach i poczęło dążyć za nami.

Wkrótce gołym okiem mogliśmy dostrzec kwadratowe czapki ułańskie, mundury, lance i

barwę chorągiewek. Z dołu dochodziły nas ich okrzyki; wkrótce znaleźli się tuż pod nami.

Tymczasem statek zniżył się jeszcze bardziej i płynął coraz wolniej.

– To ułani! – zawołał Selim.

Nous sommes perdus! zajęczał pan Vaucourt.

Ułani tymczasem sadzili, co koń wyskoczy, ale bez najmniejszego porządku. Na przedzie

biegł oficer, rosły mężczyzna o jasnej brodzie. Kasztanowaty koń jego, widać dzielniejszy od

innych, sadził jak szalony wprost pod balonem, wyrzucając ziemię kopytami. Oficer, nie bacząc na drogę, z podniesioną do góry głową patrzał jak w tęczę w statek, krzycząc po niemiecku:

– Mamy was! mamy was!

– Trzymaj! – odpowiadał mu, śmiejąc się, Selim. Tymczasem wpłynęliśmy na łąkę, porosłą kępkami szuwarów i widocznie trochę bagnistą, konie bowiem ułanów poczęły więznąć i padać, blisko połowa została już za nami i wkrótce też zatrzymała konie, oficer jednak i dwudziestu innych ludzi dotrzymywali nam w biegu doskonale.  – Co za dzielne konie! – rzekłem do Selima.

– Można by już strzelać – rzekł.

Istotnie, nie byliśmy wyżej niż na dwieście kroków nad ziemią, ale strzelać było trudno z powodu kołysania się łódki, która chwilami przybierała prawie poziome położenie.  – Czy nie możesz pan sprawić, żeby ta diabelska łódka nie tańczyła jak baletniczka? –krzyczał podniesionym głosem Selim, jak gdyby pan Vaucourt był głuchy.  – Nous sommes perdus! – jęknął pan Vaucourt.

10

Wówczas Selim, trzymając się jedną ręką lin, powstał w łódce, drugą zaś zmierzył z karabinu do oficera, jak gdyby strzelał z pistoletu.

– Chybisz – rzekłem.

– Spróbuję.

Rozległ się głucho strzał, któremu natychmiast odpowiedział okrzyk wściekłości z dołu.

Spojrzałem: oficer nie patrzył już w górę, ale upadł twarzą na grzywę konia, a wkrótce zwalił

się na ziemię.

Jednocześnie jednak zniżyliśmy się tak, że lina próbna, jaka zwykle wisi pod balonem, dotykała prawie ziemi. Szczęściem, ułani zatrzymali się nad zabitym oficerem, skutkiem czego zdołaliśmy się oddalić od nich na kilkaset kroków.

Pan Vaucourt oprzytomniawszy wyrzucał ze statku wszystko, co się jeszcze dało wyrzucić,

ale widocznie gaz przesiąkał przez rozmokłą kitajkę, czy może w górnej części statku

porobiły się otwory, dość, że lina próbna poczęła już niemal trzecią częścią swej długości

uderzać o ziemię, sprawiając niezmierne kołysanie się łódki.

Ułani, spostrzegłszy to, znowu rzucili się w pogoń, ale konie ich pomęczone nie mogły tak

długo biec za nami, wkrótce więc zostało ich tylko pięciu, następnie, po kilkunastu minutach,

znowu koń pod jednym padł i nie powstał więcej.

Już tylko czterech – rzekł Selim.

– Daj ognia, a będzie trzech.

– Za daleko, zresztą łódka chyba się wściekła.

– Jednakże nie potrzebujemy już uciekać.

– A zatem dobrze! Panie Vaucourt, otwórz klapę, niechaj gaz wyjdzie, chcemy wysiąść.  – Panowie! – zawołał z rozpaczą Francuz – czyście rozum stracili? Jak to, czterech tych diabłów sadzi za nami, a my dobrowolnie chcemy się im oddać? Nigdy!  – Panie Vaucourt, otwórz klapę i spuść kotwicę – powtórzył groźnie Selim.

– Nigdy.

Wówczas Mirza odwrócił się do mnie i rzekł spokojnie:

– Bądź tak dobry, przyłóż lufę karabinową do ucha pana Vauccurt; niechaj wybiera.  Odwróciłem się i trzymając się jedną ręką lin, drugą skierowałem karabin do ucha pana Vaucourt.

– Daję panu minutę czasu do namysłu.

Pan Vaucourt począł przeklinać naszą narodowość, chwilę, w której przyszedł na świat, siebie, Paryż, Prusaków, ale spuścił kotwicę i drżącymi rękoma otwierał klapę z takim pośpiechem, jakby od tego ocalenie Francji zawisło. Poczęliśmy spadać na dół jak kula.

11

– Trzymaj się! – krzyknął Selim.

Jednakże nie obrachowaliśmy jednej rzeczy. Oto z łódki balonu nie wysiada się tak jak z

powozu; kotwica zaczepiła się wprawdzie o kępę, ale łódka uderzyła tak silnie o ziemię, że

wylecieliśmy wszyscy trzej w trzy różne strony jak z procy. Co gorsza, karabin wypadł mi z

ręki, sam zaś upadłem twarzą na kępę.

Zerwałem się natychmiast, ale nie zdążyłem jeszcze rzucić okiem za moim karabinem, gdy

tuż koło ucha mego rozległo się chrapanie konia i warczenie chorągiewki ułańskiej.

– W prawo, w prawo! – krzyknął Selim.

Nie zdołałem jeszcze uskoczyć, gdy huknął strzał i jeździec, który już dosięgał mnie lancą,

jakby piorunem rażony łypnął oczyma i zwalił się ciężko z siodła.

Ach, Mirza, spadając, widocznie nie upuścił swego karabina!

Pochwyciłem i ja za mój i spojrzałem naokoło. Teraz Selim był w niebezpieczeństwie.

Dwóch jeźdźców parło na niego całą szybkością koni, wyjąc i wrzeszcząc jak opętani. On zaś

z rozwianym włosem, bez kapelusza, z rozdętymi nozdrzami i rumieńcami na twarzy, czekał

na nich spokojnie, ściskając w obu rękach karabin. Ach, jeden z jeźdźców brał Selima na cel z

pistoletu – pociągnąłem za cyngiel.

Z trzech atakujących nas pozostał jeden, ale o rezultat walki byłem już spokojny. Mirza

zbyt biegłym był fechtmistrzem na wszelką białą broń, aby ów rezultat mógł być wątpliwy.Pozostał jeszcze czwarty ułan, ale ten ujrzawszy z odległości dwustu kroków rezultat walki, zdarł konia wędzidłem tak, że aż tylne nogi zwierzęcia zaryły się głęboko w trawę, potem począł uciekać tak szybko, jak tylko zmęczony biegiem koń mógł nadążyć.  Selim strzelił za nim jeszcze, ale bez rezultatu, odległość bowiem była zbyt wielka.  Ręka Prusaka, którego Selim zastrzelił tuż nade mną, nie puściła cugli, dlatego koń jego stał z pochyloną głową nad martwym ciałem swego pana.

Obaj z Selimem wyplątaliśmy z trudnością cugle z tej ręki, której palce były już

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin