Szolc Izabela-Opętanie.pdf

(1314 KB) Pobierz
Szolc Izabela-Opetanie
Copyright © 2004 by Izabela Szolc
All Rights Reserved
ISBN 83-89951-04-5
528089678.004.png 528089678.005.png 528089678.006.png
Projekt i opracowanie graficzne okładki:
Maciej „Monastyr” Błażejczyk
Korekta Bogdan Szyma
Skład Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja „Solaris”
Małgorzata Piasecka
ul. Generała Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn
tel/fax. (0-89) 541-31-17
Licho nie śpi.
2
528089678.007.png
Część pierwsza
OBRAZY
„Ten, kto wierzy, nie zna cudów. W dzień nie widać gwiazd”
Franz Kafka
1. Anno Domini 2000.
Idąc, widzi po lewej stronie park, oddzielony od jej części chodnika trzypasmową ulicą.
Po prawej - opuszczoną wytwórnię filmową; dalej kościół. Mija te miejsca bez zbytniego
zainteresowania. Nie zauważa też maryjnej kapliczki, nie większej od domku dla ptaków,
przybitej do samotnego drzewa.
Kobieta wygląda jak opętana. Może mieć równie dobrze lat czterdzieści, co
sześćdziesiąt. Wczesnojesienny wiatr wydyma płaszcz zbyt ciepły jak na tę porę roku. Spod
rozchylonych pół wygląda jedwabna spódnica malowana w japońskie wzory - nie jest
poprzecierana ani wyburzała, ale na pewno pamięta lepsze czasy. Nieznajoma nosi
przyciemnione okulary korekcyjne. Obcasy jej butów są powykrzywiane. Z mankietów
wspomnianego płaszcza wysuwają się błękitnawe nadgarstki; ich wewnętrzna część jest jedną
zastarzałą blizną.
W krokach kobiety nie ma ani odrobiny niezdecydowania czy braku pewności. Idzie,
idzie, idzie, prosto do tylko jej znanego celu, choć powykręcane buty muszą jej sprawiać ból.
Przez trzypasmówkę przerzucono betonowy wiadukt. Kobieta podchodzi i zaczyna
wspinać się po szarych schodach, nadal pewnie, wręcz mechanicznie. Część stopni jest
pokruszona jak zęby starca, suchy cement osypuje się po nich niczym zamarznięty deszcz. Z
boku sterczą stalowe zbrojenia.
Ze szczytu wiaduktu otwiera się widok na morze samochodów, sunących w hałasie i
pyle. Śmierdzi rozgrzanym asfaltem. Słońce odbija się od masek; raz na jakiś czas promień
światła pada na wywoskowany dach i puszcza na wznoszący się beton ogromnego zajączka.
3
528089678.001.png
Kobieta nie zwraca jednak na nic uwagi. Idzie teraz niespiesznie, sunąc jednocześnie palcem
po balustradzie. Jej ręka gładzi pieszczotliwie wycięte w grubym plastiku wyrwy, kruszy
płaty łuszczącej się farby.
W połowie długości wiaduktu kobieta zatrzymuje się. Opuszkiem przykrywa
narysowaną białym korektorem piramidkę z okiem w środku; taką samą jak na banknocie
dolarowym. Rysunek wygląda na w miarę świeży.
Tego szukała.
Zdejmuje płaszcz i porzuca go niczym wąż niepotrzebną skórę. Zsuwa buty, przy czym
jej twarz wyraźnie mówi: co za ulga! Stoi na jednej nodze, żeby nie wdepnąć na pokruszone
szkło, którego jest tu pełno. Nie chce się skaleczyć, bo i po co? Zwinnym susem, którego
można się spodziewać raczej po dwudziestolatce (zaś dwudziestolatką kobieta nie jest na
pewno!) wskakuje na poręcz. Siada z nogami zwieszonymi nad pustką. Jest jeszcze betonowy
występ szerokości około czterdziestu centymetrów - kobieta opuszcza się na niego. Nikt z
kierowców jej nie zauważył. Nie ma też żadnego przechodnia. Czasami przychodzą tu dzieci,
by pluć z wiaduktu lub rzucić ogryzek jabłka i patrzeć, jak ten się rozpryśnie na
wylosowanym samochodzie. Ktoś kiedyś rzucił kawałek płyty chodnikowej...
Jak dotąd nikt się tu nie zabił skacząc samobójczo. Jakie to dziwne. Naprawdę nikt?
W dole, pomiędzy trąbiącymi samochodami osobowymi, miota się miejski autobus. Jest
też jakaś wielka ciężarówka z brezentem na grzbiecie, która jawnie łamie przepisy:
samochodom o jej tonażu nie wolno tędy przejeżdżać w środku dnia. Jest samo południe.
Dokładnie godzina dwunasta.
Kobieta odpycha się dłońmi od barierki i skacze, spada w dół. W locie próbuje rozłożyć
ręce, upodobnić się do anioła, ale nic z tego. Nagle, nieoczekiwanie, zaczyna przeraźliwie
krzyczeć.
Spódnica ze zleżałego jedwabiu rozpięła się, pokazując grube pończochy przywiązane
do uda zwykłym sznurkiem. Taki sznurek musiał spowalniać krążenie krwi. Teraz jednak
nie...
KREW ZACZYNA WYPŁYWAĆ.
Czarno-biała fotografia: mała dziewczynka - najwyżej dwuletnia - spaceruje po
parkowym trawniku zaścielonym nieprzekwitłymi jeszcze mleczami. Nikogo wokół niej nie
ma. Zamiast ciszy - brzęczenie późnowiosennych owadów. Dziewczynka spogląda na swoje
stopy obute w ażurowe buciki, ciasno zasznurowane. Każdy krok poprzedza głębokim
namysłem i przyjmuje go z głęboką satysfakcją. Ubrana jest w wydziergany na drutach, jasny
kombinezon z dwoma pomponami dyndającymi na troczkach przy szyi; na głowę założono jej
niemowlęcą czapeczkę. Buzia dziecka wygląda spod pofalowanego daszkiem czepka. Prosty
nos, cofnięty podbródek; całość regularnych rysów znamionuje przyszłą piękność. Już teraz
jest skupiona wyłącznie na sobie i to osobliwe „bycie samym” ją zaspokaja. W półcieniu
nakrycia głowy oczy uchwyconej z profilu dziewczynki są niewidoczne.
Nagle szkło, za które wsunięta jest fotografia, pęka. Dwie głębokie rysy przecinają
chłodną taflę na krzyż. Fragmenty szybki utrzymują się jednak na swoim miejscu w brązowej
ramce: nowa rzeczywistość obdarzona starożytną pamięcią.
2. Anno Domini 1987. Znowu wiadukt.
4
528089678.002.png
Wiadukt po raz pierwszy...
Mieliśmy po osiem lat. To znaczy ona miała osiem, a ja już prawie dziewięć. Zbliżały
się moje urodziny. Może to z tej okazji zaprowadziła mnie na wiadukt?
Nie widziałem w nim nic specjalnego, ale ona wydawała się oczarowana tym miejscem.
Udawałem zachwyt, by jej nie urazić. Od samego początku miała nade mną władzę. „Zobacz,
zobacz” - podskakiwała, pokazując mi szumiące w dole samochody.
Nigdy nie udało mi się zrozumieć Carol. Byłem na to za prosty, zbyt normalny... Carol
podskakiwała, bo wzrostem sięgała niewiele ponad ochronną barierkę, ale i tak była w lepszej
sytuacji niż ja - ze swoim wzrostem mogłem jedynie na ogrodzeniu oprzeć brodę, niczym
wyrośnięty pies. „Wyrośnięty pies”, tak wtedy powiedziała i śmiała się ze mnie. Czasem
wydaje mi się, że jeszcze wszystko było przed nami, ale to kłamstwo. Złudzenie. Karty już
dawno leżały na stole. Carol, moja ośmioletnia przyjaciółka w czerwonych dzwonach, złotej
kurteczce i sportowych butach, zawsze wyglądała jak kobieta podszywająca się pod
dziewczynkę.
- Więc niedługo skończysz dziewięć lat - nawiązała do moich urodzin, nie odrywając
wzroku od sunących w dole pojazdów.
- Tak.
- To okropne, Danielu! Okropne.
Dzieci zwykle uwielbiają dodawać sobie lat, celebrują swoje kolejne urodziny, by tylko
doścignąć dorosłość, która jawi im się jak wielkie czekoladowe ciastko. Czas martwego tabu i
wolności: „wreszcie wszystko mi wolno”. Jednak i tutaj Carol okazywała się osobą
wyjątkową.
- Dlaczego? - Zapytałem zbity z pantałyku, i nawet zacząłem nerwowo dłubać w nosie.
- To znaczy, że niedługo umrzesz.
- ???
- Umrzesz. Ludzie starzeją się i umierają.
Nie byłem stary! Daleko, cholera, było mi do starości! Oczywiście, zdarzało mi się
przebierać w zgniłozieloną bonżurkę zmarłego dziadka, którą matka trzymała „na pamiątkę”
w szafie. Chodziłem wtedy po pokoju ciągnąc bezwolnie jedną z nóg i udając starca. Nie
przeszkadzało mi, że ubranie, wykończone gdzieniegdzie satynową, złotą listwą, drapało jak
diabli.
No i błogosławiłem fakt, że moja matka wychodząc na remika z przyjaciółkami sknerzy
pieniędzy na baby-sitter.
- Nieprawda.
- Idiota!!! - Ryknęła, a wiatr poniósł jej krzyk ponad unoszące się nad miastem spaliny
(które pachniały wspaniale, tak jak i opary benzyny. Miałem osiem lat i byłem młodocianym
narkomanem. Narkomanem, który zaczytywał się w „Lwie, czarownicy i starej szafie” C. S.
Lewisa i najbardziej kochał czarownicę).
- OK - zmieniłem front. - Jestem jeszcze dzieckiem i daleko mi, sama wiesz do czego.
- Mógłby cię przejechać samochód. Albo porwać jakiś nieznajomy. Porwać, zabić i
zgwałcić. Zgwałcić i zabić.
Znałem ją dopiero od miesiąca - czy to mnie usprawiedliwia?
- Też umrzesz.
- Nie.
5
528089678.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin