Graham Heather - Barwy nocy.pdf
(
805 KB
)
Pobierz
Graham Heather - Barwy nocy.doc
Heather Graham
Barwy nocy
1
PROLOG
Noc nie miała przed nim tajemnic.
Kiedy stąpał po wilgotnej ziemi, przemykając niczym cień pośród starannie
przystrzyżonych krzewów, jego kroki były lekkie i bezszelestne jak podmuch
wiatru.
Tę bezcenną umiejętność przekazali mu w genach przodkowie. To dzięki nim
poruszał się z wdziękiem leśnego zwierzęcia, polował z zaciekłością i sprytem
pantery i dążył do celu wytrwale jak dumny orzeł.
Wspomniane dziedzictwo nie miało jednak nic wspólnego z nocnymi
manewrami, w które bawił się dziś - ubrany w czarne dżinsy i czarny golf.
Nawet czarne adidasy.
Barwy nocy, by łatwiej stać się niewidzialnym. Przygarbiony i czujny, przez
pól godziny cierpliwie obserwował dom. Potem zaczął go powoli okrążać,
kryjąc się między palmami i krzewami hibiskusa. Budynek tonął w ciemności
i ciszy. Nawet nisko wiszące gałęzie sosen nie wydawały najmniejszego
szmeru.
Zrobił sobie krótki odpoczynek, by zaraz zacząć kolejne okrążenie. Po
pewnym czasie zatrzymał się na tyłach domu. Nadal nic nie mąciło ciszy, ale
wyczul nieznaczny ruch powietrza. Dopiero po chwili wyłapał
jakiś dźwięk. Kroki. Lekkie, ostrożne, stawiane z rozmysłem.
W bladym świetle księżyca zamajaczyła sylwetka. Podobnie jak on, w czerni
od stóp do głów. Czarne dżinsy. Luźny sweter. I czarna kominiarka. Intruz po-
starał się, by nikt nie rozpoznał jego twarzy ani płci.
I najwyraźniej postawił sobie jeden cel: dostać się do środka.
Nie spuszczał oka ze smukłej postaci, która zastygła w bezruchu niczym
młoda łania, gdy zwietrzy niebezpieczeństwo. Widocznie uznała, że nic jej nie
grozi, gdyż poruszyła się i porzuciwszy bezpieczne schronienie w gęstym
cieniu pod koronami drzew, szybko podbiegła do dwuskrzydłowego okna.
Czekał w napięciu, obserwując, jak przez kilka sekund zmaga się, by je
2
otworzyć. Naraz tarcza księżyca skryła się za chmurami. Gdy zabrakło bladej
poświaty, w ciemności czarnej jak atrament utonęły nawet cienie.
Tajemnicza postać nadal zmagała się z oknem. Gdy wreszcie się poddało,
zwinnie wskoczyła na parapet, by po chwili zniknąć w mrocznym wnętrzu
domu. Dopiero wtedy ruszył z miejsca. Bezszelestnie jak nocna zjawa. Pod
jego stopami nie trzasnęła nawet jedna gałązka. Chyłkiem podkradł się do
okna i ostrożnie zajrzał do środka. Wąski strumień światła z malej latarki
skakał nerwowo po ciemnym pokoju, odbił się od białej framugi i zniknął za
drzwiami.
Sprężyście wskoczył na parapet i po chwili był już po drugiej stronie. Ruszył
w ślad za światłem, które zaprowadziło go do salonu. Kryjąc się w gęstym
mroku, obserwował chaotyczny taniec wiązki światła. Najpierw z ciemności
wyłoniła się kanapa zarzucona kolorowymi afganami; następnie fortepian
stojący na niewysokim podeście. Wreszcie półki z książkami i obrazy, a obok
nich strzelby, luki, kołczany pełne strzał oraz dzidy.
Po lewej stronie, na niewysokim podwyższeniu oddzielonym od reszty salonu
ozdobną kutą balustradą, stało masywne tekowe biurko. I właśnie ono
zainteresowało intruza.
Snop światła zatrzymał się na blacie wyłożonym skórą. Nerwowe dłonie
zaczęły pośpiesznie wyciągać szuflady i przetrząsać ich zawartość.
Zmrużył oczy i przez chwilę przyglądał się poczynaniom włamywacza. Potem
zaczął skradać się w jego stronę. Jego ruchy miały w sobie sprężystość i
gibkość drapieżnego kota.
Trzasnęła zbyt mocno pchnięta szuflada. Zamaskowany osobnik zamarł, a
potem zaczął świecić latarką we wszystkie strony.
Przyczaił się za kanapą i odczekał, aż znów zaszeleszczą papiery. Teraz...
Przemknął przez pokój jak wiatr. Po drodze wprawnym ruchem wyciągnął
strzałę z kołczanu i trzymając ją w zębach, przeskoczył przez balustradę i
zacisnął palce na gardle przeciwnika.
- Coś ty za jeden, do jasnej cholery? - warknął, dźgnąwszy go w żebra
stalowym grotem. - I czego tu chcesz?
Wyczuł lodowaty dreszcz przerażenia, który odebrał intruzowi zdolność
ruchu.
- Ja... - Drżący szept uwiąż! w gardle zdławionym żelaznym uściskiem.
Przeciwnik był bez szans, rozluźnił więc chwyt i cofnął rękę, w której trzymał
strzałę.
- Rzućmy nieco światła na sytuację - wycedził. Puścił go i pewnie podszedł do
biurka.
Tu jednak popełnił błąd, zbyt pochopnie lekceważąc przeciwnika. Ten
bowiem wykorzystał okazję. Obrócił się jak fryga, zwinnie przeskoczył
3
balustradę i rzucił się do ucieczki.
- Niech cię jasny szlag! - Jednym susem przesadził kratę i ruszył w pościg.
Kiedy minąwszy hol wpadł do pokoju, uciekinier stał już na parapecie.
- Stój! - wrzasnął. Tym razem nie zamierzał pozwolić mu się wymknąć. Z
całych sił naprężył mięśnie i rzucił się do przodu, włamywacz zaś, zamiast
czmychnąć do ogrodu, skoczył wprost na niego. Niewiele brakowało, by znów
udało mu się uciec.
Dosłownie w ostatniej chwili uchwycił wełniany sweter. Zacisnął palce z taką
silą, że miękka dzianina nie wytrzymała i został z kawałkiem przędzy w dłoni.
Osobnik jakimś cudem zdołał się wywinąć. Zorientował się, że nie umknie
przez okno, więc rzucił się do
drzwi.
Znów go gonił. Miał tę przewagę, że był na swoim gruncie. Tylko on
wiedział, że w domu nie ma drugiego
wyjścia.
W szaleńczej gonitwie pobiegli na piętro. Włamywacz zaczynał tracić zimną
krew; zdesperowany, biegł na oślep, łudząc się, że jakoś zdoła umknąć. Ich
prędkie kroki zadudniły na deskach drewnianej antresoli ponad pokojem.
Zbieg kierował się ku drzwiom na końcu korytarza. Dopadł ich, lecz zamiast
ukryć się w pokoju, obejrzał się za siebie. Prześladowca był tuż-tuż...
Dopiero wtedy wpadł do pokoju i próbował zatrzasnąć drzwi. Ale było już za
późno. Ten, który go gonił, z całej sil naparł ramieniem na masywne drewno.
Rozległ się łomot i po chwili siedział intruzowi na karku.
Impet, z jakim się na niego rzucił, wepchnął ich obu do środka, wprost na
wielkie, centralnie ustawione łoże. Zaczęła się bezładna szamotanina. Intruz
bronił się, wierzgając i tłukąc na oślep pięściami, wijąc się jak piskorz. Mimo
to był bez szans. Atakujący miał nad nim olbrzymią przewagę. W milczeniu
siłował się z nim, próbując go obezwładnić. W pewnej chwili trafił dłonią na
jakąś krągłość. Jędrną, ale przyjemnie miękką. Pełną i ponętną. Zupełnie jak
kobieca pierś.
Tego się nie spodziewał.
- Nie! Proszę! - Głos intruza z pewnością należał do kobiety. Przestraszonej.
Nie, raczej śmiertelnie przerażonej. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, z
trudem łapała oddech. Mimo to nie przestawała walczyć...Usiadł na niej i
unieruchomił jej ręce.
- Dobra - wysapał. - Gadaj, coś ty za jedna i po diabla tu przyszłaś?
Księżyc wyszedł nagle zza chmur i przez okno wlało się srebrzyste światło,
zalewając sypialnię bladą poświatą.
Spojrzał na zamaskowaną kobietę, którą teraz widział całkiem wyraźnie.
Szybkim ruchem ściągnął jej kominiarkę. Najpierw zobaczył bujne,
4
błyszczące włosy, których gęste pasma lśniły w świetle księżyca jak wypo-
lerowana miedziana moneta. Potem przyjrzał się jej twarzy...
Szeroko otwarte, zielone kocie oczy w oprawie gęstych rzęs przeszywały go
czujnym spojrzeniem. Kobieta miała delikatne, ale wyraźnie zaznaczone kości
policzkowe. Rude brwi. Prosty nos. Mocno zarysowane usta z pełną dolną
wargą, zdradzającą zmysłowość.
Nie ruszała się, ale odgadł, że się boi. Zradzało ją gwałtowne falowanie piersi.
Uniósł się, lecz na wszelki wypadek trzymał ją zakleszczoną pomiędzy
swoimi udami. Skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na nią złowrogo. Na jego
ustach pojawił się cyniczny uśmiech. Znal te błyszczące zielone oczy. I
lśniące rude włosy. Teraz już wiedział, dlaczego bez trudu przeskoczyła
balustradę i poruszała się zwinnie jak tancerka. Bo nią była...
Miał okazję poznać to miękkie i gibkie ciało, które teraz drżało jak w febrze.
Wiele razy trzymał ją w ramionach, gdy oboje brali udział w tworzeniu
pewnej iluzji. Wnosił ją na rękach po wspaniałych, biegnących łukiem
schodach. Wtedy ten wymuszony kontakt nie sprawiał jej przyjemności. Czuł
to, bo sztywniała, ilekroć jej dotykał. Czasem rzucała mu wrogie spojrzenie.
Znał ją. Widział, jak zachowuje się, stojąc przed i za obiektywem. I jak
tańczy.
- Ach, panna Keller. Jak miło, że pani przyszła, choć przyznam, że ta wizyta
mnie zaskoczyła! Nie dała się pani zaprosić na kieliszek wina, a jednak się
spotykamy w moim łóżku. Powinno mi to pochlebiać, prawda? Niestety, nie
pochlebia. - Pochylił się nad nią, wsparty na rękach, między którymi uwięził
jej głowę. Jego twarz miała zacięty wyraz, w oczach płonął gniew. - Gadaj,
Bryn! Po co się tu włamałaś? Czego szukasz? Nie znalazłaś tego wczoraj...
- Wczoraj? - powtórzyła nerwowym szeptem.
- Przestań się zgrywać! - warknął. - Tak, wczoraj. Uwierz mi, złotko, potrafię
rozpoznać, kiedy ktoś plądrował w moich rzeczach.
- Ale to nie ja...
- Ciii!
Uniósł się. Znieruchomiał. Po chwili ona też to usłyszała. Ktoś chodzi po
salonie, skrada się... Sekundę później na dole skrzypnęły schody.
Już miał wstać, ale zastygł przyczajony. Nagle skrzyżował ręce i chwyciwszy
za brzegi golfa, szybko ściągnął go przez głowę. Blade światło księżyca
przylgnęło do smagłej skóry na jego torsie i muskularnym brzuchu.
- Ściągaj sweter! - syknął, zrywając narzutę po swojej stronie łóżka.
- Nie!- Tak, i to zaraz! - rzucił. Brutalnie zepchnął ją na bok, wyszarpnął spod
niej pościel i przykrył ją i siebie. - Do cholery! - cedził ledwie słyszalnym
szeptem. -Nikt nie uwierzy, że odsypiamy ostry seks, jeśli położysz się w
ubraniu! To ty mnie wciągnęłaś w tę idiotyczną kabałę, nie ja ciebie, więc
5
Plik z chomika:
magdalena5191
Inne pliki z tego folderu:
Graham Heather - Oczy ognia.pdf
(1172 KB)
Graham Heather - Zabójczy wdzięk.pdf
(1398 KB)
Graham Heather - Zatoka Huraganów.PDF
(1323 KB)
Graham Heather - Zatoka Huraganów.doc
(1800 KB)
Graham Heather - Noc kosa.rtf
(947 KB)
Inne foldery tego chomika:
Galland Nicole
Garnett Juliana
Garwood Julie
Gerritsen Tess
Goodger Jane
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin