Mortman Doris - List z przeszłości.doc

(1577 KB) Pobierz

Doris Mortman LIST Z PRZESZŁOŚCI

Prolog

Callie Jamieson miała osiem lat, kiedy matkę zabrano z domu w kaftanie bezpieczeństwa. Przerażona patrzyła przez okno swojej sypialni, jak matka wije się i wierzga, daremnie usiłując wyrwać się dwóm krzep­kim mężczyznom w białych fartuchach, którzy po nią przyjechali. Sły­szała, jak krzyczy, jak wzywa na pomoc ojca, Callie, Boga... Widziała, jak na trawnikach gromadzą się sąsiedzi i wyciągają szyje, żeby nie prze­oczyć nic z tego, co się dzieje, na wszelki wypadek trzymając się jednak z daleka, bo a nuż to, co przytrafiło się Marze Jamieson, jest zaraźliwe. Skuliła się, gdy ostatecznie i nieodwołalnie trzasnęły drzwi ambulansu, ale jej oczy pozostały otwarte. Dopiero gdy ambulans gwałtownie ruszył, odwróciła się od okna i przycisnęła ręce do uszu, by nie słyszeć wycia syren, obwieszczających całemu światu, że jej matka jest wariatką i trze­ba ją stąd zabrać jak najszybciej.

Po chwili znów było tak, jakby w ogóle nic się nie wydarzyło. Słońce kontynuowało swoją wspinaczkę po nieboskłonie. Powrócił spokój. Tłum gapiów wycofał się za zamknięte drzwi swoich domów, by obgadać to, czego byli przed chwilą świadkami. Jeśli przejeżdżały jakieś samochody, robiły to ze stateczną prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Ćwierkały ptaki. Za płotem pies Goldsteinów, Dudley, biegał tam i z po­wrotem pod zraszaczem trawnika, radośnie szczekając. Życie na Meadow Drive wróciło do normy.

W domu Jamiesonów panowała jednak pełna napięcia cisza. Jakby wszystko, co żyje, nagle wstrzymało oddech. Tylko klimatyzator szumiał na zewnątrz.

Callie długo stała w oknie, wpatrując się w opustoszałą ulicę. Modliła się, by władająca wszechświatem siła, obojętne co nią jest, przewinęła taśmę z powrotem, wymazała scenę, która się przed chwilą rozegrała, i sprawiła, że matka znów będzie w domu. Równocześnie zdawała sobie jednak sprawę z tego, że gdyby nawet matka wróciła, to za tydzień, mie­siąc czy rok zostałby odegrany identyczny scenariusz.

Nie mogąc już znieść dłużej samotności, odważyła się wreszcie wyjść z sypialni do holu. Kiedy ostatni raz widziała ojca, stał przed domem, od­wrócony plecami do ulicy, by nie widzieć, jak matkę przypinają pasami do wózka i dają jej uspokajający zastrzyk. Callie nie słyszała odgłosu zamy­kanych drzwi, nie słyszała też, by ojciec wchodził po schodach na górę.

Ostrożnie, na palcach skierowała się do sypialni rodziców. Drzwi były otwarte. Jej ojciec. Bill, z twarzą mokrą od łez stał wśród tego, co pozo­stawiła po sobie matka. Callie rozszerzonymi oczami patrzyła na leżące pośrodku pokoju zerwane z karniszy zasłony. Lusterko na nocnym stoli­ku matki było strzaskane. Krzesło ze złamanym oparciem leżało na boku. Wytworne kryształowe flakoniki perfum, które Mara z dumą eksponowa­ła, teraz, rozbite o ścianę, pokrywały dywan wielobarwnymi odpryskami szkła, a zawarte w nich ciężkie wonie utworzyły przyprawiającą o mdło­ści mieszankę. Zdarte z wieszaków ubrania zostały pocięte na strzępy. I widać było ślady krwi.

Serce waliło Callie w piersi, gdy powiodła wzrokiem - od dywanu, przez pościel, ubranie ojca, aż do rozległego stłuczenia nad jego lewym okiem, które nabrzmiało w wielki purpurowy guz. Na prawym ramieniu też miał paskudne czerwone znaki, ślady cięć... Nie zważajcie na leżące na podłodze szkło, Callie podbiegła do ojca, objęła go i wybuchnęła płaczem. Bill bez słowa wziął córkę na ręce, przytulił, tak żeby nie widziała spowodowanych przez matkę zniszczeń, i wyniósł z pokoju, jak najdalej od tego rumowiska.

Przez resztę tej czerwcowej soboty usiłowali oboje poskładać z powro­tem swoje życie, zdruzgotane przez szaleństwo matki. Ojciec próbował wyjaśnić wszystko Callie, ale było jasne, że nawet on nie pojmuje do końca, co się stało.

- Jak to się zaczęło, tatusiu? - spytała, nie umiejąc pogodzić tego, co widziała w sypialni, z obrazem kobiety, która jeszcze wczoraj, przed ata­kiem, czytała jej przed snem bajkę i otuliła ją na dobranoc.

Bill Jamieson wzruszył ramionami. Przez całe lata bezskutecznie usi­łował zrozumieć, co zapoczątkowało psychiczne załamanie żony.

- Sam już nie wiem, ale bałem się, że może zrobić krzywdę sobie samej albo tobie. - Mówiąc to, przytulił mocniej Callie, jak gdyby i teraz po­trzebowała ochrony.

Callie chciała zaprotestować, zawołać, że mama nigdy by jej nie zrobi­ła krzywdy, ale skaleczenia na ręce i twarzy ojca świadczyły o tym, iż niebezpieczeństwo było w pełni realne. Matka goniła za nim z nożyczka­mi.

Bill przypomniał jej inne tego rodzaju przypadki, kiedy Mara miotała się z krzykiem po pokojach, rozbijając pogrzebaczem lampy i meble, walcząc z niewidzialnymi napastnikami, którzy rzekomo wtargnęli do domu. Noce, kiedy krzyczała w ciemnościach, utrzymując, że pustkę wokół niej wypełniają ludzie, którzy chcą ją skrzywdzić. Chwile, kiedy mrucza­ła coś pod nosem bez związku czy przesiadywała samotnie na podwórku, opłakując utratę kogoś, o kim ani on, ani Callie nigdy w życiu nie słysze­li.

- Ja nie krytykuję mamy, kochanie. Ona jest chora. Nie potrafi pomóc sobie samej. - Przetarł zmęczone, przekrwione oczy, krzywiąc się z bólu. - I choćbyśmy nie wiem jak chcieli, nie potrafimy jej pomóc. Jej potrzeb­na jest pomoc lekarska. Rozumiesz to, prawda?

- Czy mama kiedyś będzie zdrowa? - spytała Callie. Usta jej drżały.

- Mam nadzieję - odparł Bill.

Choć nie mógł jej obiecać, że matka szybko wyzdrowieje, starał się upewnić ją, że mama będzie miała właściwą opiekę.

- To doktor Freedberg polecił Stonehaven. Na pewno nie posłałby mamy do zakładu, gdzie nie dbaliby o nią jak należy.

Callie skinęła głową. Doktor Freedberg był ich lekarzem rodzinnym. Kiedy chorowała, zawsze umiał sprawić, że czuła się lepiej. Na pewno i mamie potrafi pomóc.

Ojciec mówił, jak trudno jest żyć z chorobą psychiczną i jak trudno ją wyleczyć, a Callie wyczuwała napięcie w jego głosie. Te ostatnie lata były dla niego bardzo ciężkie. Opiekował się żoną, wierząc, że Ruby, ich gospodyni, zajmie się jak należy Callie. Zdarzały się noce, kiedy nie zmru­żył oka, dnie wypełnione nieustannym czuwaniem, miesiące udawania, że wszystko jest w porządku, gdy tak naprawdę ani na chwilę nie spusz­czał żony z oka, czujny na najlżejszy ślad jej maniakalnego zachowania.

Nawet teraz zapewnił córkę o swojej miłości do Mary. Obiecał, że za­wsze będzie przy matce i zrobi wszystko, co w jego mocy, by wyzdrowia­ła i wróciła do domu.

Callie starała się naśladować jego optymizm i być dzielna. Nie wie­działa jednak, co to takiego choroba psychiczna, nie miała pojęcia, jak się ją leczy. Nie mogła zrozumieć dziwacznego zachowania matki.

Kiedy właściwie mama zachorowała? Byli zwykłą, szczęśliwą rodziną, aż nagle, jakieś dwa lata temu, zaczęło się. Z początku Mara utrzymy­wała, że coś ją budzi w środku nocy - jakiś dziwny hałas, czyjaś obec­ność w pokoju... Coś niejasnego, ale tak przerażającego, że nie potrafiła zasnąć na powrót. Po paru takich nocach Mara stawała się coraz bardziej rozdrażniona, przykra dla otoczenia, uszczypliwa.

A potem pojawiły się fobie. I dziwne zmiany w osobowości.

W jakim dokładnie momencie w umyśle matki nastąpiło zwarcie? Co je spowodowało?

Choć ojciec nieustannie zapewniał ją, że schizofrenia nie ma żadnego związku z tym, co ktoś powiedział czy zrobił, Callie często zastanawiała się, czy nie przyczyniła się w jakiś sposób do psychicznego załamania matki.

Zastanawiała się również, dlaczego matka chciała się z ojcem rozwieść. W ciągu ostatnich miesięcy parę razy podsłuchała, jak spierają się na ten temat. Matka żądała rozwodu, ojciec się nie zgadzał. Mówił, że Mara zachowuje się irracjonalnie, że nadal go kocha, a on kocha ją i oboje kochają Callie. Mara przyznawała, że to prawda. Twierdziła jednak, że chce rozwodu właśnie dlatego, że ich kocha. Mówiła coś o swojej choro­bie, o tym, że chce ich oszczędzić, uwolnić od kłopotów.

Przez całe miesiące Callie zastanawiała się, co matka miała na myśli. W końcu doszła do wniosku, że ponieważ mama nie mogła chcieć uwol­nić jej i ojca od siebie, w takim razie musiało chodzić o szarych ludzi.

Mara rzadko mówiła, co się z nią dzieje, kiedy znika w ciemnych jaski­niach swego umysłu, ale parę miesięcy temu nagle zdradziła parę szcze­gółów. Było to wtedy, kiedy wróciła z wizyty u psychiatry. Zazwyczaj po takiej sesji była tak wyczerpana, że zamykała się w swoim pokoju i zapa­dała w długą, pokrzepiającą drzemkę. Tym razem była podniecona i sko­ra do rozmowy. Zwłaszcza zależało jej na tym, by wyjaśnić swoje zacho­wanie córce. Powiedziała Callie o szarych ludziach, złych widmach, które przychodzą do niej nieproszone, w dziwnych momentach, dniem i nocą. Przyznała, że nawet to lubi.

Było jeszcze parę innych takich chwil, kiedy Mara mówiła o szarych ludziach, ale w miarę jak jej stan się pogarszał, zaczęła zamykać się w so­bie. Callie próbowała jeszcze raz podjąć ten temat w rozmowie z matką, ale Mara zachowywała się tak, jakby nie wiedziała, o czym ona mówi.

 

Callie była grzecznym i posłusznym dzieckiem, takim, które wierzy, że decyzje rodziców są zawsze słuszne. Ale tak było wcześniej, zanim mat­ka zaczęła znikać w swoim własnym świecie, a ojciec - wycofywać się tam, gdzie było miejsce wyłącznie dla niego.

Po oddaniu Mary do zakładu Bill nadal okazywał Callie czułość, ale zaczął wznosić wokół siebie mur. Podobnie jak córka pragnął szybkiego wyzdrowienia żony. Liczył, że uderzeniowa dawka leków i psychoterapii spowoduje gwałtowne cofnięcie się choroby i szybki powrót żony do domu. Był boleśnie rozczarowany, kiedy to nie nastąpiło.

Radził sobie z tym, tłumiąc swoje uczucia. Nie chciał z nikim mówić o bólu i zawodzie, o spustoszeniu w jego życiu. Skoncentrował się na pracy i dziecku, rezygnując ze wszystkiego innego. Powoli, z trudem oswa­jał się z nową rzeczywistością: żona jest w zakładzie, nie wykazuje żad­nych oznak polepszenia i zgodnie z tym, co mówią lekarze, pozostanie tam do końca życia.

Zaczął przesadnie dbać o Callie. Stale sprawdzał, co robi, z kim prze­bywa, odsiewając te dzieci, które mogły drwić z jej matki. Nierzadko towarzyszył jej, kiedy szła do kogoś. Starał się, żeby była wciąż zajęta, żeby nie miała czasu na rozmyślania. Nie zgadzał się, by odwiedzała matkę w Stonehaven.

Bill nie widział żadnego sensu w tym, by córka miała być świadkiem tych wszystkich okropności, jakie towarzyszyły wizytom w zakładzie. Nie chciał, by poznała piekielną pajęczynę udręki, jaką choroba psychiczna omotuje swe ofiary. Nie chciał, żeby bała się później o własny stan psychiczny, żeby tak jak on miała potem poczucie winy. Niestety, zamiast chronić córkę, zwiększał tylko w ten sposób jej niepokój - a zarazem determinację, by dowiedzieć się, co właściwie przed nią ukrywa.

Kiedy minęło sześć miesięcy bez odwiedzin u matki - i bez obietnicy, że taka wizyta w ogóle nastąpi - Callie podjęła strajk głodowy. Ojciec mógł tego nie zauważyć - próbował poprawić stan swojej firmy i często wracał do domu w porze, gdy Callie była już po kolacji - ale zauważyła Ruby. Kiedy przez dwa dni Callie uporczywie odsuwała talerz, pijąc tyl­ko mleko, Ruby ustąpiła. Wynajęła samochód i zawiozła Callie do Stone­haven.

 

Stonehaven, wspaniała kamienna budowla, otoczona połaciami cudow­nie utrzymanej zieleni, królowała pośród wiejskiego pejzażu Connecticut. Ogromna rezydencja, zaprojektowana na wzór angielskiego Blenheim Castle, sprawiała wrażenie miejsca, gdzie w niedzielne poranki, gdy goście wypoczną już po eleganckim przyjęciu z poprzedniego wieczoru, organizowane są polowania na lisy. Ale nie było tu ani polowań, ani ele­ganckich przyjęć, ani gości. I zgodnie z tym, co mówił dyrektor, nie było żadnego sposobu, by kogoś z pacjentów mogło odwiedzić ośmioletnie dziecko, któremu nie towarzyszył nikt z rodziny. Zaprosił Callie i Ruby do swego gabinetu, a potem zadzwonił po Billa Jamiesona.

Ruby odjechała do domu wynajętym samochodem. Callie wróciła z oj­cem.

- Dlaczego zrobiłaś coś takiego? - Bill zaciskał ręce na kierownicy z taką siłą, że aż pobielały mu kostki.

- Chciałam zobaczyć mamę.

- Mówiłem ci już, że zdaniem lekarzy nie jest to dobry pomysł.

- Chcę zobaczyć mamę.

Bill spojrzał na nią. Callie siedziała wyprostowana, ze splecionymi na kolanach dłońmi, patrząc przed siebie. W jej postawie było tyle uporu, że stracił pewność siebie.

Kiedyż to Callie stała się tak niezależna, by podważać jego decyzje?

- Mama jest chora, Callie - powiedział.

- Wiem.

- Skoro wiesz, to czemu nie pomożesz mnie i lekarzom przywrócić jej do zdrowia?

- To ty nie chcesz, żeby wróciła do zdrowia.

- Co? - Bill omal nie stracił panowania nad samochodem. - Jak mo­żesz mówić coś takiego?

- Bo to prawda. Chcesz, żeby mama dalej była chora, żeby nie mogła się z tobą rozwieść!

Bill Jamieson znalazł lukę w strumieniu pojazdów i zjechał na pobo­cze. Zatrzymał samochód i zwrócił się twarzą do córki.

- Powiedziałaś coś strasznego! - Wpatrywał się w nią z pobladłą twa­rzą. - Jak mogło ci przyjść do głowy coś podobnego?

Nie zareagowała.

- Callie, mówię do ciebie.

Nadal siedziała bez ruchu.

- Spójrz na mnie.

Callie powoli zwróciła ku niemu twarz.

- Skąd przyszło ci do głowy, że ja i mama w ogóle zastanawialiśmy się kiedykolwiek nad rozwodem?

- Słyszałam, jak kłóciliście się o to. Mnóstwo razy.

- Rozmawialiśmy o tym, to prawda, ale tylko dlatego, że mama bała się o przyszłość. Bała się, że może nas jeszcze bardziej unieszczęśliwić. Uważała, że jest dla nas ciężarem.

- Mama nigdy nie była ciężarem - chlipnęła Callie.

- Pewnie, że nie. - Ojciec pogładził ją po głowie. - Jeśli słuchałaś uważnie, wiesz, że właśnie to mówiłem. I że nigdy się z nią nie rozwiodę.

Callie skinęła głową. Po policzkach spłynęły jej dwie łzy.

Bill łagodnie przytulił ją do siebie.

- Powiedziałem to mamie i mówię tobie: to nasza wspólna sprawa. Jesteśmy zespołem i wygramy tę walkę, Callie. Zobaczysz.

Callie znów skinęła głową, ale niepewność w głosie ojca zdradzała, że nie wierzy w to, co powiedział.

- Zadzwoniłam do cioci Pennie z gabinetu dyrektora - wyznała, odsuwając się od niego. - Powiedziała, że przyjedzie i zabierze mnie do mamy. Na wizytę.

Bill zaczął protestować, ale Callie go powstrzymała.

- Skoro jesteśmy zespołem - powiedziała z niezłomnym spokojem - to czas, żebyś dopuścił mnie do gry. Prawda?

Ojcowska duma ścisnęła Billowi gardło. Uśmiechnął się, puścił oko do swojej ośmioletniej córki i uniósł w górę drżący kciuk.

 

Kiedy podjechali pod dom, okazało się, że podjazd blokuje długa czar­na limuzyna. Bill nacisnął klakson. Ukazał się szofer w sztywnym unifor­mie, otworzył drzwiczki od strony pasażera i odstąpił na bok. Z auta wy­łoniła się Penelope James, młodsza siostra Billa Jamiesona, znana aktorka. Podeszła zdecydowanym krokiem do samochodu Billa i zajrzała przez okno do wnętrza, wypatrując Callie. Pennie była chrzestną matką Callie i tytuł ten traktowała bardzo serio.

- Świetnie, że się spotykamy - powiedziała z przesadnym ożywieniem. - No i co, fajna była wyprawa na wieś?

Bill wyłączył silnik i pośpiesznie wysiadł z samochodu. Odeszli z Pen­nie parę kroków i stanęli twarzą w twarz.

- Dałam Ruby wolne na dziś wieczór - powiedziała Pennie tak, jakby była panią tego domu. - Zwróciłam jej za wynajęcie samochodu i dorzu­ciłam coś niecoś ekstra, na wypadek gdybyś uznał za stosowne poznęcać się nad nią za to karygodne nieposłuszeństwo.

Uśmiechnęła się, dając bratu do zrozumienia, że żartuje, ale Bill nie rozchmurzył się.

- Nie powinna była zabierać tam Callie - powiedział.

- Mała strasznie chciała zobaczyć się z matką. Uważam, że Ruby do­brze zrobiła.

Bill wzruszył ramionami.

- Już sam nie wiem, co jest dobre, a co nie.

- Callie widziała już znacznie więcej niż ataki psychozy. Mówiłeś, że Mara dostaje tam leki i jest względnie spokojna. Być może dobrze by zrobiło Callie, gdyby to zobaczyła.

- Może i masz rację - powiedział Bill. - Ale jest parę komplikacji.

- Na przykład?

- Mara skontaktowała się z adwokatem i wystąpiła o rozwód.

W swoim czasie mówił jej, że Mara wspominała parę razy o rozwo­dzie, ale tak samo jak on, Pennie nie wzięła tego na serio.

- Bałem się, że jeśli Callie zareaguje negatywnie na widok matki, tym bardziej utwierdzi to Marę w przekonaniu, że powinniśmy się rozwieść. Między innymi dlatego nie zabrałem dotąd Callie do Stonehaven.

- Dlaczego Marze tak na tym zależy?

- Chce, żebym miał swobodę ruchu. Żebym mógł sobie znaleźć inną kobietę, która będzie dla mnie odpowiednią żoną i matką dla Callie.

- Może ma rację - powiedziała cicho Pennie.

- Nie mogę się jeszcze z tym pogodzić. Rozwód sprawiłby, że poczuła­by się niekochana i samotna! - Głos załamał mu się z emocji. - Nie po­zwolę, żeby zrobiła sobie coś takiego.

Pennie nigdy dotąd nie widziała brata tak załamanego i zagubionego. Pogładziła go po ramionach, napiętych jak dźwigary mostu.

- Zawsze byłyśmy z Marą blisko - powiedziała. - Od dawna chcę się z nią zobaczyć. Pozwól, żebym zabrała z sobą Callie. Nigdy nic nie wiado­mo... A nuż to pomoże?

- Doceniam twoje starania, Pennie, ale to twardy orzech do zgryzienia.

- Ja też jestem twardy orzech do zgryzienia - powiedziała, biorąc go za rękę i prowadząc z powrotem do samochodu. - Nie zapominaj o tym!

Obeszła samochód, by zająć miejsce obok kierowcy. Callie wciąż sie­działa nieruchomo, z rękami złożonymi na kolanach. Pennie poczuła ucisk w sercu. Jej bratanica była w fatalnym stanie: przygnębiona z powodu matki, zaniepokojona, czy nie stała się przyczyną kłopotów Ruby, nie­pewna, czy ojciec ma zamiar ją ukarać, czy nie...

- Bill, zjedz sobie obiad, a ja pojadę z moją bratanicą na spacer.

Otworzyła drzwiczki od strony Callie i, nachyliwszy się, wzięła dziew­czynkę za rękę.

- Chodź, kochanie. Pojedziesz z ciocią Pennie, prawda?

Niektóre matki chrzestne, te z baśni, mają czarodziejskie różdżki. Inne mają wielkie czarne limuzyny. Callie nie bardzo wiedziała, jak ma postą­pić.

- Idź - Bill przesłał jej w powietrzu pocałunek. - I baw się dobrze.

- Naprawdę? - Callie wpatrywała się pilnie w jego twarz.

- Tak!

Callie chwyciła rękę ciotki i ruszyła za nią, zadowolona.

Gdy odjechały. Bill wszedł do pustego, ciemnego domu, zamknął za sobą drzwi i zapłakał.

 

Prawie przez całą drogę do Connecticut Pennie starała się przygotować Callie na to, co może zobaczyć. Powiedziała, że nie powinna oczekiwać, iż mama będzie wyglądała dokładnie tak samo jak w domu; Bill uprze­dził ją, że Mara sporo schudła. Wyjaśniła, że wielu pacjentów rozmawia z wyimaginowanymi osobami, że czasami krzyczą i ciskają przedmiota­mi i że Callie nie powinna się tym przejmować.

Callie nie odpowiedziała, ale Pennie była pewna, że dziewczynka słyszy każde słowo. Siedziała wyprostowana, starając się zachowywać jak czło­wiek dorosły. Co jakiś czas tylko nerwowo splatała i rozplatała dłonie.

Na podłodze stał koszyk wypełniony rzeczami, które Callie zabrała dla matki: nadziewane kremem babeczki Hostess, butelka Shalimar, poduszeczka pod kark w formie wałka, której zawsze używała Mara, świeżo wyprana i wyprasowana poszewka, szminka w ulubionym przez Marę odcieniu czerwieni i ciasto, które Ruby upiekła specjalnie dla niej. Callie chciała jeszcze zapakować parę nocnych koszul matki, ale Pennie prze­konała ją, że nie są potrzebne.

- Zachowaj je na czas, kiedy mama wróci do domu - powiedziała, zastanawiając się, czy w ogóle to nastąpi.

Kiedy przyjechały do Stonehaven, dyrektor powitał Callie bardziej życzliwie niż poprzednio. Mimo to mocno ścisnęła ciotkę za rękę w obawie, że dyrektor znów wsadzi ją do tamtego pokoju, a na widzenie z mamą pozwoli tylko Pennie. Ponieważ Mara właśnie kończyła lunch, poproszo­no je, by poczekały. Trwało to zaledwie kwadrans, ale Callie wydał się on wiecznością.

Pielęgniarka poprowadziła je długim korytarzem do solarium, gdzie pacjentom wolno było spotykać się z ich gośćmi. Było to obszerne po­mieszczenie o ścianach i kopule ze szkła; ze wszystkich stron otaczał je przepiękny, starannie wypielęgnowany ogród. Był czerwiec i większość krzewów osiągnęła pełnię rozkwitu; azalie, rododendrony i piwonie od­cinały się plamami różu i purpury na tle bujnej zieleni. Brzegi artystycz­nie zaprojektowanych klombów zdobiły kępy żółtych irysów i różowych oraz białych floksów.

Fotele i kanapy w solarium obito jasną tkaniną w kwiatowy wzór; sta­nowił on replikę motywów otaczającego solarium ogrodu. Pennie nie są­dziła, by Callie zwróciła na to uwagę, ale meble były przytwierdzone do podłogi, żaden sprzęt nie miał ostrych krawędzi, a tapicerkę pokrywał gruby, twardy plastik, odporny na cięcia i plamy. Wysoko w górze poru­szały się wiatraki wentylatorów, usiłując wprawić w ruch powietrze i roz­pędzić ewentualne przykre zapachy, jakie mogą towarzyszyć przebywa­jącym w pokoju pacjentom.

Kiedy Pennie i Callie weszły, większość miejsc siedzących była już zajęta. Callie dostrzegła w odległym kącie wolną sofę na dwie osoby i na­tychmiast skierowała się ku niej.

Wkrótce pielęgniarka wprowadziła Marę. Pennie usłyszała, jak Callie jęknęła na widok matki. Bill nie przesadzał: Mara strasznie schudła. Blond włosy miała ściągnięte w koński ogon, co bard...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin