Duncan Dave 03 - Niebo mieczy.rtf

(1473 KB) Pobierz
Dave Duncan

Dave Duncan

Opowieść o królewskich fechtmistrzach tom 03 Niebo mieczy

Przełożył: Michał Jakuszewski

Tytuł oryginału: The Sky of Swords

Wersja angielska: 2000

Wersja polska: 2001

Od autora

Podobnie jak Pozłacany łańcuch i Władcę ognistych krain tę książkę można czytać

jako niezależny utwór. Niemniej jednak wszystkie trzy tomy tworzą większą całość

i ten, kto

przeczyta tylko dwa, zauważy sprzeczności, które może wyjaśnić jedynie znajomość

całej trylogii.

 

 

 

Proces Dzień pierwszy

Malinda weszła do komnaty, mając wysoko uniesioną brodę i poruszając energicznie ramionami. Szła szybko, zmierzając prosto ku wielkiemu inkwizytorowi, jakby chciała go udusić. Gdy strażnicy przyśpieszyli kroku, by za nią nadążyć, rozległ się stukot uderzających o kamienną posadzkę obcasów oraz szczęk metalu. Ruchy utrudniały im piki i napierśniki, a do tego żaden z nich nie dorównywał jej wzrostem.  Komnata Chorągwi w Bastionie była stara i obskurna. Ze swymi ścianami z gołych kamieni i podłogą z desek nawet w najpogodniejsze dni przypominała posępną stodołę. W ten wietrzny, wiosenny poranek podmuch unosił z kominka białe obłoki i poruszał poczerniałymi od sadzy strzępami starożytnych flag, zawieszonych wysoko na krokwiach. Setka lamp i kandelabrów budziła tylko słaby błysk na wytwornych strojach dygnitarzy, którzy zasiadali za przykrytymi szkarłatnymi narzutami stołami. Szereg trzynastu członków komisji zajmował niemal całą szerokość sali. Centralne miejsce przypadło wielkiemu inkwizytorowi. Proste, pozbawione ozdób krzesło ustawione pośrodku sali było zapewne przeznaczone dla Malindy, wyminęła je jednak i zatrzymała się dopiero przed stołem, naprzeciwko tego okropnego starucha. Zbrojni stanęli tuż za nią i na moment zapadła cisza.  Już w wejściu poznała go po wzroście. Nawet siedząc, górował nad pozostałymi. Był najwyższym człowiekiem, jakiego w życiu widziała, prawdziwą ludzką szubienicą. Wszyscy inkwizytorzy ćwiczyli szklane spojrzenie bez jednego mrugnięcia, które miało przypominać o ich magicznej zdolności wykrywania kłamstw, lecz jego podobne do czaszki oblicze nigdy nie wyrażało żadnych uczuć. Ojciec Malindy mianował go głową Czarnej Izby, a ona po wstąpieniu na tron potwierdziła tę nominację, był więc jednym z tych, którzy ją zdradzili.

Zdrada z pewnością mu się opłaciła - nagrodzono go wyższą pozycją. Czerwone szaty i złoty łańcuch na szyi świadczyły, że jest teraz lordem kanclerzem Chivialu. Malinda od wielu miesięcy przebywała pod kluczem i nie miała pojęcia o ostatnich wydarzeniach.  - - Jakim prawem traktujecie mnie tak podle? - zapytała. - Kazaliście przyprowadzić mnie tu pod strażą jak pospolitą przestępczynię!

- - Wolałabyś zostać w celi? - wyszeptał. - Malindo z Ranulfów - dodał głośniej

-

wezwaliśmy cię w imieniu króla...

- - W imieniu uzurpatora!

Ciemne niegdyś oczy kanclerza przesłaniało bielmo, jakby polał je sobie mlekiem, a spod czerwonego kapelusza wysuwały się pasemka białych włosów, wiek jednak nie złagodził jego usposobienia.

- - Jesteś oskarżona o zdradę stanu, liczne morderstwa, złe i nielegalne czary, utrzymywanie nielegalnych stosunków płciowych, nadużycie stanowiska, spisek w celu...

- - Biorąc pod uwagę mój wiek. musiałam się zdrowo natrudzić. Jako prawowita królowa Chivialu nie uznaję prawa tego trybunału do sądzenia mnie w tej czy w innych sprawach.

Owej nocy, gdy poprzysiągł jej wierność, nosił nazwisko Horatio Lambskin. Teraz, jako kanclerz, z pewnością był lordem jakimś tam. Zawsze pozował na bezkrwistego sługę państwa, altruistyczne narzędzie służące jedynie wspólnemu dobru. Zapewne sam wierzył we własne kłamstwa i nie uważał swej zdrady za zbrodnię, a jedynie za przejaw wyższej lojalności. W tej chwili jego misją było doprowadzenie do skazania jej na śmierć. Gdyby jednak mu się nie powiodło i Malinda zdołałaby odzyskać tron, który prawnie się jej należał, równie dobrze mógłby następnego ranka stawić się do pracy, gotowy nadal pełnić swe obowiązki.

- Uznam wyłącznie sąd złożony z osób równych mi stanem - oznajmiła.

Rzecz jasna, udało im się obalić ten argument.

- To nie jest proces. Do Parlamentu wniesiono projekt ustawy o pozbawieniu praw, która skazuje cię na śmierć za zdradę stanu, rozliczne morderstwa, złe...  - Gadasz jak papuga.

Czaszka ani na jotę nie zmieniła wyrazu.

- Jeśli Parlament uchwali tę ustawę, a Jego Królewska Mość ją podpisze, zostaniesz ścięta. Dlatego wyznaczono komisję, która ma zbadać prawdziwość dowodów przeciwko tobie. Jeśli nie chcesz zeznawać, masz prawo zachować milczenie.  Znaczyło to, że nie zmuszą jej do odpowiadania na pytania, lecz jeśli tego nie zrobi, zetną jej głowę. Jeżeli zgodzi się odpowiadać, i tak to uczynią. Lambskin groził przy tym, że odeślą ją z powrotem do pojedynczej celi, gdzie tak długo gniła bez towarzystwa, pociechy czy wieści o przyjaciołach. Każdy dzień wydawał się jej tygodniem, a miesiąc rokiem. Z pewnością wiedział, że zrobiłaby prawie wszystko, by choć przez chwilę przebywać w towarzystwie ludzi. Zgodzi się nawet na poniżające przesłuchanie i publiczne zastraszanie.

Zerknęła pośpiesznie na sędziów. Sześciu siedziało po prawej, a sześciu po lewej stronie inkwizytora. Żaden z nich nie miał mniej niż pięćdziesiąt lat. Wszyscy byli spowici w futra i atłasy, w złoto i klejnoty. Wyglądali jak stado zimorodków. Ci, którzy zajęli miejsca bliżej przewodniczącego, byli parami królestwa. Na głowach mieli diademy, a na plecach szkarłatne szaty z gronostajowym obszyciem. Zasiadający dalej mieszczanie nie byli aż tak wspaniale upierzeni, lecz nawet ich ekstrawaganckie kamizelki, płaszcze i kapelusze z piórami stanowiły jaskrawe pogwałcenie praw przeciw przepychowi. Znała wszystkich poza dwoma spośród nisko urodzonych. Wszyscy składali jej hołd, przysięgając wierność. O dziwo, kilku z nich było w stanie patrzeć jej w oczy. Zauważyła mdłego lorda Candlefena, który był jej dalekim kuzynem, oraz czcigodnego Alfreda Kildare’a, który wciąż nosił regalia przewodniczącego Izby Gmin... Przysłano ich tu, by ją skazali. Nie sprawi im to trudności.

Dwa, może trzy dni - żeby zachować pozory sprawiedliwości.

Po co w ogóle zawracali sobie głowę? Czemu po prostu nie zawlekli jej pod topór? Rzecz w tym, że trzeba było przestrzegać pewnych form. Przed uchwaleniem ustawy musieli przedstawić Parlamentowi jakieś dowody. Dzięki temu posłowie będą mogli wrócić do swych hrabstw oraz miasteczek i oznajmić wszystkim, że obalona królowa okazała się potworem, a jej egzekucja była sprawiedliwa. Chivial nie był przy tym jedynym państwem na świecie.

Władcy innych krajów zareagują na stracenie monarchini głośnym oburzeniem. W cieniu, za członkami komisji, siedziało około setki mniej ważnych osób: kanceliści, służba i zapewne też kolejni inkwizytorzy, którzy mieli za zadanie wykrywać, kiedy będzie mijała się z prawdą.

Dostrzegła jednak wśród nich również ludzi, których widywała w towarzystwie ambasadorów i konsulów. Znaczyło to, że przynajmniej jednym z celów tej sądowej farsy jest przekonanie przedstawicieli innych eurańskich państw i zapewne również nakłonienie ich do uznania uzurpatora. Będą musieli zachować pewne pozory uczciwości, choćby nawet niewielkie.

- Protestuję przeciw tej niesprawiedliwości! - Patrzyła na przewodniczącego, lecz w rzeczywistości przemawiała do siedzących w głębi sali świadków. - Uprzedzono mnie o tej sesji przed niespełna dobą. Ledwie zdążyłam zapoznać się z wysuniętymi przeciwko mnie oskarżeniami, nie mówiąc już o przygotowaniu obrony. Od pół roku przebywałam samotnie w celi, pozbawiona wieści ze świata, służby, a nawet książek. Nie pozwolono mi skorzystać z porady prawnej, odmówiono zgody na trybunał złożony z osób równych mi stanem, a mimo to mam odpowiadać...

- - To nie jest sala sądowa. Zgodzisz się współpracować z komisją czy nie?  - - Z radością powiem szlachetnym lordom i czcigodnym członkom całą prawdę o tych sprawach, ale tylko wtedy, gdy zostanie spełnionych kilka umiarkowanych warunków.

Domagam się należnych mi królewskich honorów: tronu, królewskiego tytułu...  - - Sesja już się zaczęła, pani Ranulf, i jeśli nadal będziesz uparta, wrócisz tam, skąd przybyłaś.

To nie musiał być blef. Niewykluczone, iż ta krótka rozmowa wystarczy, by przekonać zagranicznych obserwatorów, że Malinda jeszcze żyje i że odmówiła skorzystania z szansy przedstawienia własnej wersji wydarzeń.  - Proszę zapisać w protokole, że zgodziłam się zeznawać tylko po wyrażeniu ostrego protestu!

Odwróciła się na pięcie i podeszła do stojącego pośrodku komnaty krzesła. Siedząc na nim, będzie musiała mówić bardzo głośno, a do tego ani na moment nie zapomni o swej izolacji. Podobne sztuczki były typowe dla Czarnej Izby.  - Komisja rozpoczyna obrady - oznajmił przewodniczący. - Panie sekretarzu, zechciej przypomnieć szlachetnym lordom i czcigodnym członkom brzmienie Punktu Pierwszego.

Zza jego pleców dobiegł piskliwy dyszkant. Malinda wierciła się na twardym krześle, poprawiając spódnice. Zdawała sobie sprawę, że jej strój daleko odbiega od dworskich standardów. Choć była to najlepsza suknia, jaką miała, i przechowywała ją starannie w kufrze z myślą o od dawna upragnionym dniu odzyskania wolności, mole i pleśń zostawiły na niej ślady. Wszystkie jej klejnoty rzecz jasna skonfiskowano. Była zmuszona czesać sobie włosy bez zwierciadła, a nawet porządnego grzebienia.  Strategia... musi przygotować strategię. Gdzieś za tymi złowrogimi murami, w świecie uśmiechów i słonecznego blasku, jej zwolennicy nie przestają spiskować, choć oczywiście nie odważą się uczynić wiele, dopóki będzie uwięziona. Uzurpator nie zasiądzie wygodnie na skradzionym tronie, dopóki będzie żyła prawowita królowa Chivialu. Spodziewała się skrytobójstwa: trucizny, puginału albo jedwabnej pętli. Każdy kolejny świt był dla niej niespodzianką. Nie brała poważnie pod uwagę możliwości publicznej egzekucji, a myśl o publicznym procesie w ogóle nie postała jej w głowie aż do chwili, gdy wczoraj wsunięto jej w rękę nakaz stawienia się przed komisją. Być może lord kanclerz, jak się tam zwał, nie panował nad Parlamentem tak pewnie, jakby sobie życzył. Czy to protesty zmusiły uzurpatora do urządzenia tej farsy?

Czy śmie wziąć pod uwagę blady cień szansy, że jednak nie zginie? Niestety, gdy

tylko rozbłysła nadzieja, gniew, który dodawał jej sił, osłabł, ustępując

miejsca strachowi. Jej

ramiona pokryła gęsia skórka, palce zaś zaczęły drżeć. Groziła jej kara śmierci,

a proces nie

był uczciwy.

Kancelista umilkł.

Jeden z parów wyrwał się z pytaniem:

- -...że uknułaś spisek w celu zamordowania swego ojca, Jego Zmarłej Królewskiej Mości Ambrose’a IV...?

- - Nie! - warknęła. - Całkowicie zaprzeczam temu oskarżeniu.

- - Czy zechcesz opisać swe uczucia wobec ojca? Ciepło? Lojalność?

Posłuszeństwo?

- - Nie ma w tym żadnej tajemnicy - odparła Malinda, ważąc słowa. - W dzieciństwie nauczono mnie nienawiści, strachu i pogardy wobec niego. Gdy osiągnęłam już wiek na tyle dojrzały, by mieć własne zdanie, nie znalazłam żadnych powodów do zmiany opinii. Mój ojciec pierwsze dwie żony doprowadził do obłędu, a trzecią zamordował. Czwartą miała zostać dziewczyna miesiąc młodsza ode mnie. Mimo to jestem szczerze przekonana, że był dla Chivialu silnym i sprawnym królem, a kraj straszliwie ucierpiał wskutek jego przedwczesnego zgonu. W życiu prywatnym był tyranem i nigdy go nie kochałam, lecz nie planowałam ani nie pragnęłam jego śmierci.

Nie zamierzała go zabić. To było niedopatrzenie.

1

Miłość może znaczyć ból.

Co ostatnia lekcja, jaką wynosimy z dzieciństwa.

FONATELLES

Pogodnego mroźnego poranka jedenastoksieżyca Malinda obudziła się nagle, przypominając sobie, że to drugi dzień tygodnia jej dziewiątych urodzin. Wyskoczyła z łóżka, otworzyła drzwi i ujrzała na korytarzu fechtmistrza, który siedział na najwyższym stopniu schodów obok wejścia do apartamentu jej matki. Jego obowiązkiem było jej strzec. Wszyscy fechtmistrze byli zbudowani tak samo, szczupli i zwinni, a dwaj, których przydzielono królowej Godelevie, różnili się od siebie tak nieznacznie, że spoglądając z ukosa, Malinda nie była pewna, czy widzi sir de Faita czy sir Arundela. Nie miało to zresztą najmniejszego znaczenia. Ważne było jedynie to, że mężczyzna ma na sobie liberię w barwie leśnej zieleni.

Fechtmistrze królowej rzadko teraz wkładali te stroje, gdyż po siedmiu latach wygnania były już połatane, pocerowane i wyblakłe. Zapewniali jednak, że ich miecze są równie ostre jak zawsze.

Wyczuwając jej spojrzenie, fechtmistrz zaznaczył palcem miejsce w książce, po czym złożył ją, odwrócił głowę i uśmiechnął się do Malindy. Był to sir de Fait.  - Dzisiaj? - zapytała. - Przyjeżdża dzisiaj? Wczoraj urządzono wielkie przyjęcie, by uczcić tydzień jej urodzin. Do komnaty wepchnęła się prawie cała ludność wyspy, przynosząc ze sobą ostry odór owiec i innych zwierząt domowych. Na szczęście nie ryb, jako że na Ness Royal nie było portu. Malinda otrzymała wspaniałe prezenty: sukienkę ze złotego jedwabiu uszytą przez panią de Fait, narzutę z owczej skóry na łóżko od lady Arabel, a także całe setki kościanych guzików, sieci na ptaki, drewnianych gwizdków i innych rzeczy, wykonanych przez zamieszkujące wyspę dzieci, oraz rękawice i skarpety zrobione na drutach przez ich matki. Malinda przypomniała sobie o dworskich manierach, których tak bardzo starała się ją nauczyć lady Arabel, i podziękowała za każdy prezent, mimo że była teraz właścicielką pięćdziesięciu siedmiu drewnianych gwizdków i nie miała pojęcia co z nimi zrobić. Matka dała jej oprawny w skórę tom poezji, której Malinda nie rozumiała, ale zrozumie, gdy będzie duża.

Inni nie obchodzili tygodnia urodzin tak hucznie, ona jednak była domniemaną następczynią tronu, co z radością klarowała każdemu, kto nie rozumiał, jak ważną osobą ją to czyni. Dlatego każdego roku dostawała od swego ojca, potwora, prezent. Bardzo cenny prezent. W zeszłym roku był to naszyjnik z czerwonych jak krew granatów, w poprzednim zegar z kukułką, która głośno obwieszczała godziny, a w jeszcze poprzednim sobolowe futro, delikatne niczym dym. Futro było już dla niej za małe, mechanizm kukułki zardzewiał od wilgotnego morskiego wiatru, a naszyjnika nie pozwalano jej nosić poza samym Kingstead, żeby nie przyszło jej do głowy wybrać się w nim do jaskiń albo wdrapywać na klify, lecz mimo to podarunki od potwora zawsze były szczególnie miłym akcentem tygodnia jej urodzin. Fechtmistrz przybywał tu aż z odległego o trzy albo cztery dni szybkiej jazdy pałacu Greymere w Grandonie tylko po to, by klęknąć przed domniemaną następczynią tronu i wręczyć jej paczkę oraz zwój z pięknie wykaligrafowanym listem, oba zapieczętowane królewskim sygnetem. Nigdy nie była w stanie przewidzieć, którego dokładnie dnia nastąpi owo cudowne wydarzenie, gdyż drogi tak późną jesienią bywały bardzo podłe, a rachunek cykli księżyca mógł wyglądać w Kingstead nieco inaczej niż w Grandonie. Niemniej dwaj fechtmistrze królowej Godelevy zawsze wiedzieli, kiedy ten dzień nadejdzie. Twierdzili, że to element czaru połączenia więzią, tak samo jak przebicie serca mieczem.  Sir de Fait skinął głową i dotknął ust palcem.

- Czy matka już się obudziła? - zapytała głośno Malinda, która świetnie wiedziała, że nic się nie wydarzy, dopóki królowa nie będzie ubrana.  Fechtmistrz zmarszczył brwi i potrząsnął głową.  Malinda wróciła do sypialni, trzaskając drzwiami. Podeszła do okna i spojrzała z zasępioną miną na niebieskozielone morze, białe grzbiety fal, równie białe ptaki oraz niknące w zamglonej dali klify wybrzeża. Nie było widać wielorybów, fok ani nawet łodzi rybackich.

Jak długo będzie musiała czekać? Rozkład dnia jej matki był zupełnie nieprzewidywalny. Całe noce i dnie spędzała na zgłębianiu duchowej wiedzy, studiowaniu ksiąg z zaklęciami, korespondencji z czarodziejami w Chivialu i zagranicą. Wciąż poszukiwała czaru, który pozwoliłby jej odzyskać miłość króla. Od czasu do czasu opuszczała swe pokoje, by opowiedzieć światu o nieszczęściach, które ją spotkały. Nawet Malinda musiała się do niej zwracać „Wasza Królewska Mość” albo „Wasza Miłość”. Jeśli chciała przytulić matkę bądź usiąść na jej kolanach, ceną za to było wysłuchanie kolejnej tyrady o złych uczynkach potwora. Dziewczynka z czasem pojęła, że ta cena jest zbyt wysoka.

Świetnie zdawała sobie sprawę, że pani de Fait i lady Arabel praktycznie ją adoptowały. Jej ojcami byli fechtmistrze, a rodzeństwem ich dzieci. Miała wrażenie, że jest im za to wdzięczna. Z pewnością nie wyobrażała sobie życia bez nich.  Doszła do wniosku, że zdąży jeszcze ubrać się jak należy, i włożyła to samo co wczoraj, pomijając buty. Te, które wybrała, miały twardsze podeszwy. Następnie udała się na śniadanie, podskakując, gdy przechodziła obok pokoju matki.  Droga była daleka, aczkolwiek jak na królewską rezydencję Kingstead nie było zbyt wielkie. Rzecz w tym, że składało się z kilku budynków. Malinda spała na samym szczycie urwiska, a główna komnata znajdowała się na dole, w porośniętej drzewami kotlinie.

Schodów było mnóstwo. Gdy tylko weszła do środka, Dian de Fait podbiegła do niej i uściskała ją mocno. Była najserdeczniejszą przyjaciółką Malindy. Połączyła je miłość do koni, budzących dreszcze eskapad oraz pogarda dla tych, którzy sprawowali władzę. Były też rzecz jasna pewne różnice. Pulchna Dian uwielbiała się ściskać albo przytulać, podczas gdy wysoka i chuda Malinda musiała dbać o zachowanie królewskiej godności. Gdy szły do stołu królowej, za którym siedziały pogrążone w rozmowie lady Arabel i pani de Fait, Dian cały czas obejmowała ją ramieniem.

Z daleka obie damy były niemal tak samo trudne do odróżnienia jak ich mężowie. Obie były pękate, miały macierzyński wygląd i cechowały się straszliwą płodnością. Różniły się jedynie szczegółami. Pani de Fait była różowolicą blondynką i zawsze otaczała ją woń świeżego chleba bądź ciasta. Urodziła się w leżącym nieopodal Fishport i dlatego uwielbiała dzikie odludzie Ness Royal, krzyki mew i nieustanny łoskot fal. Natomiast Lady Arabel miała ciemne włosy, rumianą twarz i pachniała kwiatami. Jako córka hrabiego zachowała tytuł nawet po poślubieniu człowieka z gminu i była oficjalną damą do towarzystwa królowej.

Tęskniła za gwarem i drobnymi intrygami dworu. Wiecznie opowiadała o urządzanych tam wspaniałych balach i maskaradach. Obie damy wspólnie zapoznały pozostawioną na pastwę losu księżniczkę ze szlachetnymi sztukami czytania, tańca i muzyki, ich mężowie zaś nauczyli ją jeździć konno i strzelać z łuku. Obie umilkły nagle, podniosły się z miejsc i przywitały Malindę dworskimi dygnięciami. To było coś nowego! Być może chodziło o to, że skończyła już dziewięć lat i została damą.

Pozdrowiła je skinieniem głowy i usiadła na ławie, na tyle blisko, by mogła je podsłuchiwać, nie rzucając się przy tym zbytnio w oczy.  - Dzień dobry, panie. Czyż pogoda nie jest piękna, jak na tak późną porę roku?  To był dworski frazes, którego nauczyła ją lady Arabel. Damy powinny odpowiedzieć... Czy coś było nie w porządku? Malinda nie potrafiła określić, co właściwie ją niepokoi. Zwróciła się w stronę przyjaciółki. Dian jak zwykle siedziała stanowczo za blisko.

Robiła to każdemu, jakby przez cały czas musiała kogoś dotykać, wszystko jedno kogo.

Matka przezwała ją ludzką pchłą.

- - Twój ojciec mówi, że to będzie dzisiaj! - rzuciła od niechcenia Malinda.

- - Pewnie, że dzisiaj. To będzie sir Dominie, tak samo jak w zeszłym roku. Jest

taki

przystojny!

- Nie możesz tego wiedzieć!

Oczy Dian zalśniły triumfalną pewnością siebie.

- Właśnie, że mogę! Przyjechał wczoraj. Spędził noc w chacie wdowy Nan.  Malinda rozdziawiła usta. Jej marzenia legły w gruzach. Czy to dlatego fechtmistrze zawsze wiedzieli z góry? Czy cały ten czas wszyscy się z niej wyśmiewali?  - Nie rozpowiadaj plotek, Dian! - skarciła ją ostro pani de Fait - Wdowa Nan ma wolną izbę, którą wynajmuje gościom.

W takim przypadku musiałaby spać ze świnią, Malindy jednak nie obchodziła wdowa

Nan. Cała ta historia była zresztą niewiarygodna, ponieważ fechtmistrze nie

spali i w związku

z tym nie potrzebowali łóżek.

- - Rzeczywiście przyjechał wczoraj?

- - Późną nocą - przyznała matka Dian. - Potrzebował trochę czasu, żeby doprowadzić się do porządku po tak długiej podróży. Chyba nie chciałabyś, żeby przyszedł tu cały ubłocony i śmierdzący koniem?

- - Nie chciałabym - zgodziła się Malinda. Nadal jednak czuła się zdradzona. Ilu ludzi sprzysięgło się, by ją oszukać? Wzięła sobie jabłko. W tym roku jabłka już się kończyły.

Kiedy znowu będzie mogła je jeść, będzie już miała prawie dziesięć lat! Miło było pomyśleć, że wkroczyła w dziesiąty rok życia.

- - Ciesz się, że to nie był królewski kurier - wtrąciła Dian. - On wyciągnąłby cię z łóżka, nie zważając na godzinę. Szambelan daje te listy kurierom, ale doręczają je fechtmistrze, bo chcą się przekonać, jak mój tata i sir...  - - Dian! - warknęła jej matka.

- - To prawda! Tata mówi, że fechtmistrze trzymają się razem jak rybie łuski.  - - Ten czynnik może grać pewną, niewielką rolę, ale przede wszystkim chcą zobaczyć księżniczkę - wtrąciła lady Arabel. - Nie zapominaj, że większość fechtmistrzów jest połączona więzią z tylko jednym podopiecznym, ale Gwardia Królewska przysięga bronić króla, jego dziedziców oraz następców. Dlatego księżniczka Malinda jako dziedziczka króla również jest w pewnym sensie podopieczną Gwardii.  Po zastanowieniu Malinda uznała to wyjaśnienie za zadowalające.

- - No cóż, liczy się tylko to, że potwór pamięta...

- - Księżniczko! - rozdarła się pani de Fait.

- - Wasza Wysokość! - wrzasnęła lady Arabel. Ta druga krzyczała głośniej.  - - Nie wolno ci go więcej tak nazywać, moja droga. Powinnaś zwać swego królewskiego ojca Jego Królewską Mością, Jego Miłością albo...  - - Królowa mówi...

- - Twoja droga matka wiele w życiu wycierpiała i...

- - Osiem poronień, sześcioro martwo urodzonych dzieci i dwanaście lat tyranii.

- - Tego również nie powtarzaj!

Lady Arabel spojrzała wymownie na panią de Fait. Rzadko się zdarzało, by reagowały w ten sposób. Malinda nagle stała się podejrzliwa. Postanowiła spróbować raz jeszcze.

- - Myślał, że Blond Dziwka da mu synów, ale minęło siedem lat, a ona nie może się pochwalić nawet jednym poronieniem.

- - O duchy! - wyszeptała pani de Fait. - Ile mamy czasu?

- - Z pewnością zbyt mało.

Coś tu było wyraźnie nie w porządku. Lady Arabel nagle zaczęła mówić o znakach zapowiadających łagodną zimę, ewidentnie próbując zmienić temat.  Malinda sięgnęła po kromkę chleba i słoiczek z miodem. Sir Dominie był nie najgorszy. Stanowił młodszą wersję fechtmistrzów jej matki, tyle że jego brwi były złote, a rzęs nie miał w ogóle. Jego miecz nazywał się Łamacz Kości. Nauczył swojego konia chodzić do tyłu i potrafił też pokroić rzucone w powietrze jabłko na cztery cząstki, nim spadło na ziemię, choć Malinda podejrzewała, że pierwsze cięcie wykonywał wcześniej i dwie zlepione połówki po prostu trzymały się razem.

Wydawało się jej, że minęły lata, nim wszyscy zgromadzili się w komnacie. Królowa zasiadła na tronie, a księżniczka na niższym fotelu u jej boku. Dian stała obok jako jej dworka, a lady Arabel zajęła miejsce po drugiej stronie jako dama do towarzystwa królowej.

Straż pełnił sir Arundel, a służący ustawili się pod ścianami niczym dworzanie na prawdziwym dworze. Królowa Godeleva założyła ozdobioną klejnotami tiarę, lecz miała na sobie szkarłatną suknię, którą nosiła na co dzień już nieco wytartą z poszarzałą i porozciąganą koronkową łamówką. Królowa była bardzo chuda. Nawet dziecko widziało, że jej upstrzone pasmami siwizny włosy nie są zbyt zadbane. Poplamionymi inkaustem dłońmi nieustannie grzebała w stosie listów, które trzymała na kolanach. Co jakiś czas któryś z nich spadał na podłogę. Dian albo lady Arabel podnosiły je i kładły na miejsce. Z roku na rok stos stawał się większy. Fechtmistrze zawsze zabierali te listy i obiecywali, że dostarczą je Jego Królewskiej Mości. Malinda nigdy nie potrafiła zrozumieć, czemu matka śle listy do potwora.  Tajemnicze wydarzenie, które zaniepokoiło inne kobiety, w żaden sposób nie wpłynęło na królową Godelevc. Malinda znudziła się już podskakiwaniem z podniecenia na fotelu, postanowiła więc spróbować eksperymentu.  - To miło, że potwór pamięta o tygodniu moich urodzin, prawda? Jej matka parsknęła niczym koń.

- - Nie pamięta nawet o twoim istnieniu! Kiedy odsyłał cię tu ze mną, zapewne rozkazał lordowi szambelanowi posyłać ci każdego roku prezent. Nie przestaniesz ich otrzymywać, nawet kiedy będziesz miała sto lat.  - - Przecież do mnie pisze - sprzeciwiła się szczerze wstrząśnięta Malinda. - Ma taki piękny charakter pisma...

- - Nieprawda. To pismo skryby. Jego bazgrołów w ogóle nie da się odczytać, a poza tym on nigdy nie używa takich słów. Szambelan na pewno kazał skrybie napisać coś odpowiedniego.

- Och.

Malinda spuściła wzrok, wpatrując się w podłogę. Nie chciała patrzeć na Dian ani na nikogo. Uszy miała czerwone. Czy cały dzień będzie jednym wielkim pasmem rozczarowań?

Wtem skrzypnęły zawiasy. To teraz! Sir de Fait wszedł do komnaty przez wielkie drzwi, zostawiając je uchylone. Serce Malindy zabiło gwałtownie.  - - Wasza Miłość! - krzyknął fechtmistrz. - Zbliża się posłaniec.

- - Otwórz drzwi i wpuść go! - rozkazała królowa.  Przed rokiem, po wydaniu tego polecenia, do komnaty wpadły niesione wiatrem płatki śniegu, w tym roku jednak ich miejsce zajęły promienie słońca. Po podjeździe pędził szalonym cwałem jeździec. Gdy dotarł do schodów, ściągnął gwałtownie wodze. Koń stanął dęba, młócąc w powietrzu podkutymi kopytami. Jeździec zeskoczył zgrabnie z siodła, zatrzymując się tylko na chwilę, by podać wodze czekającemu u wejścia stajennemu. Tak jest, miał na sobie błękitno-srebrną liberię Gwardii Królewskiej! Rzeczywiście był to sir Dominie. Wbiegł po stopniach i ruszył zamaszystym krokiem przez komnatę. Pod pachą trzymał paczkę, a w drugiej ręce ściskał miecz, którym wywijał nad głową.  - - Księżniczka Malinda! - krzyczał. - Zaprowadźcie mnie do Jej Miłości, albowiem mam pilną przesyłkę dla Księżniczki Dziedziczki Chivialu. Gdzie jest ta piękna panna! Biada tym, którzy spróbują mi przeszkodzić w wypełnieniu misji!  - - Stój! - krzyknął sir Arundel, wyciągając miecz i ruszając w stronę przybysza. - Kto ośmielił się wtargnąć do tych komnat w tak wojowniczych zamiarach?  Przed kilku laty, gdy Malinda była jeszcze dzieckiem, to odgrywane co roku przedstawienie budziło w niej dreszczyk rozkosznego strachu. Nawet teraz, gdy była już duża, schlebiało jej ono i ją ekscytowało. Prawdziwa zabawa zaczęła się dopiero potem, gdy schowano miecze i sir Dominie opadł przed nią na jedno kolano, oferując jej zwój i owiniętą w jedwab paczuszkę. Tym razem była ona za duża, by mógł to być naszyjnik, a za mała na kolejne futro. Dziewczynka położyła ją drżącymi dłońmi na kolanach. Nie otwierając zwoju, wręczyła go Dian. Potem sobie przeczyta, co postanowił do niej napisać nieznany skryba.

Dotknęła pieczęci i obmacała paczuszkę.

- - To koszyk! I to ciężki, na pewno coś jest w środku.  - - Płomienie, lepiej żeby było - wyszeptał sir Dominie. Kiedy Malinda na niego spojrzała, zamrugał niewinnie. Dziewczynka stłumiła chichot.  Nie śpieszyła się z rozpakowywaniem koszyka. Ostatecznie, następna tak ekscytująca chwila wydarzy się dopiero za rok! Był kanciasty i pięknie pozłacany, a emaliowaną pokrywę zdobił karmazynowy monogram jej imienia na srebrnym tle. Wszyscy patrzyli na Malindę, wstrzymując oddech. Otworzyła zatrzask i uniosła wieczko. Prezent spowito w jagnięcą wełnę.

- Sir Dominicu! - odezwała się zniecier...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin