Harris Joanne - Rubinowe czółenka.rtf

(1171 KB) Pobierz

 

Joanne Harris

 

 

Rubinowe czółenka

 

 

(The lollipop schoes)

 

Przełożyła Magdalena Gawlik-Małkowska

 


CZĘŚĆ PIERWSZA

ŚMIERĆ


1

 

Środa, 31 października Dia de los Muertos

 

Mało kto wie, że w ciągu jednego roku zmarli otrzymują około dwudziestu milionów listów. Pogrążone w smutku wdowy i przyszli spadkobiercy zapominają anulować prenumeratę, powiadomić dalekich znajomych, uregulować kary za przetrzymywanie książek. Dwadzieścia milionów ulotek, wyciągów bankowych, kart kredytowych, listów miłosnych, kart z pozdrowieniami i ploteczkami oraz rachunków codziennie spada na wycieraczki albo parkiety, od niechcenia szybuje przez barierki, tłoczy się w skrzynkach, zaściela klatki schodowe i zaśmieca ganki, nigdy nie docierając do adresatów. Zmarłym jest wszystko jedno. Co bardziej istotne, żywym też. Pochłonięci swymi nieistotnymi problemami nie wiedzą, że tuż obok, dosłownie na wyciągnięcie ręki, staje się cud. Zmarli powstają z grobów.

Niewiele trzeba, aby wskrzesić zmarłego. Kilka rachunków, nazwisko, kod pocztowy... nic, czego nie można by znaleźć w starym, rozdartym (na przykład przez lisy) worku na śmieci, pozostawionym na progu niczym bezcenny dar. Porzucona korespondencja to niezastąpione źródło informacji: nazwiska, dane bankowe, hasła, adresy mailowe, kody bezpieczeństwa. Przy umiejętnej konfiguracji danych osobowych można założyć rachunek, wynająć samochód, a nawet ubiegać się o nowy paszport. Zmarli nie potrzebują takich drobiazgów. Jak wspomniałam, to dar, który tylko czeka, by go sobie wziąć.

Czasem ów dar to prawdziwe zrządzenie losu, warto zatem mieć oczy i uszy otwarte. Carpe diem, kto pierwszy, ten lepszy, ostatniego gryzą psy. Dlatego zawsze czytam nekrologi. Bywa, że przybieram tożsamość jeszcze przed pogrzebem. I dlatego na widok znaku oraz widniejącej pod nim wypełnionej po brzegi skrzynki na listy łaskawie przyjęłam podarunek.

Oczywiście to nie była moja skrzynka. Tutejsza poczta świadczy usługi na najwyższym poziomie i rzadko dostarcza korespondencję pod niewłaściwy adres. Oto kolejny powód, dla którego upodobałam sobie Paryż: restauracje, wino, teatry, butiki oraz praktycznie nieograniczone możliwości. Ale luksus kosztuje, są spore wydatki, poza tym od pewnego czasu mam ochotę na kolejną przemianę. Od blisko dwóch miesięcy nie wychylam nosa z szeregu, pracując jako nauczycielka w liceum w jedenastym arrondissement, [Francuski okręg administracyjny bez osobowości prawnej, coś w rodzaju powiatu. W zamierzeniu miał pełnić funkcję związku gmin, który jednak utworzono niezależnie (wszystkie przyp. tłumaczki).] lecz w świetle ostatnich perypetii postanowiłam zniknąć (wraz z dwudziestoma pięcioma tysiącami euro funduszu wydziałowego, przelanymi na rachunek utworzony na nazwisko dawnej koleżanki z pracy, z którego wycofam je dyskretnie w ciągu najbliższych paru tygodni) i rozejrzeć się za mieszkaniem do wynajęcia.

Najpierw spróbowałam na Lewym Brzegu. Ceny nieruchomości jak z kosmosu, ale nie dałam nic po sobie poznać przed agentką. Wyposażona w brytyjski akcent, nazwisko Emma Windsor oraz torebkę Mulberry zawieszoną nonszalancko w zgięciu łokcia, w jedwabnych połyskujących pończochach, spowita w dyskretną mgiełkę Prądy, spędziłam upojny ranek na wycieczce szlakiem wytwornych rezydencji.

Poprosiłam o pokazanie tylko pustych mieszkań. Wzdłuż Lewego Brzegu było ich kilka: przestronne apartamenty z widokiem na Sekwanę, mieszkania w kamienicach z ogrodami na dachach, przybudówki z parkietem.

Nie bez żalu skreśliłam wszystkie, zgarniając po drodze kilka użytecznych drobiazgów. Czasopismo, jeszcze w folii, z numerem klienta na kartce z adresem, ulotki bankowe oraz kartę płatniczą na nazwisko Amelie Deauxville – do aktywacji potrzebuję jedynie budki telefonicznej.

Zostawiłam agentce numer komórki. Telefon należy w sumie do Noelle Marcelin, której tożsamość przybrałam przed paroma miesiącami. Na bieżąco reguluję wszystkie należności: biedaczka zmarła w ubiegłym roku w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat, co oznacza, że każdy, kto próbowałby ustalić miejsce mojego pobytu, napotkałby niespodziewane problemy. Konto internetowe też założyłam na jej nazwisko i skrzętnie pilnuję wszystkich opłat. Noelle jest dla mnie zbyt cenna, ale nigdy nie będzie moją główną przykrywką. Przede wszystkim nie chcę mieć dziewięćdziesięciu czterech lat. I mam serdecznie dość ulotek reklamujących montaż krzesełek dźwigowych.

Ostatnio występowałam pod nazwiskiem Francoise Lavery, nauczycielki z liceum imienia Rousseau w jedenastym. Trzydzieści dwa lata, urodzona w Nantes, żona Raoula Lavery'ego, który zginął w wypadku samochodowym w przeddzień pierwszej rocznicy ślubu: uznałam to za romantyczny detal, który tłumaczy otaczającą Francoise aurę melancholii. Wegetarianka, trochę nieśmiała, pracowita, lecz za mało zdolna, by stanowić zagrożenie. Podsumowując: miła dziewczyna, co tylko świadczy o tym, że nie należy sądzić po pozorach.

Ale dzisiaj jestem kimś innym. Dwadzieścia pięć tysięcy euro to niebagatelna suma i zawsze istnieje ryzyko, że ktoś zacznie węszyć. Większość ludzi nie będzie nic podejrzewać (większość ludzi nie zauważy zbrodni popełnionej przed własnym nosem), ale lepiej dmuchać na zimne. Gdyby nie moja ostrożność, nie zaszłabym tak daleko. Nigdzie nie zagrzewam długo miejsca, tak jest bezpieczniej.

Podróżuję bez zbędnego balastu: sfatygowany skórzany neseser i laptop marki Sony z bazą danych obejmującą ponad sto ewentualnych przykrywek. Wystarczy jedno popołudnie, aby się spakować i zatrzeć za sobą wszelkie ślady.

W ten sposób znikła Francoise. Spaliłam jej dokumenty, korespondencję, papiery bankowe, notatki. Zamknęłam wszystkie konta założone na jej nazwisko. Książki, ubrania, meble i pozostałe drobiazgi oddałam do Czerwonego Krzyża. Balast przeszkadza.

Potem nie pozostawało mi nic innego, jak odnaleźć się na nowo. Wynajęłam pokój w tanim hotelu, zapłaciłam kartą kredytową Amelie, zdjęłam ubrania Emmy i poszłam na zakupy.

Francoise była typem niechlujnego bezguścia, z tych co to paradują w pantoflach na płaskim obcasie, a włosy spinają w nudny koczek. Moje nowe ja reprezentuje odmienny styl. Nazywa się Zozie de l’Alba i jest cudzoziemką o bliżej nieokreślonych korzeniach. Stanowi całkowite przeciwieństwo bezbarwnej Francoise: nosi ozdoby we włosach, lubuje się w jaskrawych barwach i odważnych fasonach, chętnie buszuje po bazarach oraz sklepach z używaną odzieżą i w życiu nie włożyłaby butów na płaskim obcasie.

Przemiana odbyła się nadzwyczaj gładko. Weszłam do sklepu jako Francoise Lavery, w szarym kostiumie i naszyjniku ze sztucznych pereł. Wyszłam dziesięć minut później jako zupełnie inna osoba.

Pytanie brzmi wciąż: dokąd mam pójść? Lewy Brzeg, wprawdzie bardzo kuszący, niestety nie wchodzi w rachubę, choć podejrzewam, że z Amelie Deauxville dałoby się jeszcze wydusić parę tysiączków, zanim przyjdzie mi ją zostawić na dobre. Oczywiście mam jeszcze parę innych źródeł, nie licząc ostatniego, czyli madame Beauchamp, sekretarki odpowiedzialnej za fundusz wydziałowy w moim ostatnim miejscu pracy.

Tak łatwo założyć konto. Wystarczy kilka rachunków za prąd czy choćby stare prawo jazdy. A rosnąca popularność zakupów w sieci z każdym dniem otwiera nowy wachlarz możliwości.

Lecz moje potrzeby wykraczają poza marne źródło dochodu. Panicznie boję się nudy. Potrzebuję znacznie więcej: pola do popisu, przygody, wyzwania, odmiany.

Potrzebuję życia.

I oto, co zesłał mi los, gdy w pewien wietrzny poranek pod koniec października zerknęłam na witrynę i ujrzałam kartkę przylepioną taśmą do drzwi:

Ferme pour cause de deces. Nieczynne z powodu żałoby.

Minęło trochę czasu, odkąd byłam tu po raz ostatni. Zdążyłam zapomnieć, jak tu ładnie. Mówi się, że Montmartre to ostatnia wioska w Paryżu, a ta część Butte to niemalże parodia prowincjonalnej Francji, z kafejkami i naleśnikarniami, domami pomalowanymi na różowo lub pistacjowo, ozdobnymi okiennicami i geranium na każdym parapecie. Wszystko ostentacyjnie malownicze, podrabiana idylla ledwie maskująca kamienne serce.

Pewnie dlatego tak mi się tutaj podoba. Wymarzone miejsce dla Zozie de l’Alba. Trafiłam tam niemalże przypadkowo: przystanęłam na skwerze za bazyliką Sacre Coeur, [Bazylika Najświętszego Serca, inaczej „Biała Bazylika", znajdująca się na szczycie wzgórza Montmartre.] kupiłam rogalika w barze „Le P'tit Pinson" i usiadłam przy stoliku na ulicy.

Napis na niebieskiej, metalowej tabliczce na rogu ulicy głosił: „Place des Faux-Monnayeurs". Skwer przywodził na myśl schludnie zasłane łóżko. Kawiarnia, naleśnikarnia, kilka sklepów. Nic więcej. Nie było nawet drzewa, które złagodziłoby ostre krawędzie. Ale, nie wiedzieć czemu, jeden z nich przykuł moją uwagę. Jakaś confiserie, pomyślałam, omiatając wzrokiem pusty szyld nad drzwiami. Przez na wpół opuszczone żaluzje dostrzegłam kawałek witryny. Drzwi błękitniały jak skrawek nieba, a zawieszone ponad nimi dzwonki wietrzne regularnie mąciły ciszę skweru swym melodyjnym brzęczeniem, brzmiącym niby wysyłane w eter tajemnicze sygnały.

Co mnie zaciekawiło w tej cukierni? Nie wiedziałam. Zatłoczone uliczki Butte de Montmartre roją się od podobnych sklepików, przycupniętych na bruku jak pokutnicy. Ich wynajęcie kosztuje majątek; wąskie od frontu, przygarbione i pełne wilgoci, zawdzięczają istnienie przede wszystkim głupocie i naiwności turystów.

Położone nad nimi mieszkania przedstawiają się niewiele lepiej. Są ciasne i niewygodne, a nocą, gdy miasto budzi się do życia, hałas nie daje lokatorom spać. W zimie lodowate, latem zaś, kiedy słońce rozgrzewa kamienne dachówki, a jedyne okienko wpuszcza do środka tylko żar, panuje w nich niewyobrażalna duchota.

A jednak coś przykuło moją uwagę. Być może listy, których plik wyzierał ze skrzynki niczym koniuszek wścibskiego języka. Może ulotna woń gałki muszkatołowej i wanilii (albo pleśni?), płynąca spod niebieskich drzwi. Może wiatr, który flirtował z rąbkiem mojej spódnicy i trącał dzwoneczki. A może napisana równym pismem informacja i jej niewypowiedziany, zwodniczy potencjał.

„Nieczynne z powodu żałoby".

Dokończyłam kawę i rogalika. Zapłaciłam, po czym wstałam i podeszłam bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć. Sklep z czekoladą, maleńka witryna zagracona puszkami i bombonierkami, za którymi dostrzegłam w półmroku piramidy czekoladek, każda pod półokrągłym szklanym kloszem, na podobieństwo ślubnego bukietu sprzed stu lat.

Za moimi plecami, w barze „Le P'tit Pinson" dwaj staruszkowie zajadali gotowane jajka i długie pajdy chleba z masłem, a odziany w fartuch patron utyskiwał głośno na niejakiego Paulpaula, który był mu winien pieniądze.

Skwer był niemal pusty, jeśli nie liczyć kobiety zamiatającej chodnik i dwóch artystów, którzy ze sztalugami pod pachą zmierzali w kierunku Place du Tertre.

Jeden z nich, młody mężczyzna, podchwycił moje spojrzenie.

– Witaj! To ty!

Stara zagrywka ulicznego portrecisty. Znam ją na pamięć, podobnie jak minę mającą wyrażać rzekome olśnienie na widok muzy, której bezskutecznie poszukiwał od wielu lat. I bez względu na to, ile zażąda za swe wiekopomne dzieło, cena i tak będzie niewspółmierna do doskonałości jego oeuvre.

– Nie, to nie ja – burknęłam. – Uwiecznij kogoś innego.

Wzruszył ramionami i rozczarowany dogonił kolegę. Chocolaterie była moja.

Zerknęłam na listy, zuchwale wychylone ze skrzynki. W sumie nie było po co ryzykować. Jednakże sklepik wabił mnie jak błyskotka uwięzia wśród kocich łbów, moneta, pierścionek lub zwykły kawałek folii odbijający światło. W powietrzu unosił się szept obietnicy, a poza tym było przecież Halloween, Dia de los Muertos, mój szczęśliwy dzień, dzień początku i zakończenia, dzień niespokojnych wiatrów, chytrych przysług i ognia rozpraszającego mrok nocy. Czas sekretów, cudów i oczywiście zmarłych.

Rozejrzałam się ponownie. Nikt nie patrzył. I na pewno nikt nie zauważył, jak jednym, zwinnym ruchem wyjęłam listy i ukryłam je w kieszeni.

Jesienny wiatr dął ile sił, wzbijając tumany kurzu. Pachniał dymem, nie dymem Paryża, ale dymem mojego dzieciństwa, rzadko wskrzeszanym aromatem kadzidła, frangipani i opadłych liści. Na Butte de Montmartre nie ma drzew. Jest tylko kamień, a gruba warstwa lukru skrywa kompletny brak smaku. Ale niebo, o kruchej barwie skorupki od jajka, poprzecinane było słupami dymu. Mistyczne symbole na szarawym tle.

Wśród nich zobaczyłam Kukurydzę, znak Naszego Pana, Obdartego ze Skóry: ofiarę, dar.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Zbieg okoliczności?

Śmierć – i dar – jednego dnia?

 

Dawno temu, kiedy byłam mała, matka zabrała mnie do Meksyku na obchody Święta Zmarłych, żeby obejrzeć ruiny stolicy Azteków. Było cudownie i teatralnie: kwiaty, pan de muerto, [Chleb zmarłych (hiszp.), specjalnie wypiekany i sprzedawany przed Świętem Zmarłych.] śpiewy i cukrowe czaszki. Ale najbardziej podobała mi się piñata, pomalowana figura zwierzęcia z papiermache, obwieszona sztucznymi ogniami i wypełniona słodkościami, monetami oraz drobnymi upominkami.

Zabawa polegała na tym, by zawiesić piñatę nad drzwiami i dopóty rzucać w nią patykami i kamykami, dopóki nie pęknie, ujawniając swoją zawartość.

Śmierć i dar, dwa w jednym.

To nie mógł być zbieg okoliczności. Ten dzień, sklep, znak na niebie: zupełnie jakby były dziełem samej Mictecacihuatl. Moja własna piñata...

Odwróciłam się, wciąż z uśmiechem na twarzy, i zobaczyłam, że ktoś mnie obserwuje. Nieopodal stała jedenasto, dwunastoletnia dziewczynka w jaskrawoczerwonym płaszczu i znoszonych brązowych butach, z chmurą czarnych włosów rodem z bizantyjskiej ikony. Spoglądała na mnie bez wyrazu, z lekko przekrzywioną głową.

Może widziała, jak brałam listy, pomyślałam przelotnie. Trudno ocenić, jak długo tam stała. Przywołałam na twarz swój najbardziej ujmujący uśmiech i upchnęłam listy głębiej w kieszeni.

– Cześć – powiedziałam. – Jak ci na imię?

– Annie – odpowiedziała dziewczynka, nie odwzajemniając uśmiechu. Jej oczy miały niespotykany szarozielononiebieski odcień, a czerwone wargi wyglądały jak umalowane. Chłodne światło poranka pogłębiło niezwykłą barwę tęczówek, nadając im kolor jesiennego nieba.

– Nie jesteś stąd, prawda, Annie?

Zamrugała powiekami, zapewne zdziwiona moją przenikliwością. Paryskie dzieci nie rozmawiają z nieznajomymi, nieufność wpaja im się od kołyski. Ta dziewczynka była inna: ostrożna, lecz nie do końca niechętna, a na pewno mało odporna na urok osobisty.

– Skąd wiesz? – spytała wreszcie.

Punkt dla mnie.

– Słyszę – odpowiedziałam z uśmiechem. – Midi? [z południa Francji (fr.)]

– Niezupełnie – ucięła. Ale przynajmniej zobaczyłam uśmiech.

Z dzieci można sporo wyciągnąć. Nazwiska, zawody oraz drobne informacje, które nadają odgrywanej roli ów bezcenny rys autentyzmu. Większość haseł internetowych to imiona dzieci, małżonków czy nawet zwierząt.

– Nie powinnaś być w szkole, Annie?

– Nie dzisiaj. Jest święto. Poza tym... – Spojrzała na drzwi i kartkę.

– „Nieczynne z powodu żałoby" – przeczytałam na głos.

Skinęła głową.

– Kto umarł? – Czerwony płaszcz nie wyglądał zbyt żałobnie, a jego właścicielka też nie sprawiała wrażenia szczególnie zmartwionej.

Annie milczała, dostrzegłam jednak w jej niezwykłych oczach pewien błysk, coś na kształt przekory, jakby zachodziła w głowę, czy moje pytanie wynikało ze wścibstwa, czy też zwykłej ludzkiej życzliwości.

A niech sobie patrzy. Przywykłam do natrętnych spojrzeń. Zdarzają się nawet w Paryżu, gdzie nie brakuje pięknych kobiet. Powiedziałam „pięknych", choć to jedynie złudzenie, pospolity wdzięk, który z magią nie ma nic wspólnego. Odpowiednia postawa, krok, ubranie stosowne do okazji. Każda to potrafi.

No, powiedzmy, prawie każda.

Odpowiedziałam jej szerokim uśmiechem, słodkim, zuchwałym i nieco posępnym. Na chwilę stałam się rozczochraną starszą siostrą, której nigdy nie miała, pełną wdzięku buntowniczką z papierosem w ręku, w obcisłej spódnicy i jaskrawej bluzce, niedościgłym wzorem do naśladowania.

– Nie powiesz? – zapytałam.

Nie spuszczała ze mnie wzroku. Dojrzała ponad wiek, znużona posłuszeństwem, jeszcze chwila, a sama zacznie się buntować. Miała nadzwyczaj przejrzystą aurę: dostrzegłam w niej cień uporu, trochę smutku i złości oraz jaskrawe pasmo czegoś, co nie do końca umiałam określić.

– No, Annie. Powiedz. Kto umarł?

– Moja matka – odpowiedziała. – Vianne Rocher.


2

 

Środa, 31 października

 

Vianne Rocher. Minęło dużo czasu, odkąd nosiłam to nazwisko. Niczym płaszcz, ukochany, ale dawno rzucony na dno szafy: prawie zapomniałam, jak rozkosznie grzeje i otula. Tyle razy zmieniałam imię, nasze imiona, gdy podróżowałyśmy od wioski do wioski gnane przez wiatr, że dawno powinnam była porzucić tę tęsknotę. A jednak...

A jednak lubiłam być Vianne Rocher. Lubiłam brzmienie owych słów w ich ustach. Vianne, jak uśmiech. Jak słowa powitania.

Oczywiście noszę teraz inne imię, które nie różni się specjalnie od dawnego. Mam życie, niejeden uznałby, że lepsze. Ale to nie to samo. Z powodu Rosette, z powodu Anouk, z powodu wszystkiego, co zostawiłyśmy w Lansquenetsous-Tannes owej Wielkanocy, kiedy zmienił się wiatr.

Wiatr. Czuję, jak wieje. Ukradkowy, ale kategoryczny, dyktuje każde nasze posunięcie. Moja matka go czuła i ja go czuję, nawet tu, nawet teraz, kiedy z rozmachem przerzuca nas z miejsca na miejsce i obraca w pył jak garść uschłych liści.

 

Via Vbon vent, v'ld Ujoli vent...

[Wietrze mój, miły mój... (fr.)]

 

Myślałam, że na dobre go uciszyłyśmy. Lecz wiatr ma lekki sen, obudzi go słowo, nieopatrzny gest, a nawet czyjaś śmierć. Liczy się wszystko. I wszystko ma swoją cenę: koniec końców kropla przepełnia czarę, a my znów ruszamy w drogę pełne nadziei, że „może następnym razem"...

Cóż, nie będzie następnego razu. Tym razem nie ucieknę. Nie chcę znów zaczynać od początku, tak jak czyniłam to wielokrotnie przed i po Lansquenet. Tym razem zostaniemy tu, gdzie jesteśmy. Choćby nie wiem co. Bez względu na cenę.

 

Zatrzymałyśmy się w pierwszej wiosce, gdzie nie było kościoła. Zostałyśmy tam sześć tygodni i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Trzy miesiące, potem tydzień, miesiąc, kolejny tydzień. Po drodze zmieniałyśmy nazwiska, do chwili aż mój stan przestał budzić wątpliwości obserwatorów.

Anouk miała wówczas prawie siedem lat. Była podekscytowana myślą o siostrze, a ja miałam dość niezliczonych wiosek nad rzeką, schludnych domków i geranium w skrzynkach. Tego, jak na nas patrzono, szczególnie na małą. I wiecznie zadawanych pytań, zawsze tych samych.

„Przyjechałyście z daleka?" „Zamieszkacie u krewnych?" „Dołączy do was pan Rocher?"

A gdy udzielałyśmy odpowiedzi, przychodziła pora na znajome, taksujące spojrzenie, którym ogarniano naszą znoszoną odzież oraz jedyną walizkę. I każdy bez trudu odgadywał, że ma przed sobą wiecznych tułaczy, którzy odwiedzili o jeden dworzec i pokój hotelowy za dużo.

Tak bardzo chciałam wreszcie być wolna. Wolna jak nigdy przedtem, by móc zapuścić korzenie, poczuć na twarzy oddech wiatru i stać się głuchą na jego wołanie.

Jednak bez względu na nasze starania plotki towarzyszyły nam krok w krok. Jakiś skandal, szeptano. Ktoś słyszał o pewnym księdzu. A kobieta? Cyganka, zbratała się z włóczęgami z rzeki, znachorka, para się zielarstwem. I podobno ktoś umarł, został otruty albo zwyczajnie nie dopisało mu szczęście.

Nieważne. Plotki rozprzestrzeniały się jak zaraza, osaczając nas ze wszystkich stron. Wreszcie, powoli zaczęło to do mnie docierać.

Coś wydarzyło się po drodze. Coś, co nas zmieniło. Być może za długo zabawiłam w jakiejś wiosce, o dzień, może tydzień. Nastąpiła zmiana. Cienie się wydłużyły. Uciekałyśmy.

Przed czym? Nie miałam pojęcia, ale widziałam to w swoim odbiciu, w lustrach hotelowych pokoi i w lśniących witrynach. Zawsze nosiłam czerwone buty, indiańskie spódnice z dzwoneczkami, używane płaszcze ze stokrotkami na kieszeniach, dżinsy haftowane w kwiaty i liście. Teraz zapragnęłam wtopić się w tłum. Czarne prochowce, czarne buty, czarny beret na czarnych włosach.

Anouk nic z tego nie rozumiała.

– Dlaczego tym razem nie mogłyśmy zostać?

Wieczny refren pierwszych dni. Wzdragałam się przed samą nazwą tamtej miejscowości, przed wspomnieniami, które lgnęły jak rzepy do naszych podróżnych płaszczy. Dzień za dniem podróżowałyśmy z wiatrem. Nocą leżałyśmy obok siebie w pokoju nad kawiarnią albo robiłyśmy gorącą czekoladę nad obozowym paleniskiem. Czasem zapalałyśmy świece i urządzałyśmy na ścianach teatr cieni, snując magiczne baśnie o czarownicach, piernikowych chatkach i mrocznych bohaterach, którzy zamieniali się w wilki, częstokroć na zawsze.

Lecz baśnie były wówczas tylko baśniami. Prawdziwe czary, które towarzyszyły nam przez całe życie, zaklęcia i uroki mojej matki, sól przy drzwiach i czerwona, jedwabna saszetka w celu zaskarbienia sobie łask bóstw pomniejszych, wszystko to obróciło się przeciwko nam, tak jak poczciwy pająk, który wraz z wybiciem północy przeistacza się w złą wróżbę, a w jego pajęczynie więzną nasze sny. I wszystkie zaklęcia, karty, runy i znaki wydrapane na progu, by odwrócić zły los, niezmiennie sprawiały, że wiatr dął mocniej, szarpał za poły płaszczy i obwąchiwał je jak głodny pies, gnając nas coraz dalej, przed siebie.

Ale zawsze wyprzedzałyśmy go o krok. W sezonie zbierałyśmy wiśnie, potem jabłka, dorabiałyśmy w kafejkach i restauracjach, ciułając grosz do grosza i co rusz zmieniając nazwisko. Stałyśmy się ostrożne. Musiałyśmy. Ukrywałyśmy się jak kuropatwy na polu. Przestałyśmy tańczyć i śpiewać.

Stopniowo karty tarota poszły w odstawkę, zioła również. Szczególne dni mijały niezauważone, księżyc niepostrzeżenie nabierał ciała i chudł, a znaki poczynione na szczęście w zagłębieniach dłoni przybladły, by wreszcie zniknąć bez śladu.

Nastał czas względnego spokoju. Dotarłyśmy do miasta, znalazłam mieszkanie, sprawdziłam szkoły i szpitale. Na marche aux puces [pchli targ (fr.)] kupiłam tanią obrączkę i przybrałam nazwisko madame Rocher.

Rosette przyszła na świat w grudniu, w szpitalu na przedmieściach Rennes. Zamieszkałyśmy tymczasowo w Les Laveuses, wiosce nad Loarą. Wynajęłyśmy mieszkanko nad creperie. [naleśnikarnia (fr.)] Spodobało nam się tam. Mogłyśmy pozostać tam dłużej...

Ale grudniowy wiatr miał inne plany.

 

Via l'bon vent, v'ld l’joli vent

Via l'bon vent, ma mie m'appelle...

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin