White Stephen - Alan Gregory 02 - Prywatna praktyka.pdf

(1839 KB) Pobierz
298030472 UNPDF
Stephen White
Prywatna Praktyka
(Private Practices)
Przełożyła Urszula Gutowska
298030472.002.png
Moim braciom i siostrze
 
1
Życiu Claire Draper groziło niebezpieczeństwo. Zdawała sobie z tego sprawę. Lecz tamtego
dnia kiedy wysoki mężczyzna pojawił się bez zapowiedzi przed oszklonymi drzwiami mojego
gabinetu, waląc w nie z wściekłością, nie znałem jeszcze Claire Draper. I nie wiedziałem, że ten
człowiek ma broń.
Tuż za nim stała jakaś kobieta. Była roztrzęsiona. Wpatrywała się we mnie nieprzytomnym
wzrokiem, zmieszana i zakłopotana, jakby działo się właśnie coś niestosownego. Miała na sobie
lekki wełniany kostium w prążki i białą bluzkę z haftowanym kołnierzykiem. Mimo
przejmującego chłodu i śniegu, który nie przestawał padać, była bez płaszcza. Stała chwiejąc się
na pięciocentymetrowych obcasach. Najwyraźniej, gdy się rano ubierała, nie planowała spaceru
podczas śnieżnej burzy.
Zanim zdołałem przyjrzeć się dokładniej, wysoki mężczyzna zbliżył usta do szyby, która
zaparowała pod jego oddechem. Dłonią w rękawiczce osłonił oczy przed porannym blaskiem,
usiłując zajrzeć do środka. Wstałem z krzesła.
– Przepraszam na chwilkę, zdaje się, że mamy gości – powiedziałem do siedzącego obok
młodego psychoterapeuty i ruszyłem w stronę drzwi. Przekręciłem błyszczącą miedzianą gałkę i
uchyliłem jedno skrzydło. Ostry styczniowy wiatr wpadł do środka. Kilka płatków śniegu
wylądowało na moich włosach.
– Czym mogę panu służyć? – starałem się, by mój głos nie zdradził niepokoju, który
poczułem.
Mężczyzna był chudy, wynędzniały. Pochylił się i zajrzał mi przez ramię, pomijając pytanie
milczeniem. Miał tak dziwny i nieobecny wyraz twarzy, że przez chwilę zastanawiałem się czy w
ogóle zna angielski. Wciąż ignorował moją osobę, całą uwagę skupiając na wnętrzu pokoju.
Czułem się jak wykidajło w ekskluzywnym nocnym klubie, który próbuje możliwie
najuprzejmiej nakłonić natręta do opuszczenia lokalu. Postanowiłem przyjąć bardziej stanowczą
postawę.
– Do poczekalni wchodzi się od frontu. Proszę wyjść. Frontowe drzwi są otwarte. Może pan
tam zaczekać.
– Gdzie ona jest?! – wrzasnął.
Drgnąłem. Z ust stojącej obok kobiety wyrwał się jęk.
– Nie wiem, o czym pan mówi – starałem się nadać mojej wypowiedzi rzeczowy ton. Byłem
przyzwyczajony zachowywać spokój wobec niezrównoważonych pacjentów.
Usłyszałem odległy dźwięk syreny. Dotarł on również do uszu mężczyzny.
– Gdzie jest Claire, do cholery? – ryknął z wściekłością. Jego wąską twarz wykrzywił
grymas. Wydatne policzki oszpecone były śladami po przebytym w młodości trądziku, a
298030472.003.png
rozwarte w krzyku usta sięgały niemal długiego nosa. Za to zęby miał wspaniałe.
Błyskawicznie obrzuciłem spojrzeniem pokój i zobaczyłem głowę mego asystenta ponad
oparciem jednego z foteli. Dziwne, że Erie Petrosjan nie obejrzał się, by obserwować
rozgrywającą się scenę. Od niedawna sprawowałem nadzór nad jego pracą kliniczną; poprzedni
promotor zginął tragicznie podczas urlopu, który spędzał w górach na nartach. Miało to być
drugie umówione z Petrosjanem spotkanie; nie znałem go na tyle dobrze żeby zrozumieć,
dlaczego nie reaguje.
– Wezwij policję, Erie! Ale to już! – wrzasnąłem i dostrzegłem z ulgą, że wstał i podszedł do
biurka.
Wtedy zobaczyłem broń. Mężczyzna przystawił mi lufę do policzka.
– Mów szybko, ty chłystku, gdzie jest ta doktorka, ta mała suka, która mąci w głowie mojej
żonie!
Doktorka. Domyśliłem się od razu, że chodzi o moją długoletnią wspólniczkę, Diane
Estavez.
– Tu jej nie ma, sam się przekonaj! – Wykrzyknąłem łudząc się, że Diane jakimś cudem
usłyszy mnie przez dźwiękoszczelną ścianę. Drzwi do jej pokoju były tuż za moimi. On cię
szuka, moja droga przyjaciółko. Ale może w jakiś sposób dotrze do twoich uszu to, co się tu
dzieje. I może uda ci się uciec.
Uchyliłem drzwi nieco szerzej, by mężczyzna mógł obejrzeć cały pokój i przekonać się na
własne oczy, że nie ma w nim Claire. Szedłem tuż za nim, gdy zaglądał w każdy kąt.
Zauważyłem z ulgą, że Erie Petrosjan przesunął się za naszymi plecami za biurko i szeptał coś do
słuchawki telefonu.
Dźwięk syren nasilił się. Wyły coraz głośniej, coraz bliżej. A drab z czerwoną gębą i ze
srebrzystym pistoletem w dłoni w dalszym ciągu panoszył się w moim gabinecie. Popchnął
brutalnie idącą przed nim kobietę, jakby zapominając o obecności mojej i Erica. Włosy
zakładniczki pokrywały płatki śniegu, jej twarz to czerwieniała, to bladła z zimna i przerażenia.
Ilekroć popychał ją, popiskiwała i starała się utrzymać chwiejną równowagę. Gdy, ciągle
poszturchiwana, znalazła się pośrodku gabinetu, cofnął ramię i przystawił lufę pistoletu do jej
szyi. Powoli odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi prowadzących na korytarz.
– Nie ruszaj się, bo ją zabiję, zrozumiałeś? – powiedział do mnie, ignorując Erica.
– Jesteś bardzo zdenerwowany – zacząłem. – Może pomogłoby ci...
– Zrozumiałeś?! – wrzasnął.
Żyły nabrzmiały mu na skroniach. Przełknąłem ślinę.
– Tak, zrozumiałem.
Cofnął się ku drzwiom na korytarz i kryjąc się za swoją zakładniczką zatrzasnął je za sobą.
Erie Petrosjan wciąż tkwił skulony za biurkiem. Miejsce dobre jak każde inne w tym pokoju.
Gabinet doktor Dianw Estavez znajdował się tuż obok mojego, na tyłach odnowionego
wiktoriańskiego domu z końca ubiegłego stulecia; miały w nim siedzibę dwa gabinety
298030472.004.png
psychologii klinicznej. Mój mieścił się po wschodniej stronie zaplecza budynku – miał oszklone
drzwi wychodzące na podwórze. Gabinet Diane był od zachodu, dębowe drzwi prowadziły na
mały taras z cedrowego drewna. Gabinety łączyły drzwi wewnętrzne. Do poczekalni wchodziło
się od frontu.
Krzyknąłem do Erica, żeby nie ruszał się z miejsca, a sam wybiegłem na zewnątrz przez
oszklone drzwi. Natychmiast miałem w butach pełno lodowatego śniegu. Wskoczyłem na wąski
taras przed gabinetem Diane, łudząc się rozpaczliwie, że uda mi się ją ostrzec, zanim szaleniec ją
dopadnie.
Za późno. Przez szybę dostrzegłem, jak facet z bronią wpycha swoją zakładniczkę do środka.
Dziewczyna potknęła, się o dywan. Na twarzy dryblasa pojawił się obłęd. Wymachiwał
pistoletem to przed Diane, to przed jej pacjentką, która przyszła na psychoterapię.
Domyśliłem się, że tą pacjentką była Claire.
Siedziała w rogu kanapy koloru ciemnego burgunda. Prawą ręką zasłaniała usta, lewą
obejmowała brzuch, jakby w geście samoobrony. Długie, kasztanowe włosy powiewały z lekka,
gdy potrząsała powoli głową. Jej twarz nie wyrażała śmiertelnego przerażenia. Malował się na
niej lęk połączony z rezygnacją.
Był to wyraz twarzy sponiewieranej kobiety, która zobaczyła uniesioną w górę pięść.
Diane wsuwała się powoli między pacjentkę a mężczyznę z bronią. Coś mówiła, by uspokoić
tego człowieka. Patrzyłem na usta Diane, wypowiadające starannie przemyślane zdania, i
prosiłem ją w myśli, by zeszła z linii ognia.
Facet wpadł w szał po jakiejś domowej awanturze. Był mężem Claire, a Claire była
pacjentką Diane. Nie miałem pojęcia, kim jest kobieta w kostiumie. Obserwowałem przez szybę,
jak Diane nieprzerwanie porusza ustami, wpatrując się uważnie w rozwścieczoną twarz
człowieka z bronią. Wiedziałem, że te spokojne, budzące zaufanie słowa Diane wypowiada
ciepłym tonem. Ale wiedziałem również, że w pewnym momencie jej głos mimo wszystko
zadrży. Próbowałem delikatnie poruszyć klamką. Zimny metal ani drgnął.
Przenikliwy odgłos syren znowu przewiercił mi uszy. Nagle wszystko umilkło, samochody
zatrzymały się tuż, tuż, możliwe, że przed naszą poradnią. Po chwili policyjne krążowniki
ruszyły, tym razem z wyłączonymi sygnałami. Jechały długim podjazdem i skręciły za rogiem na
dziedziniec. Drzwi jednego z wozów patrolowych otworzyły się gwałtownie. Z auta wyskoczyli
dwaj uzbrojeni policjanci. Trzymali lufy pistoletów skierowane w górę.
– Zmiataj pan stąd! – syknął jeden z nich pod moim adresem. Stałem na tarasie jak osłupiały.
W końcu przyłożyłem palec do ust pokazując, by się uciszył.
– Ilu? – zapytał szeptem.
Nie zrozumiałem.
– Co „ilu”?
Ilu zakładników? – Ostra nuta w jego głosie dała mi do myślenia. Musiał być zły, że to ja, a
nie on, zaglądałem przez okno. Uniosłem w górę trzy palce. – Ilu porywaczy?
298030472.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin