Stover Matthew W - Prawo Caine'a.rtf

(1077 KB) Pobierz

MATTHEW WOODRING STOVER

PRAWO

CAINE'A

PRZEŁOŻYŁ

WOJCIECH SZYPUŁA

WYDAWNICTWO MAG

WARSZAWA 2012

Tytuł oryginału: Caine's Law

Copyright © 2012 by Matthew Woodring Stover

Copyright for tiie Polish translation © 2012 by

Wydawnictwo MAG

Redakcja: Joanna Figlewska

Korekta: Urszula Okrzeja

Ilustracja na okładce: Chris McGrath

Projekt i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7480-250-5 Wydanie I

Wydawca:

Wydawnictwo MAG

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa

tel./fax 22 813 47 43

e-maił: kurz@mag.com.pl

http://www.mag.com.pl

Wyłączny dystrybutor:

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.

ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

tel. 22 721 30 00

www.olesiej uk.pl

Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl

OD AUTORA

Niektóre fragmenty tej historii mają miejsce przed wydarzeniami opisanymi w Księdze Pierwszej Pokuty, zatytułowanej Caine Czarny Nóż. Inne rozgrywają się później. Jeszcze inne toczą się jednocześnie przed i po Czarnym Nożu. Pewne części mogą być zmyślone, a inne były prawdziwe tylko przez pewien czas, zanim zostały odczynione.

Wokół bohatera staje się wszystko tragedyą, wokół półboga wszystko satyrą; zaś dokoła boga staje się wszystko - no? może „światem”?

- Friedrich Nietzsche

Poza dobrem i ziem

(przeł. S. Wyrzykowski)

Dostatecznie mocna metafora rodzi własną prawdę.

- Duncan Michaelson

JEDEN CIENKI

PLASTEREK WIECZNOŚCI

UMIŁOWANY PRZEZ BOGA

Bogowie istnieją poza okowami czasu. Kiedy zwracamy na siebie Ich uwagę, muskają nas swoją mocą.

- Angvasse, lady Khlaylock,

463. Bojowniczka Khryla

W Moim Śnie, Umiłowany, wiesz, kim jestem.

Twoimi oczami patrzę, jak twoje odrętwiałe i potrzaskane dłonie drapią marmurowy stopień - dwa okaleczone pająki wykrwawiające się na matowe szkło. W twojej zakrwawionej brodzie i włosach tkwią drobinki torfu z mieszanki zapalającej, która trysnęła z poszarpanego kikuta szyi twojego nieodżałowanego druha Tyrkillda, gdy pozbawiłeś go głowy. Kiedy czołgasz się po schodach i docierasz do ich ostatniego spiralnie skręconego odcinka, prowadzącego do purificapeksu Wiecznotrwałego Bastionu Rycerzy Khryla, znów żałuję - tak jak zawsze żałowałem i zawsze będę żałował - że nie mogę cię zmusić, byś w tym miejscu spojrzał w bok. Nie robisz tego. Nigdy nie zrobiłeś i nigdy nie zrobisz. A jednak w Moim śnie obrzucasz wzrokiem bezkres rzezi będącej dziełem Naszej Ręki, i widzisz, że jest dobra.

Lodowaty śnieg z deszczem chłoszcze ci grzbiet. Znad piekielnego ognia unosi się smród spalonych włosów. Połamane żebra piłują ci przebite płuco, w tę i z powrotem. Pożar w kopalniach. Dym i mgła mieszają się nad ogarniętym pożogą miastem. Bitewny zgiełk dobiega z miejskich posiadłości. Krzyki w oddali. Tysiące cierpią, przejęte zgrozą. Dziesiątki tysięcy wkrótce będą cierpieć. Potem miliony, może nawet miliardy, ale tego już się nie dowiemy. Będą krzyczeć długo po tym, jak My rozpłyniemy się w wiecznej nicości. Po tym, jak Nas tam zabierzesz, Mój demonie błogosławionej łaski.

Mój aniele potępionych.

Śnię ten sen, mimo że wcale nie śpię. Śniłem go niegdyś, chociaż nie mam przeszłości, i będę śnił znowu, chociaż nie mam przyszłości. Śnię go wiecznie.

Śnię o tym, że znałeś prawdziwą wartość transakcji, którą zaproponowałeś. Że z własnej woli, wręcz z ochotą, zgodziłeś się zapłacić cenę Mojej Miłości. Że z radością ofiarowałeś wszystko, co robisz, oraz wszystko, co ci zrobiono. Jako dar. Prezent ślubny. Wiano.

Warto się tym delektować. Dobrze, że będziemy dzielić ze sobą wieczność.

Kończą się kamienne schody, wychodzisz na platynowy wierzchołek i stwierdzasz, że szczyt Wiecznotrwałego Bastionu jest skuty grubym na pół dłoni lodem. I kiedy inny człowiek ugiąłby się przed lodem gładkim jak szkło, przebitym płucem, strzaskaną ręką i skomplikowanym złamaniem nogi, ty sięgasz po sztylet (ten sam, za pomocą którego zakręciłeś opaskę uciskową na kolanie) i na wpół sprawną dłonią zaczynasz wyrąbywać w lodzie stopnie.

Tak oto u kresu czasu jesteś sobą, takim jak zawsze byłeś: gotów umrzeć, ale nie gotów się poddać.

Ta śmierć jest ci przeznaczona, Umiłowany. Stąd nie ma ucieczki, a po Naszym Spełnieniu twoje życie dobiegnie kresu. Nawet Ja nie mógłbym cię teraz ocalić, gdybym z jakiegoś powodu uznał, że twoje życie jest ważniejsze od Mojej śmierci.

Nie, Umiłowany. Nigdy. Czekałem na to tysiąc lat, a każda sekunda tysiąca Moich lat trwa dłużej niż istnieje wszechświat. To koniec. Teraz oddasz swoje życie, żeby odebrać Moje. Taka nasza prywatna umowa o wspólnym samobójstwie.

Moje nieskończone milenium skończy się w chwili skoku Naszego ukochanego.

Czuję jęzory ognia smagające twoje nerwy i wyczuwam strzępy dyscypliny, które nie są w stanie całkiem wypchnąć tego bólu z twojej świadomości. Czuję, jak tępy żar odmrożeń wgryza ci się w palce zdrowej nogi i złamanej ręki. Czuję uwodzicielski chłód lodu, po którym się wspinasz; czuję, jak chłodzi ci rozpalone nerwy, i czuję ogarniającą cię wszechpotężną ochotę, żeby się puścić, położyć, zasnąć i spadać przez wieczność...

Ale nie zrobisz tego. Nigdy tego nie robisz. Nigdy nie zrobiłeś, wiec nigdy nie zrobisz.

Docierasz do platynowego ołtarza i usiłujesz wstać. Opierasz się o ołtarz, lecz z wysiłku robi ci się ciemno przed oczami. Osuwasz się bezradnie. To koniec nadziei. Nareszcie pokonany.

Ostatnim wysiłkiem woli wyciągasz rękę, chwytasz rękojeść tkwiącej w ołtarzu Przeklętej Klingi i rozpalasz jej moc. Pod twoim dotykiem Przeklęta Klinga znów staje się Mieczem Człowieka. Pierwsze spazmatyczne drgnienie twojej zmasakrowanej dłoni wyrwie go z platynowego grobowca. Wiecznotrwały Bastion runie w gruzy, które zniszczą Moje Ciało i twoje, przynosząc Nam kres, którego nic nie zdoła odczynić.

Po to cię właśnie stworzyłem, Umiłowany. Żebyś mnie uwolnił.

Po to cię tu przyzwałem, każąc ci śnić o Czarnych Nożach i morderstwie. Po to stworzyłem Dymny Łów i skierowałem jego głód przeciw niewinnym.

Po to zdjąłem cię z krzyża.

Zaciskasz dłoń na mieczu i chwila przeciąga się coraz bardziej, coraz bliższa nieskończoności. Dręczące przedłużenie wieczności. Czy zawsze tyle czekałeś ze zrobieniem tego, po co się urodziłeś? Za każdym razem to tyle trwa czy...?

Czy też - wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, wbrew brzemieniu rzeczywistości - jest to coś nowego?

I nagle, pierwszy raz od wieków, kaszlesz i odpluwasz krew z przebitego płuca. Szkarłat bryzga ci na bezużyteczne nogi. Dyszysz ciężko, gdy żebra haratają ci pierś, i wtedy... nie, to niemożliwe... wtedy...

-              Wiem... wiem, czym jesteś... skurwielu. - Masz głos jak zardzewiały drut kolczasty, który przy każdym słowie szoruje ci po gardle. - Wiem, kim jesteś. Słyszysz mnie... gnoju? Rozumiesz mnie? Znam cię.

Znasz Mnie...? O, Umiłowany, to Mój sen niewyśniony! Ale...

Nie, nie mówisz tak. Nic nie mówisz. Nigdy nie mówiłeś, więc nigdy nie powiesz.

Nie możesz.

-              Nie wiem... czy mnie rozumiesz. Nie wiem, czy w ogóle... mnie słyszysz... yhh. Ale, do kurwy nędzy, masz mnie słuchać i chuj.

Wiem, że nie jesteś po prostu... Bogiem Dymu. Wiem, że Panchasell Mithondionne Spętał Cię i uwięził w tym miejscu, i wiem po co to zrobił. Wiem, że wybrałeś mnie, żebym Cię uwolnił... i mam Ci coś do powiedzenia.

Gdybym oddychał, wstrzymałbym teraz oddech...

-              Nie.

Co?

-              Słyszałeś? Kumasz, co mówię? Powiedziałem: nie, kutafonie.

Nie. Warunki... naszej umowy... wszechświat pełen bólu... nasz własny Show Caine'a... yhh... Nie było tam ani słowa o tym, że mam Cię... zabić. Nie w taki sposób. Ani w żaden inny.

To niemożliwe. To nie dzieje się naprawdę. Nie może się dziać. Nigdy się nie wydarzyło i nie wydarzy.

-              Nie chodzi... o ludzi, którzy tu zginęli. O Prattów, T'Passe, Kierendal... Ani o tych, których zamordowałem: Khlaylocka, Tyrkillda... Nie w tym rzecz, że... palnąłem Angvasse prosto w ryj... odstrzeliłem jej łeb... mimo że chciała mi tylko... pomóc...

Dlaczego miałyby Mnie interesować powody, dla których postanowiłeś Mi się sprzeciwić? Jak możesz się łudzić, że masz jakiś wybór?

-              Chodzi o... - Kręcisz głową. Łzy płyną ci spod zaciśniętych powiek. - Wszystko naraz. O cały świat. O tę niewolnicę z hrabstwa Faltane... która zginęła w pożarze...

Rozkazuję Ci: dobądź Miecza. Oddaj życie, by otworzyć więzienie, które jest Moim Ciałem. Teraz i na wieki, niech się dzieje Wola Moja.

To wbrew rozumowi, ale zamiast poczuć, jak zaciskasz dłoń na rękojeści i wyciągasz Miecz, czuję, jak szczerzysz słone od krwi zęby.

-              Poczułem to... - mruczysz. - Czyli jednak słuchasz. Hmm... To dobrze.

Dzieje się rzecz niemożliwa: siła znów napływa do twoich potrzaskanych członków, wspierasz się na Mieczu, podciągasz się i wstajesz, balansując na zdrowej nodze.

-              Pirichanthe, na twe Imię, zaklinam Cię: usłysz mnie. Pirichanthe, na twe Imię, zaklinam Cię po dwakroć: zrozum mnie. Pirichanthe, na twe Imię, zaklinam Cię po trzykroć: uwierz mi.

Dyszysz, kaszlesz, plujesz obficie krwią, którą unosi burzowy wiatr. Twój głos brzmi jak szept, ale słyszę go, rozumiem i wierzę... - Chcesz, żebym dobył tego Miecza i odesłał cię z powrotem w pizdu, do jakiegoś przeklętego nie-miejsca w Zewnętrzu, tak? W porządku. Mogę cię zabić. Z przyjemnością. Ale ja jestem zawodowcem, pierdolcu. Mnie się za to płaci.

Płaci...

Twoja dłoń spoczywa na Mieczu, który ma nas Spętać w wiecznej teraźniejszości. Szczerząc okrwawione zęby w wilczym uśmiechu, zadzierasz głowę i patrzysz w płonące niebo.

-              Dogadajmy się.

WSTĘP

LĘK, KTÓRY OKREŚLA

Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, jak wiele będzie cię kosztowało życie, które wybrałeś.

- Deliann Mithondionne,

Drugi Cesarz Ankhany,

Trzeci Patriarcha Kościoła elKothańskiego,

Ostrze Tyshalle'a

Simon Faller po raz setny poprawił krawat. Wszystkie kołnierzyki, które miał, zrobiły się na niego za duże i zakładając krawat, musiał dążyć do kompromisu między kołnierzykiem rozchełstanym jak u pijaka i ściśniętym ciasno jak u Tymczasowego w garniturze z ciuchlandu. Skrzywił się i spojrzał na lustrzany ekran palmpada; odbicie skrzywiło się w odpowiedzi. Pod oczami miał sińce czarne jak zakrzepła krew. Zza uszu sterczały mu smętne resztki włosów. Poszarzałe wargi dopasowały się kolorem do garnituru. Kiedy przesuwane drzwi, przy których stał, otworzyły się niespodziewanie, wzdrygnął się i o mały włos nie upuścił palmpada.

Asystentka była trzy razy młodsza od niego.

-              Pracowniku? Dyrektor pana przyjmie.

Faller wsadził palmpad pod pachę i w ślad za asystentką pokonał trzy zewnętrzne warstwy dyrektorskiego biura. Gabinet nowego dyrektora nie był specjalnie imponujący, podobnie jak sam dyrektor, niski nerwus z permanentnym marsem na czole; w tej akurat chwili zatroskane oblicze zwrócił ku wbudowanemu w biurko wyświetlaczowi. Nie podnosząc wzroku, spławił gestem asystentkę, która ulotniła się dyskretnie.

-              Pracowniku Faller... Proszę się nie fatygować i nie siadać.

Faller darował sobie uwagę, że dyrektor zajmuje jedyne krzesło w pokoju.

-              Jak pan sobie życzy, Administratorze. Dziękuję, że tak szybko zgodził się pan ze mną spotkać.

-              Proszę sobie też darować pochlebstwa. - Mars na czole zwrócił się ku Fallerowi. - Jest pan Pracownikiem z urodzenia, jak mniemam.

-              Ja... ehm... znaczy, tak. Tak, proszę pana.

-              Pochodzę z rodziny Rzemieślników z ponadstuletnią tradycją. Jestem pierwszym jej członkiem, który awansował do kasty Pracowników, i jedynym wyniesionym do godności Administratora. Zazwyczaj cenię sobie służalczość poddanych nie mniej niż inni Administratorzy, ale to nie jest zwyczajny dzień.

-              W rzeczy samej, proszę pana. Dlatego właśnie poprosiłem o spotkanie. - Faller oblizał wargi i wystawił palmpad przed siebie jak kelner tacę. - To jest... To znaczy, widział pan to? To, co mam mu pokazać?

-              Naturalnie.

-              Panie Administratorze, proszę mnie zrozumieć... To go nie przekona. Ani nie przestraszy. Jest to dokładne przeciwieństwo tego...

-              Dosłownie przed chwilą zakończyłem rozmowę z Radą Zarządców, w której przedstawiłem taki właśnie argument. Rzecz w tym, że ich nie interesują nasze argumenty ani nasza opinia. Żądają posłuszeństwa, więc im je okażemy.

-              Panie Administratorze... - Drugi raz w ciągu pięciu minut Faller prawie wypuścił palmpad z rąk. Położył go na biurku dyrektora i cofnął się. - Nie wiem, czy dam radę to zrobić.

-              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin