Purcell Deirdre - Kocha, lubi, szanuje.pdf

(1297 KB) Pobierz
299708949 UNPDF
Deirdre Purcell
Kocha, lubi, szanuje…
Przełożyła Anna Maria Nowak
 
Pamięci Nellie
 
Podziękowania
Jak zwykle winna jestem głęboką wdzięczność wielu osobom.
Mojej bratowej, Mary Purcell, która mi pomogła w szukaniu
materiałów, a którą wspierał mój cudowny brat, Declan. I
Aldiscon Information Ltd oraz Barry’emu White’owi, którzy
hojnie poświęcali mi czas i dzielili się doświadczeniami. Mojej
matce, Maureen, która odnalazła właściwy tekst „Kitty z
Coleraine”. Oddanej osobie – wiesz, że Ciebie mam na myśli –
która pomogła mi w szczegółach dotyczących Mountjoy Park. I
Joemu z Cheekys Kissing Telegram Company, cierpiącej Fionie z
Reprocentre oraz trojgu Patom: genialnemu Patowi Brennanowi,
lojalnej Patricii Byrne, zawsze kochającej Patricii Scanlan.
Dziękuję moim agentom, Charlesowi Pickowi, Martinowi
Pickowi i Treasie Coady. A także Amandzie Kiely z Townhouse.
Mojej cudownej redaktorce, Suzanne Baboneau z Macmillan,
Hazel Orme i łanowi Chapmanowi, który zarażał mnie swoim
entuzjazmem.
Gorące podziękowania należą się też Aoife Cronin, która
poświęciła cały dzień Bożego Narodzenia, by przewieźć rękopis
do Londynu. I Rogerowi oraz Carol, którzy jej towarzyszyli.
Wreszcie wyrazy miłości kieruję do dobrych, nie szczędzących
mi wsparcia przyjaciół. Ido rodziny, zwłaszcza Simona, Adriana i
Kevina.
299708949.002.png
Rozdział 1
Każda chwila tego lata tkwi w mej pamięci niczym cierń.
Dziwne, że aż tyle mogło się wydarzyć. Jest dopiero sierpień, a
pierwsza zapowiedź nieszczęścia pojawiła się w sobotę na
początku maja. Trzy miesiące. A ciągnęły się niczym wiek.
Pomyślałam, że opowiem wam wszystko, nim szczegóły
pierzchną z pamięci jak pyłki dmuchawca.
A przy okazji, darujcie, jeśli czasem użyję, waszym zdaniem,
nieodpowiednich określeń. Albo słów, które nie pasują do osoby o
moim pochodzeniu! Wcale nie jestem wykształcona, moja
gramatyka czy składnia czasem pozostawiają wiele do życzenia,
choć staram się przestrzegać podstawowych reguł: na przykład
przecinka przed „że” i tak dalej. Uwielbiam same słowa, tak było
od zawsze, gromadzą mi się w głowie. Na co dzień, w tak
zwanym zwyczajnym życiu, często muszę je hamować, choć
pchają mi się na język, by ludzie nie myśleli, że się popisuję.
Szybko się tego nauczyłam, już w dzieciństwie spędzonym w
czynszówkach.
To nie była najprzyjemniejsza dzielnica Dublina. Tam człowiek
nie odważył się być inny, bo nie daliby mu żyć. Przywykłam, że
dzieciaki wykrzykują za mną: „Idzie Angela Devine, która
połknęła słownik”. Chciałam się zapaść pod ziemię. Udawałam,
że mnie to nie wzrusza, ale najchętniej bym wtedy umarła.
Zresztą po dziś dzień lubię słowniki. Są takie opasłe, kryje się
w nich tyle możliwości. I powiem wam coś jeszcze: mam
wrodzony talent do ortografii. Nie wiem, skąd to się wzięło, ale
ortografia nigdy nie przysparzała mi najmniejszych trudności, od
samego początku. To się wiąże z brzmieniem, kształtem wyrazów
na kartce. Niektóre z nich widzę, przypominają gładkie bombki.
Człowieka aż świerzbią palce, żeby je pogładzić i przysunąć do
światła, by zapłonęły kolorami.
Nie będę się nad tym rozwodzić. Po prostu wiedzcie, że od
samego początku mój mózg niejako wsysał każde napotkane
299708949.003.png
słowo i przechowywał je, jak przechowuje się dobre wino czy
sery. (Może wam się to wydać dziwne, ale trochę się znam na
winach i serach, a to za sprawą jednego z moich źródeł utrzymania
– o którym więcej za chwilę...)
Dość tego usprawiedliwiania się. Czas przejść do rzeczy.
Dzień pierwszy, sobota. Popołudnie.
Autobus był jak zwykle zapchany. Wracałam do domu z
jednego z moich miejsc pracy: w sobotnie poranki uwijam się w
delikatesach – w południowej części miasta – i padałam z nóg, bo
roboty miałam wyjątkowo dużo.
Znacie ten typ klienteli, która wpada do delikatesów, jakby się
paliło? Zwykle osoby te wyskakują z maleńkiego merca albo
volvo – najwyraźniej BMW wyszły już z mody – zaparkowanego
jednym kołem na chodniku przed sklepem. Wiek – jakieś
trzydzieści cztery lata, mówią takim tonem, jakby potrzebowały
nie tyle bagietek, ile posypanych makiem torów kolejowych.
Markowe dresy, gładkie twarze, szeroko otwarte oczy, nadające
im wygląd Dolly Parton. Ten typ ludzi rozwodzi się nad ceną
balsamicznego octu winnego, choć bije na głowę ten, na którym
wielu z nich się wychowało. Kobiety nazywam Samantami,
mężczyzn – Markami. Ponieważ jest sobota, Markowie paradują
w nike’ach albo adidasach i woskowanych kurtkach.
Tu dla przyzwoitości muszę wspomnieć, że znam parę osób,
które naprawdę noszą imiona Samanta lub Mark i są akurat
świetnymi ludźmi. Ale rozumiecie, co mam na myśli. To takie
moje prywatne słowa-hasła.
Tamtego ranka obsługiwałam niezliczone Samanty i Marków, a
gdy po raz piąty musiałam biec do jubilera, żeby rozmienić
pięćdziesięciofuntowy banknot, chciało mi się wyć. Co gorsza,
padało, a po pracy musiałam jeszcze trzydzieści pięć minut czekać
na autobus.
Mogłam wrócić pieszo i często tak robię – mieszkamy bardzo
blisko miasta – ale, jak już wspomniałam, padałam na nos ze
zmęczenia. Byłam przemoczona do suchej nitki, a stopy piekły
299708949.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin