_Dostojewski Fiodor - Wspomnienia z domu umarłych.doc

(1328 KB) Pobierz
tytuł: „WSPOMNIENIA Z DOMU UMARŁYCH”

tytuł: „WSPOMNIENIA Z DOMU UMARŁYCH”

autor: FIODOR DOSTOJEWSKI

PRZEŁOŻYŁ CZESŁAW JASTRZĘBIEC-KOZŁOWSKI

tytuł oryginału: „ZAPISKI IZ MIERTWOGO DOMA”

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut

Wydawniczy, Warszawa 1955, 1957, 1964. ISBN 83-06-00889-8

WSPOMNIENIA Z DOMU UMARŁYCH

CZĘŚĆ PIERWSZA

WSTĘP I. DOM UMARŁYCH II. PIERWSZE WRAŻENIA III. PIERWSZE WRAŻENIA IV. PIERWSZE WRAŻENIA V. PIERWSZY MIESIĄC VI. PIERWSZY MIESIĄC VII. NOWE ZNAJOMOŚCI-PIETROW VIII. DESPERACI - ŁUCZKA IX. IZAJASZ FOMICZ - ŁAŹNIA - OPOWIADANIE BAKŁUSZYNA X. ŚWIĘTA BOŻEGO NARODZENIA XI. PRZEDSTAWIENIE

 

WSTĘP

W odległych okolicach Syberii, pośród stepów, gór albo nieprzebytych lasów, z rzadka trafiają się małe miasta, liczące jeden, najwyżej dwa tysiące mieszkańców, drewniane, niepozorne, o dwóch cerkwiach - jednej w mieście, drugiej na cmentarzu - miasta podobnie j sze do porządnej wsi podmoskiewskiej niżli do miast. Zazwyczaj bywają obficie zaopatrzone w sprawników, ławników oraz we wszelki inny podrzędny personel urzędniczy. W ogóle, choć to kraj zimny, służyć na Syberii jest bardzo ciepło. Ludziska są prości, nic-liberalni; porządki stare, mocne, wiekami uświęcone. Urzędnicy - słusznie grający rolę szlachty syberyjskiej - to bądź tubylcy, rdzenni Sybiracy, bądź przyjezdni z Rosji, przeważnie ze stolic, skuszeni wypłacaną z góry pensją, podwójnymi |      dietami i ponętnymi perspektywami na przyszłość. Ci spośród nich, którzy umieją rozwiązywać zagadkę życia, niemal zawsze pozostają na Syberii i z rozkoszą się tu zadomowiają. Później zbierają bogaty i słodki plon. Inni natomiast, ludzie lekkomyślni i nie umiejący rozwiązywać zagadki żyda, niebawem mają dosyć Syberii i markotnie pytają siebie, po co tu zawędrowali. Niecierpliwie odbywają swój ustawowy termin służby państwowej, trzy lata, a po jego upływie niezwłocznie zaczynają się starać o przeniesienie i wracają do siebie, pomstując na Syberię i dworując z niej. Nie mają racji: nie tylko pod względem służbowym, lecz i pod wielu innymi można na Syberii świetnie żyć. Klimat wspaniały, mnóstwo niepospolicie bogatych i gościnnych kupców, mnóstwo niezmiernie zamożnych tubylców. Panienki kwitną jak róże i są w najwyższym stopniu cnotliwe. Zwierzyna lata po ulicach i sama się nawija myśliwemu. Szampana piją tu niezwykle dużo. Kawior wspaniały. Urodzaj w niektórych okolicach bywa piętnastokrotny... Słowem, ziemia błogosławiona. Trzeba tylko umieć z niej korzystać. Na Syberii umieją z niej korzystać. W jednej z takich wesołych i zadowolonych z siebie mieścin o najmilszej w świecie ludności, która zostawiła w mym sercu niezatarte wspomnienie, poznałem Aleksandra Pie-trowicza Gorianczykowa, osiedleńca, co się urodził w Rosji jako szlachcic i ziemianin, potem za zabójstwo żony stal się zeslańcem-katorżnikiem drugiej kategorii,’ po upływie zaś wyznaczonego mu przez prawo dziesięcioletniego okresu katorgi skromnie i nieostentacyjnie dokonywał żywota w miasteczku K., w charakterze osiedleńca. Właściwie był przypisany do jednej z gmin podmiejskich, mieszkał wszakże w mieście, mógł tu bowiem jako tako się przeżywić zarobkując nauczaniem dzieci. W miastach syberyjskich nauczycielami częstokroć bywają osiedleni zesłańcy; nikt nimi nie pogardza. Przeważnie uczą francuskiego, który jest przecież nieodzowny na arenie życia, a o którym, gdyby nie oni, nie miano by pojęcia w odległych okolicach Syberii. Po raz pierwszy spotkałem Aleksandra Pietrowicza w domu pewnego starego, zasłużonego i gościnnego urzędnika. Iwana Iwanycza Gwozdikowa, ojca pięciu córek w różnym wieku, rokujących najpiękniejsze nadzieje. Aleksander Pietrowicz udzielał im lekcji cztery razy w tygodniu, po trzydzieści kopiejek srebrem od lekcji. Jego wygląd zainteresował mnie. Był to ogromnie blady i chudy człowiek, niestary jeszcze, może trzydziestopięcioletni, drobny i wątły. Nosił się zawsze nader schludnie, po europejsku. Jeśli go kto zagadnął, patrzył nadzwyczaj pilnie i uważnie, ze skrupulatną grzecznością wysłuchiwał każdego ,słowa, jak gdyby mu zadawano jakąś zagadkę albo chciano wyciągnąć zeń jakąś tajemnicę, i w końcu odpowiadał jasno i zwięźle, ale tak ważąc każde słowo swej odpowiedzi, że rozmówcy nagle robiło się jakoś głupio i wreszcie sam był rad z ukończenia rozmowy. Natychmiast wypytałem o niego Iwana Iwanycza i dowiedziałem się, że Gorianczykow pędzi życie nienagannie moralne, w przeciwnym bowiem razie Iwan Iwanycz nie byłby go zgodził do swych córek, lecz straszny zeń odludek, stroni od wszystkich, jest niesłychanie uczony, wiele czyta, ale mówi bardzo mało, i w ogóle dosyć trudno się z nim dogadać. Niektórzy twierdzili, że to zdecydowany wariat, choć zresztą byli zdania, że to właściwie nie taka znów wielka wada; że niejeden szanowny obywatel miasta gotów przyhołubić Aleksandra Pietrowicza, że mógłby nawet być użyteczny, pisać podania itd. Przypuszczali, że prawdopodobnie ma w Rosji przyzwoitych krewnych, może nawet należących do dobrego towarzystwa, wiedzieli jednak, że od chwili zesłania stanowczo zerwał z nimi wszelkie stosunki - słowem, sam sobie szkodzi. Przy tym zaś wszyscy u nas znali jego dzieje, wiedzieli, że zabił żonę od razu w pierwszym roku pożycia, zabił ją z zazdrości i sam oddał się w ręce sądu (co wielce złagodziło wymiar kary). Na takie zbrodnie ludzie zawsze patrzą jak na nieszczęście i współczują. Mimo to jednak nasz oryginał uporczywie się boczył i przychodził tylko wtedy, gdy musiał dawać lekcje. Zrazu nie zwróciłem nań szczególnej uwagi, lecz - sam nie wiem czemu - stopniowo zaczął mnie interesować. Miał w sobie coś zagadkowego. Rozmówić się z nim było zupełnym niepodobieństwem. Oczywiście, na moje pytanie, zawsze odpowiadał, i to nawet z taką miną, jakby to poczytywał za święty obowiązek; jednakże po tych jego odpowiedziach krępowałem się drożej go wypytywać; przy tym na jego twarzy po takich rozmowach zawsze widniał wyraz cierpienia i zmęczenia. Pamiętam, że pewnego razu, w śliczny wieczór letni, szedłem z nim do Iwana Iwanycza. Wtem strzeliło mi do głowy zaprosić go na chwilkę do siebie na papieroska. Nie potrafię opisać, jakie przerażenie odmalowało się na jego twarzy; całkiem się stropił, jął mamrotać jakieś słowa bez związku i raptem, łypnąwszy na mnie złym okiem, puścił się pędem w przeciwną stronę. Ażem się zdziwił. Od tego czasu, ilekroć mnie spotykał, spozierał na mnie jakby z przestrachem. Nie dałem jednak za wygraną; coś mnie do niego ciągnęło, i w miesiąc później, ni stąd, ni zowąd, sam wstąpiłem do Gorianczykowa. Naturalnie było to z mojej strony głupio i niedelikatnie. Mieszkał na skraju miasta, u starej mieszczanki, która miała chorą na suchoty córkę, a ta znów - nieślubną córeczkę, dziesięcioletnią ładną i wesolutką dziewczynkę. W chwili gdym wszedł, Aleksander Pietrowicz siedział z nią i uczył ją czytać. Na mój widok zmieszał się tak, jak gdybym’ go przyłapał na czymś zdrożnym. Kompletnie stracił rezon, zerwał się z krzesła i patrzył na mnie jak na upiora. Usiedliśmy wreszcie; badawczo śledził każde moje spojrzenie, .jakby w każdym z nich podejrzewał ukryty a tajemniczy sens. Domyśliłem się, f że jest obłędnie nieufny. Przyglądał mi się z nienawiścią, omal nie pytając: „Czy rychło się stąd wyniesiesz?” Zagadałem z nim o naszej mieścinie, o nowinach dnia; pomijał to milczeniem i jadowitym uśmiechem; okazało się, że nie tylko nie zna najzwyklejszych, wszystkim wiadomych nowin miejskich, ale w ogóle nie chce ich znać. Następnie zagadałem o naszej prowincji i jej potrzebach; słuchał milcząc i tak dziwnie patrzył mi w oczy, że mi się w końcu zrobiło wstyd naszej rozmowy. Co prawda, omal go nie wyprowadziłem z równowagi nowymi książkami i czasopismami, miałem je przy sobie świeżo z poczty i zaproponowałem, że mu je pożyczę jeszcze nie rozcięte. Zerknął na nie łapczywie, natychmiast jednak zmienił zamiar i odrzucił propozycję wymawiając się brakiem czasu. W końcu pożegnałem go i wyszedłszy od niego uczułem, że mi spadł z serca nieznośny ciężar. Było mi wstyd, uznałem za rzecz arcygłupią czepiać się człowieka, którego głównym celem było właśnie jak najdalej ukryć się przed światem. Trudno; stało się. Pamiętam, żem u niego nie widział prawie żadnych książek, niesłusznie więc • mówiono o nim, że wiele czyta. Jednak, przejeżdżając parokrotnie późną nocą mimo jego okien, spostrzegłem w nich światło. Cóż tedy robił przesiadując do świtu? Może pisał? A jeśli tak, to co mianowicie? Okoliczności wyrwały mię z naszego miasteczka na jakie trzy miesiące. Kiedym już w zimie wrócił do domu, dowiedziałem się, że Aleksander Pietrowicz umarł na jesieni, umarł w osamotnieniu i nawet ani razu nie wezwał do siebie lekarza. W miasteczku już prawie zapomniano o nim. Mieszkanie jego stało pustką. Niezwłocznie nawiązałem znajomość z gospodynią nieboszczyka, gdyż miałem zamiar dowiedzieć się od niej, czym się głównie zajmował jej lokator i czy nie pisał czego? Za dwudziestkę przyniosła mi pełen koszyk papierów, które zostały po nieboszczyku. Przyznała mi się, że dwa zeszyty już zużyła. Była to staruszka posępna i małomówna, z którą trudno było dojść do ładu. O swym lokatorze nie mogła mi powiedzieć nic ciekawszego. Z jej słów wynikało, że prawie nigdy nic nie robił, miesiącami nie otwierał książki i nie brał pióra do ręki, za to po całych nocach przemierzał pokój wzdłuż i wszerz i wciąż o czymś myślał, a niekiedy rozmawiał sam ze sobą; że bardzo polubił i bardzo pieścił jej wnuczkę Katię, zwłaszcza odkąd się dowiedział, że na imię jej Katia, wreszcie, że w dniu św. Katarzyny rokrocznie chodził na żałobne nabożeństwo po kimś. Gości nie cierpiał; z domu wychodził tylko na lekcje; nawet na nią, starą, patrzył krzywym okiem, gdy raz na tydzień przychodziła, by choć trochę sprzątnąć w jego pokoju, i bodaj że się do niej nie odezwał ani słówkiem przez całe trzy lata. Zapytałem Kati, czy pamięta swego nauczyciela. Patrzyła na mnie w milczeniu, odwróciła się do ściany i zapłakała. Czyli że i ten człowiek potrafił wzbudzić w kimś żywsze uczucie. Zabrałem i cały dzień segregowałem jego papiery. W trzech czwartych były to błahe, nic nie znaczące szpargałki lub uczniowskie ćwiczenia kaligraficzne. Ale był tu pewien zeszycik, wcale pękaty, drobno zapisany i nie dokończony; może sam autor zarzucił go i zapomniał o nim. Był to opis, co prawda bezładny, dziesięcioletniej katorgi, którą wycierpiał Aleksander Pietrowicz. Miejscami opis ten przerywała jakaś inna opowieść, jakieś dziwne, okropne wspomnienia, kreślone nierównym, spazmatycznym pismem, jak gdyby pod przymusem. Kilka razy przeczytałem te urywki i prawie się przekonałem, że były pisane w napadzie szaleństwa. Lecz katorżne notatki - Wspomnienia z domu umarłych, jak je sam nazywa gdzieś w swym rękopisie - wydały mi się dość zajmujące. Zupełnie nowy świat, dotychczas nie znany, niezwykłość pewnych faktów, niektóre osobliwe uwagi o straceńcach - porwały mnie tak, żem to i owo przeczytał z ciekawością. Naturalnie, mogę się mylić. Na próbę wybieram z początku dwa, trzy rozdziały; niech publiczność osądzi...

 

I.              DOM UMARŁYCH

Nasze więzienie stało na skraju twierdzy, tuż przy wale for-tecznym. Czasem wyglądałem przez szpary parkanu na świat boży: a nuż cos zahaczę? - ale widziałem tylko skrawek nieba i wysoki wał ziemny porosły burzanem, a po tym wale dniem i nocą tam i z powrotem chodzą wartownicy, więc zaraz przychodziło mi na myśl, że upłyną całe lata, a ja zupełnie tak samo będę wyglądał przez szpary parkanu i zobaczę ten sam wał, takich samych wartowników i ten sam mały skrawek nieba, nie tego nieba nad więzieniem, lecz innego, dalekiego, wolnego nieba. Wyobraźcie sobie duży dziedziniec, jakie dwieście kroków długi, a póhorasta szeroki, w kształcie nieregularnego sześciokąta, opasany wysoką palisadą, czyli parkanem z wysokich słupów (pali), na sztorc głęboko wkopanych w ziemię, szczelnie przystających do siebie bokami, wzmocnionych poprzeczkami i u góry zaostrzonych -i-oto zewnętrzne ogrodzenie więzienia. W jednym z boków ogrodzenia są mocne wrota, zawsze zamknięte, zawsze—dniem i nocą - strzeżone przez wartowników, otwierano je, by wypuścić idących do roboty więźniów. Za tymi wrotami był jasny, wolny świat, ludzie żyli tam jak wszyscy. Natomiast po tej stronie ogrodzenia myślało się o tamtym świecie jak o nieziszczonej bajce. Tu był własny, osobliwy świat, niepodobny do niczego innego; tu były własne, osobliwe prawa, osobliwa odzież, osobliwe zwyczaje i obyczaje, i martwy za życia dom, i życie jak nigdzie indziej, i szczególniejsi ludzie. Ten właśnie osobliwy zakątek zamierzam opisywać. Gdy wchodziło się za ogrodzenie, widać było wewnątrz kilka gmachów. Po obu stronach szerokiego dziedzińca wewnętrznego ciągną się dwa długie, parterowe budynki. To koszary. Mieszkają tu więźniowie rozlokowani wedle kategorii. Następnie, w głębi ogrodzenia, jeszcze jeden taki budynek: to kuchnia podzielona na dwie części. Dalej - znowu budynek, gdzie pod jednym dachem mieszczą się piwnice, spichrze, szopy. Środek dziedzińca jest pusty i stanowi równy, dosyć długi plac. Tu więźniowie zbierają się na kontrolę i apel z rana, w południe i wieczorem, a czasem jeszcze po kilka razy na dzień - zależnie od tego, czy strażnicy są mniej lub bardziej nieufni i czy umieją rachować. Do-576

okolą, między budynkami, pozostaje dosyć spora przestrzeń. Tutaj, za budynkami, niektórzy więźniowie o bardziej odludnym usposobieniu i ponurym charakterze lubią chodzić w czasie wolnyni od pracy, zakryci przed oczami innych, i snują swoje rozmyślania. Gdym ich spotkał podczas tych przechadzek, lubiłem się wpatrywać w ich posępne, piętnowane twarze i odgadywać, o czym mySIą. Pewien zesłaniec w chwilach wolnych najchętniej oddawał się rachowaniu pali. Było ich z półtora tysiąca, on zaś zrobił już cały obrachunek i miał je w ewidencji. Każdy pal oznaczał dla niego dzień; każdy dzień odliczał na jednym palu i w ten sposób, wedle ilości nie odliczonych pali, mógł stwierdzić naocznie, ile jeszcze dni ma spędzić w więzieniu przed upływem terminu katorgi. Szczerze był rad, kiedy dokańczat któryś bok sześciokąta. Wiele lat musiał jeszcze czekać, ale w więzieniu ludzie mają dosyć czasu, by się nauczyć cierpliwości. Widziałem raz, jak żegnał się z kolegami pewien więzień, który spędził na katordze dwadzieścia lat i wreszcie wychodził na wolność. Byli tacy, co pamiętali, jak wszedł do więzienia młody, beztroski, nie myśląc ani o swej zbrodni, ani o swej karze. Wychodził jako siwy starzec, z twarzą ponurą i smutną. W milczeniu obszedł wszystkie sześć naszych koszar. Wstępując do każdych koszar żegnał się przed świętymi obrazami, po czym nisko, w pas kłaniał się towarzyszom, prosząc, by go źle nie wspominali. Pamiętam również, jak kiedyś nad wieczorem zawołano do wrót jednego z więźniów, dawniej zamożnego syberyjskiego chłopa. Pół roku przedtem otrzymał wiadomość, że była jego żona wyszła za mąż, i mocno zmarkomiał. Teraz ona właśnie przyjechała do więzienia, wywołała go i wręczyła mu datek. Pogawędzili parę minut, zapłakali oboje i pożegnali się na zawsze. Widziałem jego’twarz, kiedy wracał do koszar... Tak, w tym miejscu można się było nauczyć cierpliwości. Gdy zapadał zmierzch, wszystkich nas wprowadzano do koszar i tu zamykano na całą noc. Zawsze było mi ciężko wrócić z dworu do naszych koszar. Była to długa, niska i duszna izba, mdło oświetlona łojówkami, o ciężkim, duszącym odorze. Nie pojmuję teraz, jak mogłem wyżyć w niej dziesięć lat. Na pryczach trzy deski: tyle miejsca należało do mnie. Na tychże pryczach mieściło się w naszej tylko izbie ze trzydzieści osób. W zimie zamykano wcześnie; trzeba było czekać

dobre cztery godziny, aż wszyscy usną. A zanim się to stało - hałas, rejwach, rechot, klątwy, brzęk kajdan, swąd i kopeć, ogolone głowy, piętnowane twarze,2 poszarpana odzież, wszystko to-sponiewierane, splugawione... Tak, człowiek jest wytrzymały! Człowiek - to istota, która się do wszystkiego przyzwyczaja, i sądzę, że to. najtrafniejsze określenie człowieka. Było nas ze dwustu pięćdziesięciu - liczba prawie stała. Jedni przychodzili, inni kończyli swój termin i odchodzili, jeszcze inni umierali. I kogóż tutaj nie było? Przypuszczam, że każda gubernia, każda strefa Rosji miała tu swych przedstawicieli. Byli też obcoplemieńcy, było nawet kilku zesłanych górali kaukaskich. Segregowało się to wszystko wedle stopnia zbrodni, a zatem wedle liczby lat wyznaczonych za dane przestępstwo. Nie istniała chyba taka zbrodnia, która by tu nie miała swego przedstawiciela. Główny trzon stanowili zesłańcy-katorżnicy kategorii cywilnej (twardzi katorżnicy, jak naiwnie nazywali ich sami aresztanci). Byli to przestępcy całkowicie pozbawieni wszelkich praw, odcięd raz na zawsze od społeczeństwa, z twarzą napiętnowaną gwoli wiecznemu świadectwu, że są odepchnięci. Przysyłano ich na roboty z terminem od ośmiu do dwunastu lat, potem zaś wyprawiano do różnych gmin syberyjskich na osiedlenie. Byli też przestępcy kategorii wojskowej, nie pozbawieni praw, jak w ogóle w wojskowych rotach aresztanckich. Przysyłano ich na krótkie terminy, po których upływie wracali tam, skąd przybyli, do wojska, do syberyjskich batalionów liniowych. Wielu z nich prawie natychmiast wracało za ponowne ciężkie wykroczenia, jednak już nie na krótkie terminy, lecz na dwadzieścia lat. Ta kategoria nosiła nazwę „ustawicznych”. Ale i d „ustawiczni” nie byli jeszcze bezwzględnie pozbawieni wszystkich praw. Wreszcie istniała jeszcze jedna osobna kategoria naj-straszniejszych zbrodniarzy, przeważnie wojskowych, dosyć liczna. Zwała się „oddziałem specjalnym”. Przysyłano tu przestępców z całej Rosji. Sami uważali się za dożywotnich i nie znali terminu swoich- robót. Według prawa powinni byli wykonywać podwójne i potrójne normy pracy. Trzymano ich w twierdzy aż do otwarcia na Syberii najcięższych robót katorżniczych. „Wy - na termin, a my - na całe żyde” - mówili do innych więźniów. Słyszałem później, że tę kategorię skasowano. Ponadto skasowano w naszej twierdzy również 578

reżim cywilny, a wprowadzono jedną wspólną rotę wojskowo—aresztancką. Oczywiście, wraz z tym zmieniła się także zwierzchność. Opisuję tedy przeszłość, sprawy dawno minione... Było to już dawno, wszystko to majaczy mi teraz niby we śnie. Pamiętam, jakem wszedł do twierdzy. Działo się to wieczorem, w styczniu. Zapadł już zmierzch, ludzie wracali z robót, gotowali się do kontroli. Wąsaty podoficer otworzył mi nareszde drzwi do tego dziwnego domu, w którym miałem spędzić tyle lat, przeżyć tyle, że gdybym nie doświadczył tego wszystkiego na własnej skórze, nie mógłbym mieć o tym przybliżonego nawet pojęcia. Na przykład, żadną miarą „nie mógłbym sobie wyobrazić, co strasznego i dręczącego jest w tym, że przez cale dziesięć lat katorgi ani razu, ani jednej chwili nie będę sam? Na robode-zawsze pod konwojem, w domu”-z dwustu towarzyszami, i ani razu, ani razu- sam! Zresztą nie tylko do takich rzeczy musiałem się jeszcze przyzwyczajać I             l,

Byli tutaj zabójcy przypadkowi i mordercy z zawodu, bandyd i hersztowie bandytów. Byli zwyczajni zlodzieja-szkowie i włóczęgi - specjaliśd od kradzieży kieszonkowych i tacy, co odcinali woreczki z pieniędzmi. Byli i tacy, co do których trudno się było domyślić, za co właściwie mogli tu trafić. A jednak, każdy z nich miał swoją historię, mętną i ciężką jak zamroczenie po przepiciu. Na ogół mało mówili- o swej przeszłości, nie lubili o niej opowiadać i widocznie starali się o niej nie myśleć. Znałem wśród nich nawet zabójców tak wesołych, tak nigdy się nie frasujących, że śmiało byłbym szedł o zakład, iż sumienie nigdy się w nich nie odzywało. Lecz byli też osobnicy ponurzy, niemal zawsze milczący. W ogóle, rzadko kto opowiadał o swoim żydu, a i ciekawość była nie w modzie, jakoś nie w zwyczaju. Ot, chyba że ktoś z rzadka rozgada się z nudów, a inny obojętnie i posępnie słucha. Nikt tutaj nie mógł nikogo zadziwić. „Ludzie z nas, kształceni!” - mówili często, z dziwną przechwałką. Pamiętam, kiedyś pewien bandyta, podchmielony (na katordze można się było czasem upić), jął opowiadać, jak zarżnął piędoletniego chłopczyka, jak go najpierw przynęcił zabawką, zaprowadził gdzieś do pustej szopy, no i tam zarżnął Cale koszary, które dotąd śmiały się z jego żartów, krzyknęły jak jeden mąż i ban-S79

 

dyta musiał umilknąć; ale nie z oburzenia krzyknęły koszary, tylko dlatego, że nie powinien był o tym mówić, gdyż mówić o tym nie wypada. Nawiasem dodam, że ci ludzie byli istotnie „kształceni”, i to nawet nie w przenośnym, ale w dosłownym znaczeniu. Z pewnością przeszło połowa umiała czytać i pisać. W jakim innym miejscu, gdzie się lud rosyjski zbiera w wielkich skupiskach, potraficie wydzielić gromadę liczącą dwustu pięćdziesięciu ludzi, których połowę stanowiliby piśmienni? Słyszałem później, że na podstawie danych tego rodzaju ktoś wziął asumpt do wniosku, że piśmienność gubi nasz lud. Jest to błąd: powody są zupełnie inne, choć trudno zaprzeczyć, że piśmienność rozwija w ludzie pewność siebie. Ale to wszakże nie przywara. Wszystkie kategorie można było rozróżnić po odzieży: jedni mieli połowę kurtki brunatną, połowę szarą, jak również jedną nogawicę szarą, drugą zaś brunatną. Kiedyś na robocie sprzedająca kołacze dziewczynka podeszła do więźniów, długo im się przyglądała, po czym raptem wy-buchnęła śmiechem. „Pfe, jak to brzydko! - zawołała - i szarego sukna zabrakło, i burego sukna zabrakło!” Byli też tacy, którzy całą kurtkę mieli z szarego sukna, tylko rękawy brunatne. Głowę również golono rozmaicie: jedni mieli połowę głowy ogoloną wzdłuż czaszki, inni w poprzek. Od pierwszego wejrzenia można było zauważyć w tej całej dziwnej rodzinie pewien uderzający rys wspólny; nawet najwybitniejsze, najbardziej oryginalne jednostki, które jak gdyby mimo woli królowały nad innymi - nawet one starały się utrafić w ton wspólny. W ogóle zaś powiem, że cały ten zespół, z nielicznymi wyjątkami kilku niewyczerpanie wesołych ludzi pogardzanych za to przez resztę, był posępny, zawistny, okropnie próżny, chełpliwy, obrażliwy i w najwyższym stopniu formalistyczny. Za największą cnotę uchodziła umiejętność niedziwienia się niczemu. Wszyscy byli zwariowani na jednym punkcie: jak zachować pozory. Ale częstokroć najbardziej buńczuczna mina z szybkością błyskawicy ustępowała miejsca najbardziej tchórzliwej. Mieliśmy kilku naprawdę silnych ludzi; d bylLprośd i nie zgrywali się. Jednak, rzecz dziwna! wśród tych naprawdę silnych ludzi było kilku niezmiernie, wręcz chorobliwie próżnych. I w ogóle próżność, pozory - stały na pierwszym planie. Większość była zepsuta i strasznie upodlona. Plotki i obmowy nie ustawały: było to piekło, mroczna otchłań. Ale wewnętrznym normom i utartym zwyczajom katorgi nikt się nie śmiał sprzeciwiać; wszyscy im ulegali. Bywały charaktery nader nietuzinkowe, ulegające z trudem, z wysiłkiem, a jednak i one ulegały. Przychodzili do nas tacy, co się już zanadto zapędzili, zanadto przebrali miarkę na wolności, toteż w końcu już nawet swe zbrodnie popełniali, jak gdyby to robili nie oni, jak gdyby sami nie wiedzieli po co, jak gdyby w malignie, nieprzytomnie, często wskutek rozjątrzonej w najwyższym stopniu próżności. Lecz u nas osadzano ich natychmiast, mimo że niektórzy z nich przed przybyciem na katorgę byli postrachem całych osiedli i miast. Rozglądając się dookoła nowicjusz spostrzegał niebawem, że nie będzie miał tu pola do popisu, że nikogo już tu nie zdziwi, toteż zwijał niezwłocznie chorągiewkę i dostosowywał się do ogólnego tonu. Ten ogólny ton polegał zewnętrznie na jakimś osobliwym poczuciu godności, którą przesiąknięty był nieledwie każdy mieszkaniec katorgi. Jakby istotnie nazwa katorżnika, więźnia stanowiła jakąś rangę, i to honorową. Ani śladu wstydu i skruchy! Skądinąd była też jakaś zewnętrzna, że tak powiem, oficjalna pokora, jakieś spokojne rezo-nerstwo: „Jesteśmy ludzie straceni” - mówili. „Skoroś nie umiał żyć’na wolności, stawaj teraz w szeregu, wyrębuj zielony dukt.” „Kto nie słucha ojca, matki, słucha psiej kołatki.”3 „Nie chciałeś wyszywać zlotem, teraz tłucz kamienie młotem.” Wszystko to mówiło się często, i jako naukę moralną, i jako zwykle gadki czy przysłowia, ale nigdy poważnie. Były to tylko słowa. Wątpię, czy choć jeden z nich uznawał w duchu bezprawie swych czynów. Niechby kto spoza grona kator-żników spróbował zarzucać więźniowi jego zbrodnię, łajać go (zresztą wypominanie przestępstwa zbrodniarzowi sprzeczne jest z rosyjskim usposobieniem) - klątwom nie będzie końca. A jak mistrzowsko klęli oni wszyscy! Klęli wyrafinowanie, artystycznie. Podnieśli umiejętność przeklinania do rzędu nauki; usiłowali dociąć nie tyle obrażliwym słowem, ile obrażliwym sensem, duchem, ideą - a to jest bardziej wyrafinowane, jadowitsze. Ciągle kłótnie jeszcze bardziej rozwijały wśród nich tę umiejętność. Wszyscy ci ludzie pracowali pod batem, a więc byli gnuśni, a więc deprawowali się; Jeśli nawet przedtem nie byli zdeprawowani, deprawowali się

 

na katordze. Zebrali się tu nie z własnej woli, byli sobie obcy. „Diabeł zużył troje łapci, zanim zebrał nas do kupy!”—mówili sami o sobie; toteż plotki, intrygi, babskie podszepty, zawiść, swary, złość były zawsze na pierwszym planie w tym mrocznym życiu. Żadna baba nie zdołałaby być taką baba, jak niektórzy z tych oczajduszów. Powtarzam, byli i wśród nich ludzie silni, charaktery, co przywykły iść całe żyde przebojem i rozkazywać, hartowne, nieulękłe. Tych jakoś mimo woli poważano, oni zaś ze swej strony, choć często niezmiernie dbali o swoją sławę, na ogół starali się nie być dla innych ciężarem, nie wdawali się w czcze połajanki, zachowywali się z nadzwyczajną godnością, byli rozsądni i prawie zawsze posłuszni przełożonym - nie z zasady posłuszeństwa, nie z poczucia obowiązku, tylko ot, jakby na mocy jakiegoś kontraktu, rachuby na wzajemne korzyści. Ale też i z nimi postępowano ostrożnie. Pamiętam, że jednemu z takich więźniów, człowiekowi nieustraszonemu i stanowczemu, znanemu przełożonym ze swych bestialskich skłonności, za jakieś wykroczenie miano wymierzyć karę. Dzień był letni, pora nierobocza; Sztabs-oficer, najbliższy i bezpośredni naczelnik więzienia, przyjechał osobiście do kordegardy, mieszczącej się tuż koło naszych wrót, by asystować przy karze. Major ten był dla więźniów jakąś istotą fatalną, doprowadził ich do tego, że truchleli przed nim. Był niezwykle srogi, „ciskał się na ludzi”, jak mówili katorżnicy. Najbardziej ich przerażał jego przenikliwy, rysi wzrok, przed którym nie można było nic zataić. Potrafił widzieć nie patrząc. Gdy wchodził do więzienia, widział już, oo się dzieje na drugim jego końcu. Więźniowie nazywali go ośmiookim. System jego był opaczny. Swymi wściekłymi, złośliwymi postępkami rozjątrzał tylko i tak już rozdrażnionych ludzi i gdyby nie było nad nim komendanta, człowieka szlachetnego i rozważnego, miarkującego niekiedy dzikość jego wybryków, napytałby wielkich nieszczęść swoimi rządami. Nie rozumiem, jak mu się udało skończyć pomyślnie; otrzymał dymisję żyw i zdrów, chociaż, co prawda, oddano go pod sąd. Więzień zbladł, gdy go zawołano. Zwykle milcząc i z determinacją kładł się pod rózgi, milcząc znosił karę, a potem wstawał jakby nigdy nic, z zimną krwią i filozoficznie traktując 582

niefortunną przygodę. Zresztą postępowano z nim zawsze oględnie. Tym razem uważał jednak, że ma słuszność. Zbladł i nie zauważony przez konwojentów zdążył wsunąć do rękawa ostry, angielski nóż szewski. Noże i wszelkie ostre narzędzia były jak najkategoryczniej zakazane. Rewizje były częste, nagłe i skrupulatne, kary okrutne, lecz ponieważ trudno znaleźć u złodzieja rzecz, którą ten postanowił szczególnie starannie ukryć, ponieważ noże i narzędzia były zawsze nieodzownie potrzebne, więc mimo rewizji nie znikały. A jeśli je nawet odebrano, to wnet zjawiały się nowe. Wszyscy katorżnicy podbiegli do parkanu i z zamierającym sercem patrzyli przez szpary. Wiedzieli, że tym razem Pietrow nie zechce się położyć pod rózgi i że na majora przyszła kreska. Ale w najbardziej decydującej chwili nasz major wsiadł do wolantu i odjechał, poruczając wykonanie egzekucji innemu oficerowi. „Sam Bóg go uratował!” - mówili później więźniowie. Co się zaś tyczy Piętrowa, to najspokojniej w świecie zniósł karę. Z odjazdem majora gniew jego minął. Więzień jest posłuszny i potulny do pewnej granicy, której wszakże nie należy przekraczać. Nawiasowa -uwaga: nic ciekawszego niż te dziwne wybuchy zniecierpliwienia i krnąbrności. Często człowiek cierpi kilka lat pokornie, znosi-okrutne kary, aż raptem wyprowadzi go z równowagi jakaś drobnostka, jakieś głupstwo, nic prawie. Ten i ów gotów nawet nazwać go wariatem; czasem też tak robią.

- Wspomniałem już, że w ciągu kilku lat nie widziałem u tych ludzi ani najlżejszego śladu skruchy, ani cienia gorzkiej zadumy nad popełnionym przestępstwem i. że przeważnie uważają się w duchu za całkowicie usprawiedliwionych. Tak jest. Zapewne próżność, złe przykłady, brawura, fałszywy wstyd - znacznie się do tego przyczyniają. Z drugiej strony, któż może twierdzić, że zbadał głębię serca tych straceńców i wyczytał to, co jest ukryte przed całym światem? Ale przecież można było, przez tyle lat, bodaj cokolwiek dostrzec, uchwycić, zauważyć w tych sercach, choćby jakiś jeden rys, który by świadceył o wewnętrznej rozterce, o cierpieniu. Tego zaś nie było, stanowczo nie było. Tak jest, zdaje^roi się, że zbrodni nie można zrozumieć z danych, gotowych punktów widzenia, że jej filozofia jest nieco trudniejsza, niż ludzie sądzą. Naturalnie, więzienia i system robót przymusowych nie poprawiają

 

zbrodniarza, one go tylko karzą i zabezpieczają społeczeństwo od dalszych zamachów złoczyńcy na jego spokój. W zbrodniarzu więzienie i najcięższa katorga roznieca tylko nienawiść, pożądanie zabronionych rozkoszy i straszliwą lekkomyślność. Ale jestem mocno przeświadczony, że również sławetny system celkowy osiąga jedynie fałszywy, zwodniczy, pozorny skutek. Ten system wysysa z człowieka soki żywotne, wyjaławia mu duszę, osłabia, zastrasza, a potem podaje tę wyschniętą moralnie mumię, tego półwariata za wzór poprawy i skruchy. Oczywiście, przestępca, który się targnął na społeczeństwo, nienawidzi go i co gorsza, jest zdania, że ma rację, a winę ponosi społeczeństwo. W dodatku wycierpiał już karę, toteż niemal zawsze uważa, że jest bez mała oczyszczony, skwitowany. Wreszcie istnieją i takie punkty widzenia, w myśl których wypadałoby nieledwie uniewinnić zbrodniarza. Ale, mimo rozmaitość punktów widzenia, każdy przyzna, że są zbrodnie, które zawsze i wszędzie, wedle wszystkich możliwych kodeksów, od początku świata uchodzą za zbrodnie bezsporne i będą za takie uchodziły, dopóki człowiek pozostanie człowiekiem. W ostrogu słyszałem historie o najprzerażliwszych, najbardziej nienaturalnych czynach, o najpotworniejszych morderstwach, opowiedziane z najbardziej nieposkromionym, najdziecinniej wesołym śmiechem. Utkwił mi zwłaszcza w pamięci pewien ojcobójca. Pochodził ze szlachty, pracował w urzędzie, a w stosunku do swego sześćdziesięcioletniego ojca był czymś w rodzaju syna marnotrawnego. Prowadził się rozpaczliwie, narobił długów. Ojciec strofował go, przemawiał mu do rozumu, a że ojciec miał dom, miał futor, prawdopodobnie też pieniądze - syn go zabił chcąc otrzymać spadek. Zbrodnię wykryto dopiero po miesiącu. Sam zabójca zgłosił na policji, że ojciec zniknął gdzieś bez wieści. Cały ten miesiąc spędził na najwyuzdańszej rozpuście. Wreszcie pod jego nieobecność policja znalazła ciało. Przez całą szerokość podwórka biegł przykryty deskami rowek do odpływu nieczystości. Ciało leżało w tym rowku. Było ubrane, siwa głowa odcięta, przystawiona do tułowia, a pod głową morderca położył poduszkę. Do winy się nie przyznał; pozbawiono go szlachectwa, stopnia służbowego i zesłano na katorgę na dwadzieścia lat. Cały czas, przez który z nim obcowałem, był w wyśmienitym, arcywesołym nastroju. Był to płochy, lekkomyślny, w najwyższym stopniu nierozsądny człowiek, choć bynajmniej nie głupiec. Nigdy nie dostrzegłem w nim jakiegoś szczególnego okrucieństwa. Aresztand gardzili nim nie za zbrodnię, o której nie było nigdy ani wzmianki, lecz za trzpiotowatość, za to, że się nie umiał zachować. W rozmowach wspominał czasem ojca. Gawędząc kiedyś ze mną o tężyżnie cielesnej, dziedzicznej w ich rodzinie, dodał: „Ot, na przykład mój rodzic aż do końca nigdy się nie skarżył na żadną chorobę.” Taka bestialska nieczulość jest, oczywiście, niemożliwa. To fenomen; tkwi w tym jakiś defekt organiczny, jakieś cielesne i moralne kalectwo nie znane jeszcze nauce, a nie po prostu zbrodniczość. Oczywiście, w zbrodnię tę nie uwierzyłem. Jednak ludzie z jego miasta, którzy musieli znać wszystkie szczegóły jego dziejów, opowiedzieli mi całą tę sprawę. Pakty były tak oczywiste, że nie sposób było nie uwierzyć. Więźniowie słyszeli, jak krzyczał w nocy przez sen: „Trzymaj go, trzymaj! Głowę, głowę mu rąb!...” Prawie wszyscy więźniowie mówili w nocy i bredzili. Najczęściej we śnie przychodziły im na język przekleństwa, złodziejskie słowa, noże, topory. „Bili nas - mawiali - mamy przetrącone wątpia i dlatego krzyczymy po nocach.” Przymusowa praca w twierdzy na katordze nie była zajęciem, lecz powinnością: więzień odrabiał swoją normę albo odbywał ustalone godziny pracy i szedł do więzienia. Pracę traktował z nienawiścią. Bez własnego, osobistego zatrudnienia, któremu by się oddawał całym umysłem, z całym wyrachowaniem, człowiek nie mógłby żyć w więzieniu. Bo i w jakiż sposób wszyscy ci ludzie, rozgarnięci, mający za sobą bujne życie i żądni życia, przemocą spędzeni tu w jedną gromadę, przemocą oderwani od społeczeństwa i normalnego istnienia, mogliby egzystować normalnie i prawidłowo, z własnej woli i ochoty? Już sama bezczynność rozwinęłaby w nich takie zbrodnicze rysy, o których przedtem nie mieli nawet pojęcia. Bez pracy i bez prawowitej, Jiormalnej własności człowiek żyć nie może, bakieruje/-sl^, rozbestwia. I dlatego każdy w więzieniu, wskutek wrodzonej potrzeby oraz instynktu samozachowawczego, miał jakieś zajęcie. Długi dzień letni w całości niemal wypełniała przymusowa praca; krótka

noc ledwie starczała na sen. W zimie natomiast, skoro tylko zapadnie zmrok, więzień wedle regulaminu powinien już być zamknięty w koszarach. Cóż więc robić w długie, nudne godziny zimowego wieczoru? Toteż prawie każde koszary, mimo zakazu, zamieniały się w olbrzymi warsztat. Właściwie praca, zatrudnienie nie były wzbronione, ale pod żadnym pozorem nie wolno było mieć przy sobie narzędzi, a bez nich niemożliwa była praca. Jednakże pracowano po cichutku, zwierzchność, jak się zdaje, w niektórych wypadkach nie zwracała na to zbytniej uwagi. Wielu więźniów przychodziło nic nie umiejąc, lecz uczyli się od innych i potem, wychodząc na wolność, byli dobrymi majstrami. Mieliśmy i szewców, i kamaszników, i krawców, i stolarzy, i ślusarzy, i snycerzy, i pozłotników. Był jeden Żyd, Izajasz Bumsztejn, jubiler, a zarazem lichwiarz. Wszyscy pracowali i zarabiali jaki taki grosz. Obstalunki przychodziły z miasta. Pieniądze - to namacalna wolność, dla człowieka więc całkowicie pozbawionego wolności są one dziesięciokrotnie cenniejsze. Jeśli tylko pobrzękują mu w kieszeni, na poły jest już pocieszony, nawet gdyby nie mógł ich wydawać. A wydać je można zawsze i wszędzie, tym bardziej że owoc zakazany jest w dwójnasób słodki. A na katordze można było mieć nawet wódkę. Fajki były jak najsurowiej zabronione, jednak wszyscy je palili. Pieniądze i tytoń ratowały od szkorbutu i innych chorób. Praca zaś ratowała od przestępstw; bez pracy więźniowie pożarliby się nawzajem niby pająki we flaszce. Mimo to i praca, i pieniądze były zakazane. W nocy częstokroć dokonywano nagłych rewizji, zabierano wszystkie objęte zakazem przedmioty, a pieniądze, mimo że jak najstaranniej ukryte, wpadały czasem w ręce rewidujących. Po części z tego właśnie powodu nie ciułano ich, ale co rychlej przepijano; oto dlaczego zjawiała się w więzieniu wódka. Po każdej rewizji winowajca nie tylko tracił całe mienie, lecz ponosił zazwyczaj dotkliwą karę. Jednak po każdej rewizji uzupełniano natychmiast braki, niezwłocznie zjawiały się nowe rzeczy, i wszystko szło po dawnemu. Zwierzchność wiedziała o tym, a więźniowie nie szemrali na kary, choć życie takie było podobne do życia ludzi, co się osiedlili na Wezuwiuszu. Kto nie miał fachu, ten zarabiał w inny sposób. Istniały sposoby dość oryginalne. Niektórzy na przykład zarobkowali wyłącznie handlem, a sprzedawano czasem takie rzeczy, że poza murami więzienia nikomu by na myśl nie przyszło nie tylko kupować i sprzedawać, lecz nawet uważać je za rzeczy. Ale katorżnicy byli nader ubodzy i niezmiernie łasi na handel. Najpodlejszy łach miał swoją cenę i mógł się na coś przydać. Wskutek zaś ubóstwa pieniądze miały tu zgoła inną wartość niż na wolności. Za żmudną i skomplikowaną pracę płaciło się grosze. Q i owi z powodzeniem uprawiali lichwę. Więzień, który się zadłużył lub zrujnował, niósł ostatnie rzeczy do lichwiarza i dostawał od niego kilka miedziaków na straszliwy procent. Jeżeli nie wykupił tych rzeczy w terminie, sprzedawało się je bezzwłocznie i bezlitośnie; lichwa kwitła tak dalece, że przyjmowano pod zastaw nawet skarbowe rzeczy więzienne, jak: skarbową bieliznę, buty itd. - rzeczy nieodzowne każdemu więźniowi każdej chwili. Ale przy takich transakcjach sprawa mogła też wziąć inny obrót, nie całkiem zresztą nieprzewidziany: ten, który zastawił rzecz i otrzymał pieniądze, natychmiast, bez długiego gadania szedł do starszego podoficera, bezpośredniego naczelnika więzienia, donosił o zastawieniu rzeczy więziennych, które też od razu zabierano lichwiarzowi, nawet nie meldując wyższym władzom. Ciekawe, że nigdy nie dochodziło przy tym do kłótni; lichwiarz w milczeniu i posępnie zwracał co trzeba, jak gdyby sam nawet z góry przewidywał, że tak będzie. Może musiał uznać w duchu, że na miejscu tego, który zastawił rzeczy, sam by tak zrobił. I dlatego jeżeli później wymyślał czasem, to bez cienia złości, ot tak tylko, żeby sobie ulżyć. W ogóle wszyscy okropnie kradli jedni drugim. Prawie każdy miał swój kuferek, z zamkiem, do przechowywania rzeczy skarbowych. Było to dozwolone; lecz kuferki nie stanowiły ratunku. Chyba łatwo _ sobie wyobrażacie, jacy tam byli wprawni złodzieje. Mnie pewien więzień, szczerze oddany mi człowiek (mówię to bez najmniejszego przekąsu), okradł Biblię, jedyną książkę, jaką wolno było mieć na katordze; tegoż dnia sam mi to wyznał, nie ze skruchy, ale z litości nade mną, ponieważ długo jej szukałem. Byli szynkarze handlujący trunkiem i szybko się wzbogacający. O tym handlu opowiem kiedyś szczegółowiej; jest wcale godny uwagi Wielu siedziało za przemyt, nic więc dziwnego, że mimo wszelkich rewizji

i konwojentów wódka przybywała do więzienia. Nawiasem mówiąc, przemyt w swojej istocie jest jakimś osobliwym przestępstwem. Czy dacie na przykład wiarę, że dla niektórych przemytników zysk, pieniądze grają rolę drugorzędną, są na dalszym planie? A właśnie tak było niekiedy. Przemytnik pracuje z namiętności, z powołania. Jest poniekąd poetą. Ryzykuje wszystko, wystawia się na straszne niebezpieczeństwo, wymyśla przeróżne fortele, robi wynalazki, wymiguje się; czasem nawet działa mocą jakiegoś natchnienia. Jest to namiętność równie przemożna jak karciarstwo. Znałem w ostro-gu pewnego więźnia, olbrzyma z postawy, lecz tak łagodnego, cichego, potulnego, że człowiek zachodził w głowę, za co też znalazł się on w ostrogu. Był tak dalece pozbawiony złośliwości i tak zgodny, że przez cały czas ani razu z nikim się nie posprzeczał. Ale pochodził znad granicy zachodniej, przyszedł do nas za przemyt i, oczywiście, nie mógł wytrzymać i jął przynosić wódkę. Ile razy karano go za to i jak lękał się rózeg! A przy tym kontrabanda wódki dawała mu mizerne dochody. Wódka wzbogacała jedynie przedsiębiorcę. Ten zaś dziwak miłował sztukę dla sztuki. Płaczliwy był jak baba i po karze nieraz przysięgał na wszystkie świętości, że zaniecha przemytu. Czasem mężnie przemagał się cały miesiąc, jednak w końcu nie wytrzymywał... Dzięki takim jak on nie brakło wódki w więzieniu... Wreszcie był jeszcze jeden dochód, wprawdzie nie wzbogacający więźniów, lecz stały i dobroczynny. Mianowicie jałmużna. Wyższe sfery naszego społeczeństwa nie mają pojęcia, jak się o „nieszczęsnych”4 troszczą kupcy, mieszczanie i cały nasz lud. Datki napływają prawie bez przerwy i prawie zawsze w postaci chleba, bulek i kołaczy, daleko rzadziej w pieniądzach. Bez tej jałmużny w wielu miejscach zbyt ciężko byłoby aresztantom, zwłaszcza podsądnym, których się traktuje znacznie ostrzej niż więźniów po wyroku. Jałmużnę zbożnie dzieli się po równu. Jeżeli nie wystarcza dla wszystkich, kołacze tnie się na równe części, czasem aż na sześć, i każdy aresztant bezwzględnie dostaje swój kęs. Pamiętam, jak po raz pierwszy otrzymałem datek pieniężny. Działo się to wkrótce po mym przybyciu do katorgi. Wracałem z porannej roboty sam, z konwojentem. Naprzeciw mnie szły matka i córka, dziewczynka lat dziesięciu, śliczna jak aniołeczek. Jużem je raz widział. Matka była wdową po żołnierzu. Jej mąż, młody żołnierz, był pod sądem i umarł w lecznicy, w izbie aresztanckiej, podczas kiedy i ja leżałem tam chory. Żona i córka przychodziły go pożegnać; obie rozpaczliwie płakały. Na mój widok dziewczynka poczerwieniała, szepnęła coś matce; ta zatrzymała się natychmiast, dobyła z węzełka ćwierć kopiejki i dała dziewczynce. Mała pobiegła za mną... „Naści (nieszczęsny, weź grosik w imię Chrystusa!” - wołała podbiegając do mnie i wtykając mi w garść pieniążek. Wziąłem jej grosik, i dziewczynka wróciła do matki zupełnie zadowolona. Grosik ten długo przechowywałem. II. PIERWSZE WRAŻENIA

Pierwszy miesiąc i w ogóle początek mojego życia na katordze żywo stają mi teraz w wyobraźni. Następne lata więzienne przesuwają się w moich wspomnieniach znacznie bladziej. Niektóre jak gdyby całkiem się stuszowały, zlały ze sobą, zostawiając jedno ogólne wrażenie: ciężkie, monotonne, przygnębiające. Wszystko natomiast, com przeżył w pierwszych dniach katorgi, ukazuje mi się obecnie jakby to było wczoraj. Tak zresztą być powinno. Pamiętam wyraźnie, że od pierwszego kroku w tym życiu uderzyło mnie to, żem jak gdyby nie znalazł w nim nic szczególnie zaskakującego, niezwykłego lub, ściślej mówiąc, niespodzianego. Wszystko to jak gdyby już i wprzódy migało mi w wyobraźni, kiedy idąc na Syberię usiłowałem przewidzieć swoją” dolę. Ale niebawem zatrzęsienie najdziwniejszych niespodzianek, najpotworniejszych faktów jęło mię zatrzymywać bez mała co krok, I dopiero później, dopiero po dosyć już długim pobycie w\ więzieniu, zrozumiałem w pełni całą wyjątkowość, całą nieoczekiwaną treść takiej egzystencji i coraz bardziej się jej dziwiten. Wyznam, że to zdziwienie towarzyszyło mi przez cały długi czas mojej katorgi; nigdy nie mogłem się z nią pogodzić. Pierwsze moje wrażenie było na ogół jak najohydniejsze;

lecz mimo to - rzecz dziwna - wydało mi się, że na katordze daleko łatwiej żyć, niż to sobie wyobrażałem po drodze.

Więźniowie, choć co prawda w kajdanach, chodzili swobodnie, wymyślali sobie, śpiewali, pracowali dla siebie, ćmili fajki, nawet pili wódkę (bardzo zresztą nieliczni), a w nocy niektórzy rżnęli w karty. Sama robota na przykład wydawała mi się nie taka znów ciężka, katorżnicza, i dopiero po dosyć długim czasie zdałem sobie sprawę, iż uciążliwość i kator-żniczość tej roboty polega nie tyle na jej trudności i bez-ustanności, ile na tym, że jest ona przymusowa, nakazana, pod batem. Chłop w polu pracuje bodaj nierównie więcej, czasem nawet po nocach, szczególnie latem, ale pracuje dla siebie, pracuje w rozsądnym celu i jest mu bez porównania lżej niż katorżnikowi na przymusowych i całkiem dla niego bezużytecznych robotach. Przyszło mi raz na myśl, że gdyby kto chciał kompletnie zmiażdżyć, zniweczyć człowieka, ukarać go karą najokropniejszą, taką, że najgorszy morderca wzdrygnąłby się przed tą karą i z góry by się jej przeraził, to wystarczyłoby tylko nadać tej robocie cechę zupełnej, całkowitej bezużyteczności i bezsensowności. Jeżeli obecna robota katorżnicza jest dla więźnia nieciekawa i nudna, to sama w sobie, jako praca, jest sensowna; więzień robi cegły, kopie ziemię, tynkuje, buduje; praca ta ma sens i cel. Czasem katorżnik nawet się do niej zapala, chce ją wykonać zręczniej, sprawniej, lepiej. Ale gdyby mu kazać, na przykład, przelewać wodę z jednego kubła do drugiego, a z drugiego do pierwszego, tłuc piasek, przenosić kupę ziemi z jednego miejsca na drugie i z powrotem - sądzę, że więzień by się powiesił po kilku dniach alboby popełnił tysiące zbrodni, żeby się bodaj przez śmierć wyzwolić z takiego poniżenia, wstydu i męki. Oczywiście, kara taka zmieniłaby się w torturę, w zemstę’i nie miałaby sensu, nie osiągnęłaby bowiem żadnego rozumnego celu. Ponieważ jednak’ część takiej tortury, bezsensowności, poniżenia i wstydu tkwi nieuchronnie w każdej pracy przymusowej, więc roboty katorżnicze są bez porównania cięższe niż wszelkie wolne, dlatego właśnie, że są przymusowe. Zresztą trafiłem na katorgę w zimie, w grudniu, i nie miałem jeszcze pojęcia o pracy letniej, pięciokrotnie żmudniejszej. W zimie zaś w naszej twierdzy na ogół mało było robót skarbowych. Więźniowie chodzili nad Irtysz łamać stare skarbowe barki, pracowali po warsztatach, odgarniali sprzed gmachów skarbowych śnieg nawiany wichurą, wypalali i tłukli alabaster i tak dalej, i tak dalej. Dzień zimowy był krótki; robota kończyła się prędko i wszyscy wcześnie wracali do ostrogu, gdzie nie mieli prawie co robić, jeśli się nie nadarzyła jakaś własna praca. Ale własną pracą trudniła się najwyżej trzecia część więźniów, inni zaś zbijali bąki, bez celu snuli się -po wszystkich koszarach, klęli, knuli intrygi, wszczynali bójki, upijali się, jeśli mieli choć jaki taki grosz przy duszy, nocami przegrywali w karty ostatnią koszulę, a to wszystko z nudów, z bezczynności, z braku zajęcia. Później zrozumiałem, że oprócz pozbawienia wolności, oprócz przymusowej pracy jest w życiu katorżniczym jeszcze jedna męczarnia, kto wie, czy nie gorsza niż wszystkie inne. Jest nią przymusowe współżycie. Zapewne, współżycie istnieje też w innych miejscach, ale na katorgę przychodzą tacy ludzie, że nie każdy miałby ochotę z nimi współżyć, i jestem pewien, iż każdy katorżnik odczuwał tę męczarnię, chociaż, rzecz prosta, najczęściej nieświadomie. Również wikt wydal’ mi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin