Keitlen Tomi Lobsenz Norman M. - Pożegnanie z lękiem(1).doc

(1282 KB) Pobierz
Tomi Keitlen i Norman M

Tomi Keitlen i Norman M. Lobsenz

  Pożegnanie z lękiem

  Państwowy Zakład Wydawnictw Lekarskich

  Warszawa 1964

 

  Człowiek, który potrafi żyć w obliczu niebezpieczeństwa, nie lęka się

śmierci. Kiedy zaś nie lęka się śmierci, osiąga w życiu zadziwiające wprost

poczucie wolności.

  William O. Douglas: "O ludziach i szczytach górskich".

 

  Państwowy Zakład Wydawnictw Lekarskich

  Warszawa 1964

  -----------------------

  "Mojej córce, Phyllis - za jej miłość,Ď zrozumienie i odwagę oraz za

szczęście,Ď siłę i spokój, które mi dała.Ď Tomi Keitlen

 

 

  Rozdział 1

  Jestem wolnym człowiekiem

 

 

  Jestem niewidoma. Ale niech to was nie przygnębia. Na mnie fakt ten wcale

nie działa deprymująco.

  W książce tej nie będzie mowy o tym, jaki smutny jest los człowieka

niewidomego. Ślepota nie jest dla mnie trudnym do zniesienia upośledzeniem,

lecz pewną niewygodą, którą muszę chytrze omijać. I pozwólcie mi szybko

dodać, nie jest to również książka mówiąca o tym, jak to jest wspaniale być

niewidomą. Nigdy nie wyznawałam poglądu, jakoby horyzonty duchowe miały

rozszerzać się automatycznie, w miarę jak zacieśniają się horyzonty

fizyczne. Nie istnieją żadne czynniki, które mogłyby powetować niewidomemu

utratę wzroku.

  Moja opowieść mówi o tym, co znaczy być niewidomym i jak utrata wzroku

oraz związane z nią problemy, niewiele zmieniają w życiu człowieka, który

swemu kalectwu się nie podda.

  Niektórzy ludzie uważają za godny podziwu fakt, iż jeżdżę na nartach.

Innych zaskakuje to, że uprawiam górską wspinaczkę. Inni znowu wielce są

zdziwieni widząc, że gram bez for w golfa lub że jeżdżę konno, lub

wreszcie, że w mych samotnych wyjazdach za granicę towarzywszy mi tylko

Duchess (Duchess w języku angielskim: księżna; tutaj imię psa.), mój pies -

przewodnik.

  Wszystkie te moje wyczyny sprawiają mi wiele satysfakcji i byłoby z mojej

strony co najmniej nieuczciwe, gdybym nie przyznała, że są one - jak na

niewidomą - raczej niezwykłe. Prostsze osiągnięcia dają mi jednak

pełniejsze zadowolenie.

  Większą przyjemność czerpię ze świadomości, że utrzymuję się samodzielnie

z pracy, której rodzaj sama wybrałam; że ze zrozumieniem głębszym niż to,

jakie daje obserwacja wzrokowa, mogę śledzić rozwój mojej córki, która

wyrasta na małą kobietkę; że mając za sobą lata dotkliwych cierpień

fizycznych i rozterek uczuciowych, w pełni zachowałam poczucie humoru; że

oparłam się wszelkim zakusom zmierzającym do wyeliminowania mnie z życia i

włączenia do społeczności niewidomych i że zdobyłam prawo istnienia jako

normalna kobieta.

  Nie było rzeczą łatwą wyłamać kraty w więzieniu ciemności. Ale miałam do

wyboru dwie drogi: żyć w trwodze albo żyć wyzywając los. Wybrałam to drugie

i przekonałam się, że wyzwanie, protest pokonały lęk. We wczesnych latach

mego kalectwa czerpałam natchnienie ze słów Williama O. Douglasa, sędziego

Najwyższego Trybunału Sprawiedliwości, które brzmiały: "Człowiek, który

potrafi żyć w obliczu niebezpieczeństwa, nie lęka się śmierci. Kiedy zaś

nie lęka się śmierci, osiąga w życiu zadziwiające wprost poczucie

wolności."

  Osiągnęłam poczucie wolności. I raz na zawsze pożegnałam się z lękiem.

 

 

  Ii

 

 

  Nie byłam niewidoma od urodzenia. Ostatecznie utraciłam wzrok dopiero w

1955 roku, kiedy miałam 33 lata. Fakt ten ma swoje plusy i minusy. Stroną

ujemną jest to, że znam cały smak piękności, którego zostałam pozbawiona.

Plusem jest możliwość grzebania się w kopalni wspomnień wzrokowych. Wiem,

jak wygląda świat, i jego znajomość jest mi w życiu bardzo przydatna.

Ludzie pytają mnie, czy widzę cokolwiek, czy też żyję w czarnej pustce.

Niegdyś sama zadałabym takie pytanie. Dzisiaj zdaję sobie sprawę, jak

dalece jest ono bezsensowne.

  Kiedy budzę się rankiem - widzę światło, ponieważ jest jasno. Widzę, że

świeci słońce, kiedy odczuwam jego ciepło na swojej twarzy; widzę deszcz,

kiedy słyszę, jak jego krople uderzają o szyby moich okien. Gdy dotykam i

wącham trawę - widzę, czy jest świeża, zielona, czy też zbrązowiała od

słońca. Widzę ptaki, kiedy dociera do mnie trzepotanie ich skrzydeł i ich

śpiew. Znając porę dnia - wiem, kiedy zachodzi słońce. Mój kalendarz mówi

mi, czy księżyc jest w nowiu, czy też w pełni. A kiedy wieczorem wyłączam

światło, by iść spać - widzę ciemność.

  Nie ma człowieka niewidomego, który musiałby żyć w próżni. Widzę mój dom,

moje meble, moje obrazy, gdyż sama urządzałam moje mieszkanie w takim stylu

i takich barwach, jakie mi odpowiadały. Po dowodach przywiązania i uczucia

rozpoznaję moich przyjaciół. Próbuję różnych sposobów, by widzieć moją

córkę, Phyllis. Moja pamięć informuje mnie o tym, jak wyglądała dawniej.

Uważnie śledzę jej rozwój na podstawie jej słów, jej myśli, jej sposobu

chodzenia, jej miłości do mnie. Parę lat temu poprosiłam Phyllis o

fotografię. Wybrała zdjęcie zrobione w chwili, kiedy zbierała z pola

kartofle; ma na sobie robocze spodnie i flanelową koszulę; gołe stopy

zagłębiają się w ziemię, jej włosy są rozczochrane; trzyma w zębach na wpół

nadgryziony kartofel, a chyba z tuzin ich trzyma w rękach. Wybrała to

własnie zdjęcie, wyjaśniając mi: "Jest w nim przecież tyle rzeczy, które

możesz widzieć." Zrobiłyśmy olbrzymie powiększenie fotografii i Phyllis

opisywała mi ją prowadząc mój palec po zdjęciu, gdy tymczasem ja śledziłam

uważnie szczegóły jej relacji. Zdjęcio to wisi nad moim łóżkiem. Spoglądam

na nie każdego ranka.

  Po utracie wzroku inne moje zmysły nie pracowały sprawniej. Nie

rozwinęłam w sobie także żadnego "szóstego zmysłu". W tego rodzaju babskich

powiedzonkach nie ma źdźbła prawdy. Na nowo nauczyłam się za to

wykorzystywać właściwie cztery pozostałe zmysły. W dzieciństwie chłonięcie

wrażeń przebiega w sposób naturalny. Czyż nie pamiętasz zapachu wiosny,

mokrego cementu lub trocin? Albo uczucia, jakie dawało ci zetknięcie się

twoich bosych stóp z trawą czy błotem? Lub trzasków, kiedy pod twymi

stopami pęka cieniutka skorupa lodu, pokrywająca zimą kałuże? Albo

atmosfery niesamowitego napięcia w powietrzu tuż przed burzą? Albo wreszcie

smaku płatków śniegu? Kiedy dorastamy, idziemy po linii najmniejszego oporu

- opieramy się na wzroku. Inne, mniej wykorzystywane przez nas zmysły

ulegają przytępieniu. Myślimy o utracie wzroku jak o katastrofie (głuchota

bywa za to niekiedy tematem żartów. A przecież sens życia polega na

kontakcie z otoczeniem, kontakt ten zaś jest znacznie trudniejszy do

nawiązania dla człowieka głuchego niż dla niewidomego). Dopiero utrata

wzroku uświadamia człowiekowi, ile wrażeń ze świata jest w stanie do niego

dotrzeć poprzez inne zmysły.

  Nie zamierzam przekonywać was, że "zabawnie jest być niewidomym". Nie

mogę sama czytać książki ani gazety, kiedy mam na to ochotę; muszę czekać,

by ktoś zechciał być moim lektorem lub by książka ta stała się dla mnie

osiągalna w wydaniu płytowym. Nie mogę ubezpieczyć się od wypadku, a

ubezpieczając się na życie płacę znacznie wyższą stawkę. Nie wolno mi przy

tym ubezpieczać się na życie dwukrotnie. Często przeżywam chwile

upokorzenia, gdy - wbrew przepisom, które psu-przewodnikowi pozwalają

wszędzie towarzyszyć jego ociemniałemu właścicielowi - odmawia mi się prawa

wstępu razem z Duchess do restauracji. Kiedyś nie przyjęto mnie jako

pacjentki do szpitala, ponieważ towarzyszył mi pies. Jego obecność - jak

mnie poinformowano - byłaby czymś szokującym dla pielęgniarek.

  Najbardziej złości mnie Jednak konieczność nieustannej walki o uznanie

mnie za normalnego człowieka, walka z dyskryminowaniem mnie jako osoby

należącej do odrębnego świata niewidomych.

  Najistotniejszym moim problemem nie jest ślepota, lecz stosunek

społeczeństwa do mnie. Kiedy w pewnym okresie zabiegałam o pracę, biuro

zatrudnienia wciąż sugerowało mi, że powinnam objąć posadę w instytucji

pracującej dla ociemniałych.

  "Dlaczego usiłuje pan stale wtłoczyć mnie w krąg niewidomych?" -

zapytałam.

  "No, cóż - powiedział mój rozmówca - pani doświadczenie byłoby tam bardzo

cenne, a przy tym pani też jest..." - tu urwał.

  "Dokończę to zdanie za pana" - odrzekłam. "Ja też jestem jedną z

niewidomych, przynależę więc do ich świata".

  W ubiegłym roku udałam się do nowego okręgu wyborczego, by się

zarejestrować. Tamtejszy urzędnik zażądał ode mnie dowodu, iż jestem

piśmienna. Nie mając przy sobie dyplomu z uczelni, poprosiłam go, aby

poddał mnie próbie.

  "Jakże będzie pani w stanie udowodnić, że umie pani czytać? Przecież pani

jest niewidoma." - powiedział urzędnik.

  Zachowując spokój rzekłam: "Zgoda. Wobec tego proszę mi coś podyktować, a

ja to napiszę."

  "Jakże pani napisze, skoro pani nie widzi?"

  "To już moja sprawa, - odpowiedziałam - a pańską sprawą byłoby nauczyć

się nieco przyzwoitości."

  Niekiedy znieważano mnie nieświadomie, w sposób, który właściwie w pewnym

sensie miał stanowić wyraz uznania dla mnie. Kiedyś mianowicie poproszono

mnie, bym zgodziła się zareklamować jakieś perfumy, przypuszczalnie

kierując się tym, że jako niewidoma powinnam według rozpowszechnionego

mniemania odznaczać się niezwykle wrażliwym powonieniem. Kiedy indziej

zwrócono się do mnie w sprawie reklamy pewnego gatunku whisky. Kampania

reklamowa miała operować sloganem: "Nie muszę widzieć nawet etykiety..."

  Zanikają już absurdalne uprzedzenia wobec niewidomych, lęgnące się z

ignorancji i lęku. Istnieje jednak jeszcze sporo bezmyślnych przesądów lub

- nawet w dobrej wierze głoszonych - szkodliwych opinii. Przybierają one

formę nadmiernej troskliwości, którą otacza się niewidomego - oczywiście

dla jego dobra. Wyrażają się również przesadną usłużnością, kiedy niewidomy

stara się zachowywać w sposób naturalny i normalny. Kiedy ostatnio szukałam

w Nowym Jorku lokalu na moje biuro, pośrednicy zmarnowali masę mego czasu

pokazując mi obiekty nie do przyjęcia. Ich postawę wobec mnie można by

zamknąć w nie wygłoszonej pod moim adresem, ale wyczuwalnej opinii: "Po cóż

pani właściwie potrzebne jest biuro?" lub "Cóż pani może zależeć na tym,

jak lokal wygląda?" Pewien młody pośrednik był uczciwy: "Mam dla pani coś

bardzo odpowiedniego" - powiedział. "Lokal jest doskonały, ale nie ma

okien".

 

 

  Iii

 

 

  Może wynika to z mojej nadwrażliwości, ale w postawie ludzi, którzy

rozpływają się nad moją "odwagą" lub których "wprawia w osłupienie" fakt,

że potrafię wykonywać koło siebie jakieś nieskomplikowane czynności,

wyczuwam również pewnego rodzaju uprzedzenia wobec niewidomych. Postawa

taka jest naturalnym następstwem litości, a litość jest reakcją na

ułomność. W rezultacie ludzie ci wyrażają pogląd, że Tomi jest niezwykła,

albowiem robi to, czego niewidomi nie są zdolni dokonać. Zbrzydło mi już

słuchać, jaka to jestem "dzielna", kiedy nakręcam numer telefonu lub gdy

zapalam papierosa. Jest dla mnie rzeczą niesłychanie istotną, by życie,

jakie wiodę, uchodziło za normalne nie tylko w moim przekonaniu, ale i w

pojęciu całego mojego otoczenia; inaczej bowiem moje życie przestaje być

normalne, a ja nabieram przekonania, że sama siebie oszukuję.

  Odwaga niewidomego nie jest czymś szczególnym. Jest to pewnego rodzaju

śmiałość, bardzo powszednia i bardzo zwyczajna, którą musi się wykazać

każdy; kto pragnie przetrwać. Celem mojej opowieści jest nie tylko

przedstawić historię pewnego człowieka, który przezwyciężył ślepotę, ale

także ukazać triumf ludzkiego ducha, który rzucając do walki swoje potężne

siły zdolny jest przezwyciężyć wszelkie przeciwności losu; który jest w

stanie pokonać lęk przed starzeniem się, przed nędzą, chorobą, samotnością.

Jest rzeczą ludzką odczuwać niemoc w obliczu nieszczęścia. Tym jednak

procesem wewnętrznym, który nadaje życiu człowieka znamiona zwycięstwa,

jest odrodzenie się ducha ludzkiego. Uporządkowany model życia może się

niesłychanie łatwo kiedyś zawalić. Jakże kojąca jest wówczas świadomość, że

posiadamy w sobie potężne siły, które są w stanie zaradzić złu. Może w tym

nowym modelu porządek nie będzie tak wzorowy jak niegdyś, ale na ogół model

ten okaże się najzupełniej wystarczający, zadziwiająco wystarczający.

 

 

  Rozdział 2

  Płaczą tylko maminsynki

 

 

  "Czy jesteś gotowa, Tomi?"

  "Gotowa, Larry - rzekłam."

  Było to, oczywiście, kłamstwem. Jeszcze jeden z przedłużającej się serii

wybiegów, których inscenizowanie wydawało mi się niezbędne wobec mojej

rodziny, moich przyjaciół, moich lekarzy, a nawet - lub może szczególnie -

wobec siebie samej. Kiedy pełna napięcia leżałam na stole operacyjnym,

zastanawiałam się, dlaczego zawsze dotąd usiłowałam uchodzić za

nadczłowieka. Dlaczegóż to nie byłam w stanie oświadczyć teraz lekarzowi:

"Jestem śmiertelnie przerażona. Lampa operacyjna świeci ostrzej niż

poprzednim razem. Wszyscy zachowują się ciszej. Moje oczy bolą jeszcze

bardziej niż wtedy. Zabierzcie mnie stąd."

  Ale nic z tego. Czułam się wewnętrznie sparaliżowana. Nie na skutek

działania leków uspokajających, które podano mi przed operacją, gdyż z tym

uporałabym się. Byłam sparaliżowana bólem i panicznym lękiem, które

wypełniały mnie bez reszty. Zdobyłam się na jedno tylko słowo: "Gotowa".

  Larry dotknął rękoma moich policzków, mego czoła. Uśmiechnęłam się do

niego. Uśmiech mój miał wyrażać zaufanie. "Mam nadzieję, że tym razem się

uda" - rzekłam. Myślałam sobie natomiast: "Niechże się to raz wreszcie uda,

bo na następną próbę już się nie zdobędę!"

  Larry wyprostował się. Nagle przestał on być współczującym przyjacielem,

a stał się kompetentnym, chłodnym lekarzem. Zobaczyłam, że pochyla się, i

poczułam ostrze igły, wkłuwanej w lewe ramię. Lampa operacyjna zaczęła

powoli przygasać, tak jak z wolna przygasał ból w moich oczach. W szereg

godzin później, kiedy leżałam już w moim szpitalnym pokoju w Wesson

Memorial Hospital w Springfield, dźwigałam się powoli poprzez warstwy

narkotycznego snu. W ciemności poruszyłam dłońmi.

  "Nie dotykaj rękoma oczu, Tomi - usłyszałam kobiecy głos - "wszystko już

się skończyło i teraz znowu będziesz zdrowa."

  Głos ten był mi znajomy i działał kojąco. Należał do pielęgniarki Rity

Tremblay, która już tylokrotnie opiekowała się mną w przeszłości. Lecz

słowa, które padły z jej ust, były mi również znajome i zabrzmiały

niepokojąco. Słyszałam je już uprzednio. Wbrew samej sobie zaczęłam płakać.

Płakanie było czymś sprzecznym z zasadami, z moimi zasadami, ale nie

udawało mi się powstrzymać łez. Starałam się opanować płacz, zarzucając

pielęgniarkę pytaniami.

  "Trom, czy moja córka wie, że wszystko jest w porządku? Czy ktoś pytał o

mnie? Jaki mamy dzisiaj dzień?"

  Poczułam na czole chłodną gąbkę i sprawne dłonie Trom, które odciągały

moje ręce od twarzy. "Skończ z tym, Tomi," - rzekła - "wiesz przecież, że

łzy szkodzą twoim oczom. Dzisiaj jest 1 września 1954. Telefonowałam do

Phyllis i opowiedziałam jej o wszystkim. Jak tylko lekarz pozwoli, będzie

mogła ciebie odwiedzić. Telefonowały również Helena i Ruth. Przyjdą tu dziś

wieczorem. Ale teraz leż spokojnie, bo nie wpuszczę tutaj nikogo. Teraz

zrobię ci zastrzyk."

  "Dobrze, Tram" - powiedziałam. Czułam nieomal zadowolenie, kiedy zaczęłam

zapadać w sen.

  W kilka minut później - tak mi się przynajmniej wydawało - gwałtowne

ukłucie bólu w oku otrzeźwiło mnie całkowicie. Krzyknęłam na Trom, szarpiąc

bandaże. Usłyszałam jej pośpieszne kroki. Dłonie Trom uchwyciły moje ręce,

unieruchamiając je.

  "Tym razem bardzo boli, Tomi, nieprawdaż?"

  Chciałam wrzasnąć, że ból był nie do wytrzymania. Zamiast tego - przez

zaciśnięte zęby - rzekłam tonem jak najswobodniejszym: "Cóż mi ten Larry

tym razem zrobił? Czyżby mi zostawił skalpel w oku?"

  Trom pogłaskała mnie po ręce. "Pójdę zapytać lekarza, czy pozwoli ci

zaaplikować jakiś silniejszy środek."

  W kilka minut później usłyszałam, że wraca do pokoju. Zrobiła mi znowu

zastrzyk. I znowu zapadłam w niespokojny, przerywany bolesnymi ukłuciami

sen. Nagle poderwał mnie ostry dźwięk telefonu, stojącego na moim nocnym

stoliku. Szarpnęłam gwałtownie głową i jęknęłam z bólu. Słyszałam, jak Trom

informuje kogoś, że nie wolno mi teraz przeszkadzać. "Ależ to głupstwo -

pomyślałam - oczywiście, że wolno mi przeszkadzać."

  Wyciągnęłam rękę, by chwycić za słuchawkę. "Kto telefonuje, Trom?"

  "To twoja sekretarka. Ale musisz zachowywać się spokojnie."

  "Pozwól mi rozmawiać" - rzekłam niecierpliwie.

  Trom niechętnie podała mi słuchawkę, "Posłuchaj - powiedziałam do aparatu

- nie pozwól nikomu wmówić ci, że nie mogę z tobą rozmawiać. Czuję się

doskonale." Uświadomiłam sobie, że moje paznokcie wpijają mi się w dłonie.

"Co słychać?"

  Każdy, kto pracował w B'nai B'rith Anti-Defamation League (Liga do Walki

ze Zniesławianiem, powołana do życia przez żydowską organizację B'nai

B'rith, ufundowaną w New York City w 1843 r. Rozszerzyła ona swoją

działalność na Stany Zjednoczone, szereg państw europejskich, Palestynę i

Egipt (wg Webster's New International Dictionary, Copyright 1954).), musiał

przywyknąć do tego, że zawsze coś się działo. Byłam w tej instytucji

dyrektorem biura, obejmującego swym zasięgiem zachodnią część Stanu

Massachusetts oraz Stan Connecticut. Pracowałam po szesnaście godzin

dziennie. Niektórzy ludzie zwykli mawiać, że bardziej byłam związana z moją

posadą niż z własnym mężem. On sam podzielał tę opinię.

  Moja sekretarka chciała uzyskać dane o budżecie, które były jej potrzebne

na mające się odbyć tegoż wieczoru zebranie. Wyjaśniłam jej, gdzie ma ich

szukać. Wraz z każdym moim słowem wściekłe ataki bólu rozrywały moją gałkę

oczną. "Wyjdę stąd mniej więcej za pięć dni. Proszę cię; zatelefonuj jutro

do mnie, by mi opowiedzieć, jak się odbyło zebranie. I przyjdź jutro po

południu, byśmy mogły przejrzeć wspólnie korespondencję".

  Zwróciłam słuchawkę pielęgniarce i trwałam w oczekiwaniu, spodziewając

się, że Trom mnie teraz zwymyśla.

  "Czy nie możesz wreszcie zapomnieć o swojej pracy, a skoncentrować się

wyłącznie na zagadnieniu własnego zdrowia?"

  "Praca mi służy, Trom. Zatrudnia ona mój umysł." Wierzyłam, że jest tak

istotnie.

  "Zamiast leżeć spokojnie, kręcisz stale głową. Zamiast odpoczywać i

odzyskiwać siły, starasz się pracować. Zamiast dopomagać leczeniu

przeszkadzasz mu, siląc się na pogodę i dowcip wobec odwiedzających cię

gości; ale kiedy odchodzą - cierpisz. Obserwuję to już nie po raz pierwszy.

Kiedy wreszcie przestaniesz robić głupstwa?"

  "Wtedy, kiedy umrę" - rzekłam.

  "Co w tych warunkach niebawem nastąpi" - z ponurą satysfakcją obwieściła

Trom. "Położę ci teraz woreczki z piaskiem po obu stronach głowy i dam ci

zastrzyk przeciwbólowy, a potem nasenny. To powinno cię uspokoić."

  Ale nie zdołało. Razem z pielęgniarką z drugiej zmiany spędziłyśmy

żałosną noc. Rankiem przyszedł odwiedzić mnie lekarz. Gwałtowne szarpnięcie

drzwi i jego ciężkie kroki, które rozległy się w pokoju, powiedziały mi, że

jest na mnie zagniewany. "Jeżeli nadal będziesz zachowywać się jak dziecko,

my również będziemy cię traktować jak dziecko. Po pierwsze - żadnych

odwiedzin, dopóki nie wyrażę na to zgody. Po wtóre - żadnego odbierania

telefonów z miasta i tylko jedna rozmowa dziennie z twoją córką.

Telefonista z centrali otrzymał już w tej sprawie ścisłe instrukcje. Po

trzecie - przez miesiąc masz leżeć w łóżku, obłożona workami z piaskiem".

  "Ależ, Larry, nie mogę przecież na tak długo opuścić biura!"

  "Posłuchaj mnie, - rzekł - wytłumaczyłem ci dokładnie, na czym polegała

operacja i jak rozległy był zabieg chirurgiczny. Obecnie jedyna szansa

wyleczenia oka polega na unieruchomieniu go. Przez powiekę przechodzi szew,

przywiązany do mięśnia w tylnej części gałki ocznej. Każdy twój ruch głową

wywiera nacisk na ten szew. Powoduje to nasilenie bólu i odwleka gojenie."

  "Ależ, Larry, ja nie..." - chciałam powiedzieć, że nie zniosę, takiego

traktowania i instynktownie usiłowałam usiąść. Poczułam nagle ból, jakby mi

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin