Zadomowienie - Card Orson Scott.pdf

(1303 KB) Pobierz
Card Orson Scott-Zadomowienie
Orson Scott Card - Zadomowienie
Orson Scott Card
Zadomowienie
Przełożyła: Maciejka Mazan
rok wydania oryginału: 1998
Mike'owi i Mary Bernice
przyjaciołom i współcywilizatorom
barbarzyńskich hord
Dziękuję:
Mojej żonie Kristine, która współpracowała ze mną przy pracy nad koncepcją powieści; Emily i Geoffreyowi
Gardom, Erin i Phillipowi Absherom oraz Peterowi Johnsonowi, których uwagi na najwcześniejszym etapie pisania nadały
pierwszemu szkicowi powieści pełniejszy kształt i treść.
Clarkowi i Kathy Kiddom za gościnność i coś więcej, kiedy zacząłem pisać drugą wersję książki; i jeszcze raz Kathy
za przeczytanie tejże wersji świeżym okiem.
Markowi i Margaret Parkom, w których pokoju gościnnym napisałem i przefaksowałem niejeden rozdział.
Kathleen Bellamy, mojej asystentce, która zawsze czyta ostatnia, dzięki czemu wyłapuje błędy, które wszyscy inni
przeoczyli.
I (znowu i nieustannie) mojej żonie Kristine i moim dzieciom: Geoffowi, Em, Chanie Benowi i Zinie, które nauczyły
mnie, po co jest dom i czym może się stać
Rozdział pierwszy
Nowy dom
Rok 1874
Doktor Calhoun Bellamy zaaranżował wszystko tak, by nie być świadkiem burzenia starego domu Varleya. Nie
chciał zapamiętać tych scen. Natomiast pragnął obserwować każdy kolejny etap budowy nowego domu, który
zaprojektował dla Renee i ich przyszłych dzieci.
Jego największym marzeniem były studia na wydziale architektury, zwłaszcza odkąd ojciec wysłał go za granicę po
wojnie secesyjnej. Marzenie kształtowania przestrzeni wokół ludzi obudziły w nim nie wspaniałe europejskie wielkie
budowle, katedry i pałace, pomniki i muzea, lecz wiejskie domy z Toskanii, Prowansji i Anglii. W jego oczach stopiły się w
dziwny amalgamat: mozaika willi stworzonych dla wiecznego śródziemnomorskiego lata i wiosny oraz niezdobytych
angielskich twierdz, których mieszkańcy czuli się bezpiecznie i przytulnie mimo srogich zim i nieustannego deszczu.
Wrócił z głową pełną projektów domów, które zmieniłyby życie Amerykanów — po czym przekonał się, że tutejsi
architekci nie są zainteresowani nowymi pomysłami. Nikt nie chciał przyjąć młodego zapaleńca na ucznia. Wreszcie Cal
zdecydował się na studia medyczne i poszedł w ślady ojca.
Lecz teraz, kiedy do ślubu został niespełna rok, pozwolił sobie na ostatnie szaleństwo. W porozumieniu z
architektem z Richmond zaprojektował dom, który z zewnątrz wyglądał jak konwencjonalna wiktoriańska budowla, ale
wewnątrz miał zachować niektóre pomysły, które nawiedziły Cala za granicą. Nic dziwacznego, jedynie
niekonwencjonalne wykorzystanie przestrzeni, na widok której budziły się marzenia o wirujących parach na balu w
wiejskiej posiadłości, łuki przywodzące na myśl otwarte drzwi i korytarze domów na Riwierze, a także wzgórza ponad
Florencją... Architekt usiłował go przekonać, że w takim domu nikt nie będzie się czuł dobrze, ale Cal nieodmiennie i
radośnie odpierał jego zarzuty. Takiego domu pragnął; architekt miał tylko narysować plan budowli, która przetrwa aż do
Wniebowzięcia, jak to skromnie określił Cal.
— A kiedy miałoby to nastąpić? — spytał architekt, jedynie odrobinę sarkastycznie. — Nie chciałbym marnować
pańskich pieniędzy na nadmierne umocnienia.
— Niech będzie niezniszczalny — odparł Cal. — Tak na wszelki wypadek.
Teraz pozostało już tylko usunąć stary dom rodziny kwakrów, zbudowany przy ulicy Baker na długo przed
uzyskaniem przez Greensborough praw miejskich. Miasto rozrastało się w kierunku zachodnim, a dzielnica, choć
niezamożna, była jak najbardziej urzekająca. Właśnie w takim miejscu syn i spadkobierca najznakomitszego lekarza
wmieście mógł wybudować domostwo dla swojej narzeczonej. Porośnięty drzewami wąwóz na tyłach działki gwarantował
prywatność i piękny widok z okien; wielka powo-zownia oraz pomieszczenia dla służby oddzielały budynek od sąsiedniej
parceli, a zacienione ulice obejmowały go z dwóch pozostałych stron. W rezultacie dom miał być odizolowany od innych,
konwencjonalnie przyjemny na zewnątrz, zaskakujący i czarujący wewnątrz.
Dlatego Cal nie był zadowolony, kiedy do jego gabinetu wpadł zdyszany służący i uparł się przekazać mu
wiadomość od majstra ekipy wyburzającej stary dom.
— Lepiej, coby pan przyszedł. Oni tam znaleźli coś takiego, co musi pan to zobaczyć.
— Powiedz im, żeby zaczekali godzinę. Nie pojmują, że mam tu pacjentów, którzy mnie pilnie potrzebują?
Chłopak zagapił się na niego tępo. Nie było nadziei, że przekaże odpowiedź w zrozumiały sposób.
— Nieważne. Powiedz im, żeby zaczekali, dopóki nie przyjdę.
— Tak, proszę pana — wymamrotał służący i zawrócił biegiem. Bez wątpienia zwolni, kiedy tylko zniknie za
rogiem i dalej powlecze się jak żółw. Tak to właśnie jest z tymi ludźmi. Można dać im wolność, ale nie zrobi się z nich
dobrych pracowników. Istnieją pewne granice tego, co armia Północy może narzucić podbitemu Południu.
Właściwie tego dnia doktor nie miał pacjentów, więc po paru minutach opuścił gabinet. Szedł pieszo, ponieważ
dzień był piękny; spodziewał się, że dogoni służącego, ale najwyraźniej albo go nie docenił, albo chłopak potrafił się
dobrze ukrywać.
Nie zdziwił go widok bezczynnie czekających robotników — w końcu płacił im dniówki. Jeśli majster czuł się
zawstydzony faktem, że marnują pieniądze pracodawcy, nie zdradził tego w żaden sposób.
— Nikt się tego nie spodziewał — powiedział — więc tylko wy możecie podjąć decyzję.
— Jaką decyzję?
1 / 89
425602176.002.png
Orson Scott Card - Zadomowienie
— Lepiej niech łaskawy pan zejdzie ze mną do starej piwnicy, to pokażę.
Wobec rozpaczliwego stanu domu nie było to bezpieczne przedsięwzięcie. Nawet kiedy dotarli do jasno
oświetlonego punktu w miejscu, gdzie podłoga na parterze została zerwana, i tak bez przerwy obijali sobie głowy lub łydki
o jakieś niewidoczne przeszkody. W końcu majster zatrzymał się przy kamiennym murze fundamentu, w którym czerniała
niewielka dziura.
— Widzicie, panie?
Cal nie widział absolutnie nic, dopóki majster nie wyjął jeszcze kilku kamieni i nie uniósł latarni. Dopiero wtedy
okazało się, że za ścianą ciągnie się tunel łączący piwnicę z... z czym?
— Dokąd prowadzi?
— Posłałem chłopaka, coby przez niego przeszedł. Wylazł w wąwozie. Widzi mi się, co te Varleye przed wojną
przeprowadzali tędy czarnuchy.
Cal zacisnął usta.
— Ufam, że nigdy więcej nie wypowiecie tego słowa w mojej obecności.
— Upraszam łaski, chciałem powiedzieć: czarne.
— Nie dziwi mnie, że kwakrzy łamali prawo. Nie sympatyzuję z nimi, lecz cenię ich za odwagę i prawość.
Majster skrzywił się z pogardą.
— Ale lepiej, co się wynieśli na zachód. Dobrze mówię?
— Bez wątpienia — przyznał Cal i uśmiechnął się nieznacznie.
— Więc jak, mamy to zasypać?
Cal zastanowił się przez chwilę. To prawie zabytek, czyż nie? Tunel, przez który przeprowadzano niewolników,
nadawał jego domostwu nieco szlachetnej patyny. Amerykańskie budynki rzadko mogą się pochwalić jakąś przeszłością.
— Zostawcie, jak jest. Zbudujemy fundamenty w taki sposób, żeby go zachować. Może zrobię tu piwniczkę na
wino.
— Wedle życzenia łaskawego pana.
Cal wracał do gabinetu jak na skrzydłach. Zbuduję nowy dom dla mojej żony, lecz jednocześnie będzie on stary
niczym rzymskie katakumby, pomyślał.
Rozdział drugi Ponowne odkrycie
Rok 1996
Dom Bellamych starzał się wraz z całym College Hill. Dostatni wiek dziewiętnasty wyczarował po obu stronach
ulic rzędy wielkich, ekstrawaganckich posiadłości, ale po wybuchu wojny światowej bogacze woleli wznosić swoje
siedziby w okolicach klubu w Irving Park, a College Hill zaczęło powoli podupadać. Owdowiałe staruszki nadal mieszkały
w domach, które wybudowali im bogaci mężowie, lecz inne budynki stały opustoszałe; wykupywali je ludzie, którzy
urządzali w nich mieszkania do wynajęcia, z kuchniami i łazienkami dobudowanymi gdzie popadło. W miarę
rozprzestrzeniania się rozkładu cena czynszu spadała, aż wreszcie na ich wynajęcie mogli sobie pozwolić studenci z
uniwersytetu.
To był koniec tej dzielnicy. Początkowo mieszkania wynajmowały młode studentki, a zatem osoby bardziej
cywilizowane, lecz bez względu na to, jak doskonałe miały maniery, były jedynie lokatorkami, a domy nie należały do
nich. Potem uczelnie stały się koedukacyjne i college dla dziewcząt zmienił się w Uniwersytet Karoliny Północnej w
Greensboro. Żeńskie i męskie organizacje studenckie zagarnęły dla siebie najlepsze budynki w pobliżu campusu. Reszta
domów została podzielona na jeszcze mniejsze mieszkanka, w których studenci cisnęli się jak śledzie. Nie troszczyli się o
trawniki; właściciele nieruchomości zajmowali się nimi jeszcze mniej.
Wszystko to stało się udziałem domu Bellamych, włącznie z krótkim epizodem we wczesnych latach
sześćdziesiątych, kiedy został siedzibą żeńskiej organizacji studenckiej. Na początku lat osiemdziesiątych dzielnica zaczęła
się starzeć, a dom Bellamych zmienił właściciela. W 1987 roku ów starszy pan przeniósł się na Florydę i przestał
wynajmować pokoje w złudnej nadziei, iż pusty dom szybciej się sprzeda. Budynek szybko uległ zniszczeniu —
zaniedbany, o oknach zabitych deskami, ze zdziczałym i zarośniętym chwastami trawnikiem, koszonym zaledwie parę razy
do roku. Tablica „Na sprzedaż" stała tak długo, że czerwona farba złuszczyła się do reszty; podczas jakiejś burzy
przewróciła się i nikt jej już nie podniósł. Nikt nie chciał domu, który podczas przerabiania na mieszkania do wynajęcia
został poważnie zdeformowany. Nikt nie chciał nawet parceli, położonej na rogu ulic i z wąwozem z tyłu. Wreszcie
właściciel zapomniał, że ma taką posiadłość.
Jakby specjalnie po to, by dom wyglądał jeszcze żałośniej, powozownia i kwatery służby prezentowały się całkiem
przyzwoicie. Już dawno przerobiono je na pomieszczenia mieszkalne; były stare, lecz zadbane i miały ładnie skoszony
trawnik. Kwitły, podczas gdy dom Bellamych powoli ginął.
Aż do pewnego sierpniowego dnia w 1997 roku, kiedy Don Lark przejechał obok niego w nieco sfatygowanym
czerwonym fordzie furgonetce, po czym zawrócił, by jeszcze raz się mu przyjrzeć. Zaparkował na ulicy Baker, wysiadł i
obszedł dom na piechotę, przyglądając mu się wnikliwie. Znalazł na trawniku tablicę z napisem „Na sprzedaż", odwrócił ją
i odcyfrował nazwę agencji handlu nieruchomościami.
Od czasu postawienia tablicy agencja zmieniła nazwę dwa razy, ale numer telefoniczny pozostał ten sam. Don
zatrzymał się przy najbliższej budce i wyjaśnił kobiecie po drugiej stronie linii, że jedyna tablica na terenie posiadłości nosi
numer telefonu jej agencji.
— Przykro mi, ale nie zbieramy ofert na ten adres...
— A jeśli oferty same przyjdą?
— Przykro mi, ale nie rozumiem, co...
— Droga pani, nie obchodzi mnie, kto zbiera oferty na kupno tego domu. Macie tam agentów handlu
nieruchomościami, tak? A oni potrafią znaleźć właściciela tego domu i poinformować kupca, w tym przypadku mnie, do
kogo mam się zwrócić, czy właściciel chce sprzedać posiadłość, a jeśli tak, to za ile. Mówi to pani coś?
— Ta uszczypliwość jest zupełnie niepotrzebna.
— Przepraszam, nie chciałem być niegrzeczny. Chcę się tylko dowiedzieć czegoś o tej parceli, a to nie ja
namalowałem numer na tablicy.
— Proszę zaczekać.
2 / 89
425602176.003.png
Orson Scott Card - Zadomowienie
Zaczekał. Musiał wrzucić jeszcze jedną monetę i czekał dalej. A potem w słuchawce rozległ się głos innej kobiety.
— Tu Cindy Claybourne. W czym mogę pomóc?
— Pani się zajmuje nieruchomościami?
— Tak mi się wydaje. — Roześmiany głos, miły dla ucha.
— Nazywam się Don Lark i interesuje mnie zrujnowany budynek na rogu Baker i Motley. Na tablicy, która jest
stara i dawno temu się przewróciła, znalazłem numer waszej agencji. Recepcjonistka powiedziała, że nie szukacie na niego
kupca, przynajmniej nie w tej chwili.
— Hm, to brzmi tajemniczo.
Don przypomniał sobie wielebnego Gardinera, który w czasach jego dzieciństwa odpowiadał na niezliczone pytania:
„Hm, sądzę, że to tajemnica". Uśmiechnął się i powiedział:
— A żeby to wyjaśnić, trzeba wysłańca niebios?
— Nie, raczej Sherlocka Holmesa. Chętnie zajmę się tą sprawą. Czy może mi pan podać swój numer?
— Mógłbym, gdybym go miał.
— Więc telefon do pracy?
— Jak powiedziałem, jestem poważnym klientem, mam pieniądze w banku, bez obaw, tylko tak się złożyło, że nie
posiadam telefonu. Będę musiał sam zadzwonić albo przyjść do agencji.
— Tajemnica za tajemnicą — odparła. — Dziś po południu o piątej? U nas?
— U nas czyli gdzie?
Podała mu adres. Podziękował i odłożył słuchawkę. Potem wsiadł do furgonetki i wrócił do domu Bellamych.
Widział coś innego niż większość ludzi, którzy przyglądali się wymarzonemu domowi Calhouna Bellamy'ego.
Zachwaszczone podwórko, łuszcząca się farba, zabite deskami okna, ściany pokryte graffiti — to wszystko było dla niego
prawie niedostrzegalne. On widział całkiem niezły dach — w zadziwiająco dobrym stanie, zważywszy na widoczne
zaniedbanie budynku. To znaczyło, że wnętrze nie jest zawilgotniałe. I ani dach, ani ganek nie zapadały się — to oznaczało
wytrzymałą strukturę na solidnym fundamencie. Był to mocny dom.
Don jeszcze raz obszedł parcelę, szukając śladów obecności termitów, wyrw w podmurówce oraz miejsca
doprowadzenia prądu i wody. Pochylnia do wrzucania węgla na tyłach domu zdradziła, gdzie kiedyś znajdowała się tu
ścieżka; co do staroświeckiego pieca węglowego, Don przyjął, iż nadal znajduje się w piwnicy — kto zdołałby wyrzucić
takiego potwora? — ale nie używano go co najmniej od pięćdziesięciu lat. I dobrze. Darujmy sobie westchnienia za
kaflowymi piecami. W domu, który Don naprawiał parę lat temu, stał taki jeden. Don zaciekawił się, naładował do niego
węgla i podpalił. Zanim uzyskał jakieś rezultaty, wysmarował się na czarno od stóp do głów, nie wspominając już o
zadziwiającej ilości sadzy, która eksplodowała z komina. Jej płatki opadały niczym popioły z Góry Świętej Heleny, a
przynajmniej tak mu się to skojarzyło. Nic dziwnego, że ludzie rzucili to w cholerę, kiedy tylko do użytku weszło
ogrzewanie gazem lub olejem opałowym. Przy tym draństwie spaliny wydawały się czyste i zdrowe.
Im dłużej przyglądał się domowi, tym bardziej się mu podobał. Stolarka była znakomita, a choć farba całkiem
spłowiała, prawie nic nie wymagało uzupełnień. Parę futryn okiennych spaczyło się i odstawało, lecz szyby nadal były
całe. Gdzie się podziały łobuzy z kamieniami? Najwyraźniej okna zostały zabite deskami, zanim zjawili się wandale.
Dom wymagał gigantycznej pracy, ale na nią zasługiwał. Ten, kto go zbudował, używał wyłącznie najlepszego
budulca, a robotnicy pracowali z miłością. Przywrócenie domu do dawnej świetności pociągnie za sobą całe miesiące
wytężonej pracy, ale kiedy dzieło zostanie ukończone, będzie wyglądał oszałamiająco.
Chcę go mieć. Don przyznawał to z największą niechęcią — wiedział, że to oznacza, iż najprawdopodobniej zapłaci
zbyt wiele. Ale może po tylu latach zapomnienia właściciel z radością pozbędzie się domu? Może cena będzie przystępna?
Wtedy Don mógłby zapłacić gotówką, nie zapożyczając się w banku. Po ostatnim remoncie dostał prawie sto tysięcy
dolarów. Jeśli kupi dom za pięćdziesiąt, zostanie mu jeszcze na materiały, ewentualnego współpracownika i na przeżycie
przez rok, bo tyle potrwa remont. Koniec z pożyczaniem, koniec z bankami, koniec pieniędzy zżeranych przez odsetki.
I wtedy, jak zawsze gdy zaczynał się zanadto cieszyć, przypomniał sobie o oczach, które nie zobaczą tego domu, o
stopach, które nie będą chodzić po jego podłogach, o głosie, który nigdy nie rozlegnie się w przestronnych pokojach czy na
zewnątrz, w zadbanym ogródku.
Robiło się ciemno. Pojechał do zajazdu przy trasie I-40, zapłacił parę dolców za prysznic, zjadł paskudną kolację i
poszedł spać do furgonetki, pomiędzy narzędzia.
Rozdział trzeci Sprzedawca z motywacją
Zajęło to trochę czasu — zbyt dużo wobec niepewnej perspektywy ubicia interesu — ale Cindy Claybourne
zainteresowała się sprawą i postanowiła nie rezygnować. Niby dlaczego wybrała zajęcie, w którym mogła ustalać dogodne
godziny pracy, jeśli nie ze względu na możliwość robienia czegoś dla własnej przyjemności, nie dla pieniędzy? Tego ranka
nie miała żadnego umówionego spotkania. Akta agencji były do jej dyspozycji. A zatem zaczęła odkrywać historię domu
Bellamych.
Najpierw odgrzebała najbardziej współczesne fakty. Właścicielowi zależało na szybkiej sprzedaży podupadającej
posiadłości; wszyscy lokatorzy zostali powiadomieni, iż muszą się wynieść do końca lata. Ale nie znalazł żadnych
nabywców, nie za tę cenę. Przeniósł się na Florydę. Początkowo dzwonił od czasu do czasu. Jednak zajmująca się domem
agentka przeniosła się z mężem do Atlanty; następny agent wyleciał z roboty z powodu totalnej niekompetencji, jego
następca zaś był furiatem, który tracił zainteresowanie sprawą, jeśli nie została załatwiona od ręki. Cindy znała takie typy,
nie przepadała za nimi i wkurzało ją, że wystawiają kiepskie świadectwo innym agentom. Zbierali całą śmietankę,
sprzedawali domy, których trudno by było nie sprzedać, a najgorszą robotę zostawiali prawdziwym zawodowcom, takim
jak Cindy. W efekcie największe pieniądze zbijali ci najbardziej powierzchowni i bezwzględni. Co za parszywy układ.
A dom Bellamych był klasyczną ofiarą takiego postępowania. Właściciel nie chciał tracić pieniędzy na remonty, ale
nie pozwolił też opuścić ceny. Za każdym razem, kiedy wreszcie dawał się przekonać, robił to o wiele za późno, a cena i
tak była za wysoka.
Wszystko to miało miejsce przed rokiem 1992, kiedy Cindy zaczęła pracować w agencji. Od tego czasu akta domu
leżały nietknięte. Właściciel mógł już nie żyć. A więc... zadzwoniła do niego.
Ku jej zaskoczeniu nie tylko żył, ale w dodatku odebrał telefon.
— Ta ruina? — powiedział z niechęcią starszy pan. — Co roku, kiedy płacę za nią podatki, mam ochotę splunąć.
3 / 89
425602176.004.png
Orson Scott Card - Zadomowienie
— Zdaje się, że mamy potencjalnego nabywcę.
— Żartuje pani! To ta chałupa jeszcze się nie zawaliła? Huragan Hugo jej nie wykończył?
— Ciągle stoi.
— Ha. Dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów i ani centa mniej.
— W osiemdziesiątym dziewiątym obniżył pan cenę do osiemdziesięciu czterech tysięcy.
— Tak?
— I nie było chętnych.
— Wiem o tym! Niech mnie pani nie poucza. To wartościowy dom! Cindy zignorowała to ostrzeżenie. Ciągnęła
dalej z uśmiechem:
— Nieruchomość jest warta tyle, ile ktoś za nią daje. Jeśli nikt nie chce jej kupić, jest warta tyle, ile dochodu da
ziemia. Jeśli nic pan nie uprawia i nic nie wydobywa, a nieruchomości nikt nie chce kupić, jest bezwartościowa.
— Uparła się pani mnie obrażać?
— Płaci pan podatki za ten dom od dziesięciu lat, nic pan na nim nie zyskuje i nikt nie odpowiedział na pańską
ofertę. Zamierza pan sprzedać ten dom, czy też zabierze go ze sobą do grobu?
Wydawało się, że starszy pan pęknie z wściekłości. Przez jakieś piętnaście sekund Cindy słuchała wrzasków na
temat swojej głupoty i grubiaństwa. Potem odłożyła słuchawkę i pociągnęła łyk wody „Polskie Źródło". Rzuciła okiem na
gazetę, włączyła komputer i grała na nim przez dwie minuty, po czym podniosła słuchawkę i nacisnęła przycisk „redial".
— Odłożyła pani słuchawkę — sapnął starszy pan.
— A, więc rozmawiałam z panem? Wydawało mi się, że trafiłam na kogoś, kto nie chce sprzedać domu. Niby po co
taki ktoś miałby rozmawiać z agentem handlu nieruchomościami?
Stary zachichotał złośliwie.
— Sprytna jesteś, co?
— Nie bardzo. Raczej dość obojętna. Nie dostanę prowizji, jeśli pogniewa się pan na mnie i zrezygnuje z moich
usług. Ale nie dostanę jej także wtedy, jeśli dom będzie niszczał, ponieważ właściciel ma zupełnie nierealistyczne poglądy
na jego wartość.
— Więc ile jest wart według pani?
— Tyle, ile zaproponuje za niego nabywca.
— Zwariowała pani? Mam przyjąć pierwszą ofertę?
— Nie wdawajmy się w dyskusje, kto tu zwariował. Postarajmy się zachować zdrowy rozsądek. Nikt nie pytał o ten
dom od wielu lat. Parcela z każdym dniem traci na wartości. Jak mi wiadomo, ewentualny nabywca zamierza zburzyć dom
i wybudować na działce nowy.
— Zburzyć taki piękny stary dom? To grzech!
— Nie większy, niż pozwalać mu dogorywać.
— Dobrze, przyznaję. Niech pani obniża cenę, ile się pani podoba. Ale za każdy tysiąc poniżej osiemdziesięciu
tysięcy pani prowizja zmaleje o jeden procent.
— Mam lepszy pomysł. Moja prowizja będzie wynosić osiem tysięcy dolarów, bez względu na to, za ile pójdzie
dom.
— Co? Zwariowała pani?
— Ciągle pan o to pyta, ale to nie ja zaczęłam zmieniać zasady. Pójdźmy na kompromis i pozostańmy przy
pierwotnych ustaleniach co do mojej prowizji. Co pan na to?
— Dobrze, że jestem dżentelmenem, bo już by pani usłyszała, co ja na to!
— Kiedy dostanie pan czek i nie będzie pan musiał płacić podatków za pusty dom, uzna pan, że jestem cholernie
dobrą agentką, której udało się to, czego nie potrafili dokonać inni: uwolniłam pana od tego domu. Może nawet dojdzie pan
do wniosku, że główną przeszkodą, jaką musiałam pokonać, był uparty właściciel, który nie ma pojęcia, co się dzieje na
rynku handlu nieruchomościami w Greensboro.
— Skąd mam wiedzieć, że nie kupuje pani dla siebie? Skąd mam wiedzieć, że nie zbija pani ceny, żeby mnie
oszukać?
— Zaraz to panu wyjaśnię. Nie robię tego, ponieważ nie zamierzam wysłuchiwać tych obelg.
I znowu odłożyła słuchawkę.
Ryan Bagatti przy sąsiednim biurku wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Chętnie bym zobaczył kasetę edukacyjną, z której nauczyłaś się tej techniki. Sean Penn i Zsa Zsa Gabor w filmie
„Jak stać się milionerem, rzucając słuchawką".
— Nic mu nie zrobiłam.
— Bo ja wiem? Rozmawiałaś z nim tak, że pewnie ma już siniaki. Nonszalancko potrząsnęła głową.
— Co mnie obchodzą pieniądze i prowizje? Ubóstwo uszlachetnia. Bezrobocie to kapitalistyczna metoda
zmuszania ludzi do prac rolniczych.
Telefon na jej biurku zadzwonił; recepcjonistka wymieniła nazwisko rozmówcy. Cin-dy pokazała Ryanowi język i
podniosła słuchawkę.
— Hej — powiedziała.
— Może pani robić wszystko, żeby tylko pozbyć się tego cholernego domu — oznajmił właściciel.
— Prowizja według umowy?
— Bierz wszystko, kobieto, tylko się go pozbądź!
— Zrobię co w mojej mocy, proszę pana.
— I nie udawaj damy, bo nią nie jesteś, moja pani. Mam nadzieję, że o tym wiesz.
— Teraz już tak, proszę pana. Dziękuję, że mi pan to uświadomił.
— Nie popuścisz, co?
— To moja najbardziej urocza cecha — powiadomiła go. — Tylko trzeba się przyzwyczaić.
— Lepiej, żeby ci się udało.
— Życzę miłego dnia.
Tym razem słuchawka została odłożona łagodnie, a Cindy uśmiechnęła się zwycięsko do Ryana.
— Uszło ci na sucho tylko dlatego, że jesteś kobietą.
4 / 89
425602176.005.png
Orson Scott Card - Zadomowienie
— Musiałam tak się zachować tylko dlatego, że jestem kobietą. Gdybym była mężczyzną, wysłuchałby mnie
poważnie i nie robiłby takiego przedstawienia.
— Do twarzy ci z feministycznymi hasłami.
— A ty jesteś naprawdę atrakcyjny, kiedy pamiętasz, że masz żonę.
— Moja żona tak nie uważa.
— Więc pewnie ma rację.
Miała jeszcze parę godzin, a dom ją zaintrygował. Dokumenty podawały, że został zbudowany w 1874 roku przez
doktora Calhouna Bellamy’ego. Cindy zawsze chętnie informowała przyszłych klientów o historii domu, nawet jeśli liczył
sobie zaledwie parę lat. Nabywcy lubią wiedzieć, że dom powstał, powiedzmy, dla kierownika dużej firmy albo że jakieś
skromne mieszkanko zbudowano dla zakładów przemysłu tekstylnego jako niedrogie kwatery dla robotników. W ten
sposób zyskiwali poczucie łączności ze swoim domem, jego historię mogli opowiedzieć przyjaciołom. A co najważniejsze,
odnosili wrażenie, że ich dom ma osobowość. Nie wiadomo, czy dlatego właśnie decydowali się na kupno, ale nie
zaszkodzi spróbować, prawda?
Więc poszła do odpowiednich urzędów, gdzie przez parę godzin szukała dokumentów i świadectw zawartych
transakcji. Dom nie miał wielu właścicieli. Doktor Bella-my mieszkał w nim wraz z żoną aż do roku 1918, kiedy oboje
umarli — epidemia grypy? Ich dzieci pozostały tam jeszcze przez dwa lata, w 1920 sprzedały dom za dziewięć tysięcy
dolarów. W tamtych czasach była to bardzo dobra cena. Potem dom był „pozbawiony stałych lokatorów", cokolwiek by to
miało oznaczać, a w latach trzydziestych przechodził z rąk do rąk. Kolejni gospodarze dzielili go na coraz mniejsze
mieszkanka i wynajmowali coraz uboższym lokatorom.
Nuda. Potencjalny nabywca zainteresuje się najwyżej rodziną Bellamych. A zatem Cindy pomaszerowała na drugą
stronę ulicy, do głównej biblioteki i zaczęła przeglądać mikrofilmy gazet z tamtych czasów. Nie miała indeksu, ale
wiedziała, na których stronach znajdują się ploteczki towarzyskie. Oczywiście rodzina Bellamych była wspominana
bezustannie. Uwielbiali zabawy. Bale, herbatki tańcujące, przyjęcia niemal co tydzień, czasami dwa lub trzy razy w
tygodniu. I najwyraźniej zdobycie zaproszenia do Bellamych stanowiło powód do dumy. Nieustanny wir zabaw trwał aż do
końca stulecia, po czym ograniczył się do corocznego balu i przyjęcia. No, to już coś — oznajmić kupującemu, że dom
Bellamych był miejscem spotkań śmietanki towarzyskiej końca dziewiętnastego wieku.
Cindy poczuła, że oczy zaczynają ją szczypać od wpatrywania się w mikrofilmy. Jak zawsze po kolejnym
poszukiwawczym maratonie, zbeształa się za tę manię. Jakim cudem ma się utrzymać z tej pracy, skoro nieustannie robi
sobie wolne? Klient i tak był chętny, właściciel dał jej wolną rękę w ustaleniu ceny — dlaczego musi jeszcze grzebać w
starych dokumentach, skoro umowę ma już niemal w kieszeni?
Ponieważ kochała domy. Kochała domy i ludzi, którzy w nich mieszkali. Domy są jak pień drzewa, tak uważała, a
ludzie to liście, które z nich wyrastają. Potem starzeją się i opadają, okolica marnieje, ale pień pozostaje, dając początek
nowemu pokoleniu liści.
Oczywiście nigdy o tym nikomu nie mówiła, ponieważ ludzie albo patrzyli na nią jak na wariatkę, albo żartowali z
niej, tak jak Ryan. I mieli rację. Jednak nie zamierzała zmieniać poglądów i nawyków. Gdyby nie mogła wnosić twórczego
wkładu do sprzedaży domów, równie dobrze mogłaby się wycofać.
Don Lark spóźnił się na spotkanie o pięć minut. Cindy od razu się domyśliła, że to właśnie musi być ten facet, który
dzwonił z automatu — i nie tylko ze względu na jego robocze ubranie i potargane włosy. Wszedł, rozejrzał się i nie
odpowiedział na pytanie recepcjonistki. Nie zdradził najmniejszym gestem, że ją usłyszał, przynajmniej przez parę
pierwszych chwil. Dopiero kiedy zauważył Cindy, która patrzyła na niego zza swego biurka, odwrócił się do Leah i coś
powiedział. Leah wskazała malowanym paznokciem, mężczyzna kiwnął głową, a Cindy pomyślała: Jemu nie zależy na
robieniu dobrego wrażenia. Nie ma ochoty się przymilać. Najpierw ocenia sytuację, a potem znajduje najmniej
skomplikowaną drogę do celu.
Nigdy nie odkryła, jak powinno się traktować takich ludzi. Przymilacze chcieli, żeby okazywała, jak wielkie zrobili
na niej wrażenie — trzeba było przyjmować ich wybór z ochami i achami. Z kolei twardziel zignorowałby Leah i podszedł
prosto do biurka Cindy. Wobec twardzieli stosowała strategię polegającą na sprzeciwie — mówiła im, dlaczego dom, który
chciała im sprzedać, nie leży w zasięgu ich możliwości finansowych albo że wymaga mnóstwa dodatkowych wydatków.
Nie uważała tego za hipokryzję. Klienci odsłaniali się emocjonalnie, a ona zaspokajała ich głód. Gdyby miała kiedyś
nakręcić własną kasetę dla agentów handlu nieruchomościami, właśnie takiego sformułowania by użyła. Zaspokoić głód.
Ale ten człowiek należał do owego rzadkiego typu, który wie, czego chce, ale na niczym nie zależy mu tak bardzo,
by żądać, błagać lub dążyć po trupach. Co znaczyło, że mogła jedynie pokazać mu dom, odpowiedzieć na pytania i
ewentualnie pomóc zawrzeć umowę. Żadnych strategii. Zamiast zwracać się do jego wewnętrznego dziecka, od razu mogła
mówić do wewnętrznego dorosłego. Tacy klienci rzadko się zdarzają, ale zawsze cieszyła się na ich widok.
Dlatego wstała z prawdziwie szczerym uśmiechem, wyciągnęła rękę i przedstawiła się stojącemu przed nią
mężczyźnie.
— Don Lark — odpowiedział. Uścisk jego dłoni był mocny, lecz krótki. — Ten dom na Baker.
— Pański samochód czy mój? — spytała.
— Każdy swoim.
Zerknęła na Ryana, który kręcił głową i przewracał oczami. Miał teorię, że klient, który nie chce jechać ze
sprzedawcą, nigdy nie dobija targu. Natomiast jej teoria zakładała, że klient musi później gdzieś jechać i nie chce mu się
wracać do siedziby agencji.
— Dobrze — powiedziała Cindy. — Tylko muszę pana ostrzec. Znalazłam klucz, który powinien pasować, ale
sprawa była nieaktualna tak długo, że nie wiem, czy w ogóle otworzę nim drzwi.
Don skinął głową.
— A jeśli nie pasuje, to co?
— Chyba poszukam ślusarza.
— Chodźmy.
Była całkiem pewna, że jeśli klucz nie będzie pasować, Don otworzy drzwi bez pomocy ślusarza. W tej chwili tego
nie powiedział, bo doprowadziłoby to do zbędnej dyskusji. Założył z góry, że sprzeciwiłaby się i wywlokła kwestię
przepisów i niszczenia własności klienta. Cóż, ona także potrafi być cierpliwa; poczeka, aż Don sam się zorientuje, że
kiedy nadarza się okazja, ona nie przeżywa biurokratycznych lęków.
5 / 89
425602176.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin