Martin Scott - Thraxas 04 - Thraxas na Wyspach Elfów.docx

(245 KB) Pobierz

MARTIN SCOTT

 

Thraxas tom 4

 

Thraxas na wyspach elfów

 

 

 

 

 

 

Przekład Anna Czajkowska

Tytuł oryginału THRAXAS AND THE ELVISH ISLES

Wersja angielska 2000

Wersja polska 2001

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

1

 

Północ już dawno minęła, powietrze w tawernie jest ciężkie od dymu thazis. Stół przede mną jęczy pod ciężarem pieniędzy zgromadzonych w banku. Co tydzień Pod Mściwym Toporem rozgrywana jest partia raka, rzadko jednak się zdarza, aby w jednym rozdaniu pula była tak wysoka. Zostało nas tylko sześciu. Kapitan Rallee, który wychodzi następny, długo wpatruje się w swoje karty.

– Uważam, że Thraxas blefuje – oznajmia wreszcie i popycha ku środkowi stołu swoje pięćdziesiąt guranów.

Obok kapitana siedzi stary Grax, sprzedawca wina. Grax to szczwana sztuka.

Kiedyś pokonał generała Akariusza, który uważany jest powszechnie za najlepszego gracza w turajskiej armii. Niełatwo jest przejrzeć zamiary Graxa. Widząc, z jaką pewnością siebie przesuwa pieniądze na środek stołu, można by pomyśleć, że dostał świetne karty.

Aleja nie jestem pewien. Wydaje mi się, że wcale tak nie jest.

Na zewnątrz ulice są ciemne i ciche. Frontowe drzwi tawerny zamknięto na klucz. Światło z kominka i pochodni na ścianach tańczy na twarzach kilkunastu widzów. W milczeniu sączą drinki; im też udzieliło się napięcie, bowiem partia zbliża się do punktu kulminacyjnego.

– Pasuję – oznajmia Raweniusz. Jest synem bogatego senatora, młodzieńcem z dobrej dzielnicy, który dołącza do nas niemal co tydzień. Dużo przegrał dzisiejszej nocy i na jego twarzy maluje się rozczarowanie, ale wróci tu za tydzień z następnym workiem pieniędzy.

Gurd, właściciel tawerny, jeszcze nie odpadł z gry. Wychodzi następny. Od żaru buchającego z kominka jego czoło pobyło się potem. Odrzuca z twarzy pasma siwych włosów i wpatruje się w karty, które niemal nikną w jego olbrzymich dłoniach. Gurd to barbarzyńca z północy. W młodości walczyliśmy razem na całym świecie jako najemnicy. Razem graliśmy też w raka. Gurd to sprytny gracz. Jest przekonany, że wie już o mojej technice wszystko, co można wiedzieć. Myli się.

– Wchodzę – mruczy, przesuwając pieniądze muskularną ręką. Kapitan Rallee unosi dzbanek i pociąga łyk piwa. Dwaj jego podwładni, strażnicy, nadal w mundurach i z mieczami u boku, siedzą obok, z zainteresowaniem śledząc grę. Tanrose, kucharka z tawerny, porzuciła swoje miejsce przy barze i podeszła bliżej, aby obserwować graczy.

Ostatni wychodzi Kasax, szef lokalnego oddziału Bractwa, potężnego gangu, który rządzi w południowej części Turai. Nieczęsto się zdarza, aby kapitan Rallee zasiadał z szefem Bractwa przy tym samym stole. W przeciwieństwie do większości turajskich urzędników kapitan jest zbyt uczciwy, aby utrzymywać stosunki towarzyskie z przedstawicielami świata przestępczego. Jednak Rallee uwielbia grać w raka, robi więc wyjątek dla naszych cotygodniowych spotkań.

Niezwykłe jest też to, że Kasax zasiada przy jednym stole ze mną. Szefowie Bractwa nie lubią prywatnych detektywów. Kasax nieraz już groził, że każe mnie zabić.

Jego goryl, Karlox, wielki jak wół, który siedzi teraz przy jego boku, niczego więcej nie pragnie, jak tylko wypatroszyć mnie swoim mieczem. Będzie musiał poczekać. Przy tym stole nigdy nie używa się przemocy i dlatego właśnie przyciąga on do Dwunastu Mórz klientelę tak różnorodną jak bogaci kupcy winni i synowie senatorów, którzy zazwyczaj raczej starannie unikają tej części miasta. Kasax obrzuca nas gniewnym spojrzeniem i skubie kolczyk w uchu.

Może to oznaka napięcia. A może nie. Kasaxa trudno przejrzeć. W milczeniu czekamy na jego ruch. Oczekiwanie trwa dłuższą chwilę.

– Wchodzę – mruczy wreszcie. – I przebijam.

Mówiąc to, wyciąga rękę, a Karlox wkłada mu w dłoń pękatą sakiewkę. Kasax otwiera ją i szybko przelicza pieniądze.

– Twoje pięćdziesiąt guranów i jeszcze dwieście.

Słychać podekscytowane szepty widzów. Dwieście guranów! Uczciwemu obywatelowi zarobienie takiej sumy zajmuje dużo czasu. Mnie również, chociaż nie jestem przesadnie uczciwy.

Pojawia się Makri z tacą drinków. Raweniusz przygląda się jej z zainteresowaniem.

Makri warto się przyjrzeć, jeśli jest się młodym mężczyzną i ma dość energii na takie rzeczy.

To nie byle jaki widok: mocna, piękna, a na dodatek prawdopodobnie jedyna osoba w tych stronach, w której żyłach płynie krew Orków, Elfów i Ludzi. W pracy nosi skąpe bikini z kolczugi, wyłącznie po to, aby zbierać napiwki; a ponieważ Makri ma wspaniałą figurę (o takich kobietach mężczyźni marzą, kiedy są daleko od domu, a w domu być może jeszcze bardziej), napiwków jej nie brakuje.

Moje karty leżą na stole przede mną. Nie zadaję sobie trudu, aby znów w nie zerknąć.

Na wyzwanie rzucone przez Kasaxa nie reaguję ani zbyt wolno, ani zbyt szybko. Na ogół dwieście guranów w jednym rozdaniu to trochę za dużo jak na moje możliwości, jednak w zeszłym miesiącu wyszedłem z wyścigu ku czci Turasa z okrągłą sumką dzięki bardzo przemyślnie postawionym zakładom. Została mi jeszcze niemal cala wygrana, więc mogę wejść. Biorę piwo z tacy Makri i odsuwam krzesło o parę centymetrów, aby zrobić nieco więcej miejsca dla swego brzucha. Z kolan podnoszę sakiewkę, wyliczam dwieście guranów i popycham je ku środkowi stołu.

Jedynym dźwiękiem, jaki rozlega się w tawernie, jest syk ognia. Makri, która należy do niewielkiej grupy przyjaciół, jakich mam w tym mieście, wlepia we mnie wzrok.

Wyraz jej twarzy mówi mi, iż uważa mnie za głupca; jest pewna, że zaraz rozstanę się ze swoimi pieniędzmi.

Dla kapitana Rallee stawka jest już za wysoka. Sam się przekonał, do czego prowadzi uczciwość. Aby z nami współzawodniczyć, powinien od czasu do czasu wziąć łapówkę.

Kapitan odkłada karty z wyrazem niesmaku na twarzy.

Następny jest stary Grax. Pomimo gorąca nadal ma na sobie ciemnozielony płaszcz z futrzanym kołnierzem, który jest oznaką wysokiej pozycji, jaką zajmuje w Czcigodnym Stowarzyszeniu Kupców. To bogacz – nic dziwnego, gdy weźmie się pod uwagę, ile wina wypijają obywatele Turai – jednak karty, które trzyma w ręku, najwyraźniej nie zachęcają go do zaryzykowania dwustu guranów.

Miałem rację. Grax odkłada karty. Jego twarz nie zdradza ani gniewu, ani rozczarowania. Gestem prosi Makri o wino. Ja piję piwo. Nie jestem człowiekiem, który musi zachowywać zupełną trzeźwość przy karcianym stole. A przynajmniej chcę w to wierzyć.

Gurd wzdycha głęboko. Już dzisiaj przegrał, a dwieście guranów poważnie nadszarpnęłoby finanse tawerny. Dużo kosztowały go remonty po zamieszkach, które w zeszłym roku ogarnęły całe miasto, i być może to wpływa na jego decyzję. Z niechęcią odkłada karty. Dostrzegam uśmiech na twarzy Tanrose, która nie lubi, kiedy Gurd przegrywa.

Nasza kucharka podkochuje się w starym barbarzyńcy – a poza tym to on płaci jej pensję.

Makri wręcza mi piwo i staje obok mnie. Tutaj, Pod Mściwym Toporem, wszyscy już się do niej przyzwyczaili, ale gdzie indziej w mieście wygląd mojej przyjaciółki nadal zwraca uwagę, i nie chodzi tylko o urodę i figurę. Rdzawy odcień jej skóry zdradza orkijskie pochodzenie, a w Turai takie osoby są uważane za przeklęte; to wyrzutki społeczeństwa, których obecność jest niepożądana. Wszyscy tu nienawidzą Orków, chociaż obecnie panuje między nami pokój. Makri jest Orkiem tylko w jednej czwartej, ale w wielu wypadkach to zupełnie wystarczy, aby miała kłopoty.

Przed Kasaxem stoi szklanka wody. Ani jedna kropla alkoholu nie przeszła przez jego wargi od czasu, gdy usiadł za stołem, czyli od prawie sześciu godzin. Jego oczy, czarne jak noc, w świetle pochodni jarzą się złośliwą inteligencją. Strzela palcami. Goryl Karlox sięga za pazuchę i wyciąga jeszcze większą torbę pieniędzy.

– Odlicz mi tysiąc – mówi Kasax niedbale, jakby stawianie tysiąca guranów w jednym rozdaniu było czymś, co zdarza się codziennie.

Widzowie nie mogą zapanować nad zdumieniem; wśród pełnych podniecenia szeptów wyciągają szyje, aby lepiej widzieć.

Karlox odlicza pieniądze. Kasax patrzy mi prosto w oczy. Oddaję mu spojrzenie.

Moja twarz nawet najmniejszym drgnięciem nie zdradza uczuć. Nie sądzę, żeby szef Bractwa blefował. Ma dobre karty. Mnie to nie przeszkadza, boja też dostałem niezłe. Mam cztery czarne smoki. W raku cztery czarne smoki są praktycznie nie do pobicia.

Mocniejsza jest tylko pełna królewska rezydencja, ale jeśli okaże się, że Kasax skompletował królewską rezydencję akurat wtedy, gdy ja zdobyłem cztery smoki, zacznę podejrzewać, że wszystko odbyło się niezupełnie uczciwie. Wtedy będę zadawał pytania… za pomocą miecza.

Spokojnie pociągam łyk piwa i przygotowuję się do oskubania gangstera. Moja twarz jest bez wyrazu, ale w duszy cieszę się jak cholera. Walczyłem na całym świecie, widziałem Orków, Elfy i smoki, pracowałem w pałacu cesarskim, byłem też w rynsztoku.

Rozmawiałem, piłem i grywałem z królami, książętami, czarownikami i żebrakami, a teraz zamierzam odejść od stołu z największą wygraną, jaką kiedykolwiek widziano w dzielnicy Dwanaście Mórz. Na ten moment czekałem przez całe życie. – Tysiąc guranów – mamrocze Karlox i wręcza pieniądze swemu szefowi. Kasax przygotowuje się do licytacji. – Mogę przysiąść na brzegu twojego krzesła? – pyta mnie Makri, przerywając milczenie. – Czuję się nieco znużona. W tym miesiącu mocno krwawię.

Ze zdumienia mrugam oczami. – Co?

– Mam miesiączkę. W tym czasie kobieta często czuje się zmęczona.

Na ułamek sekundy w pokoju zapada głęboka, pełna przerażenia cisza. Zaraz potem wybucha ogromny zgiełk, bo wszyscy w panice zrywają się z krzeseł. Jestem pewien, że żadna kobieta w Turai nigdy jeszcze nie powiedziała czegoś takiego publicznie. W naszym mieście menstruacja zajmuje wysoką pozycję na liście tematów tabu. Na to zgromadzenie hazardzistów i pijaków słowa Makri podziałały więc jak ognisty oddech smoka.

Kasax zamiera. Kiedyś podobno zabił lwa gołymi rękami, ale z czymś takim nie potrafi sobie poradzić. Na twarzy siedzącego obok Gurda maluje się zgroza, jakiej nie widziałem od chwili, gdy podczas przedzierania się przez Wzgórza Macyjskie natknęliśmy się na wielkiego, jadowitego węża, który uniósł nagle głowę i ugryzł go w nogę.

Krzesła padają na ziemię, kiedy goście pędzą do wyjścia. Miody pontyfik Derlex, tutejszy kapłan, z wrzaskiem wybiega z tawemy. – Otworzę kościół, aby natychmiast przeprowadzić rytuał oczyszczenia! – woła przez ramię i znika za drzwiami. – Ty wredna dziwko! – krzyczy Karlox, pomagając wstać swemu szefowi. Kasax jest tak wstrząśnięty, że nie potrafi odejść o własnych siłach. Jego pozostali podwładni przed odejściem zbierają pieniądze swego szefa, nie tylko ostatni tysiąc, ale i te, które przedtem dał do puli. – Nie możecie tego robić! – wrzeszczę, zrywając się na nogi i szukając miecza, ale oni już mają w rękach broń. Ze sposobu, w jaki kapitan Rallee zapina płaszcz, wnoszę, że nie zostanie, aby mi pomóc. Gurd, mój zaufany towarzysz w nieszczęściu, znika właśnie w pokoju na tyłach. Słyszę, jak mruczy, że jeśli tego rodzaju sytuacje będą się powtarzały, zamknie tawernę i wróci na północ.

Jakieś trzydzieści sekund po ponurym stwierdzeniu Makri tawerna jest już całkowicie opustoszała. Wszyscy goście uciekli do swoich bezpiecznych domów albo prosto do kościoła, aby dokonać rytualnego oczyszczenia. Patrzę na Makri. Chcę na nią nawrzeszczeć, ale nie mogę wydać z siebie dźwięku. Jestem zbyt wstrząśnięty, żeby krzyczeć. Makri wydaje się zaskoczona.

– Co się stało? – pyta.

Ręce mi się trzęsą. Podniesienie kufla do ust zajmuje mi dłuższą chwilę. Piwo ożywia mnie na tyle, że mogę wydukać kilka słów. – Ty… ty… ty… – No, Thraxasie, jąkanie się nie jest w twoim stylu. Co się dzieje? Czy powiedziałam coś siego? – Coś złego! – ryczę, bo furia wreszcie przywróciła mi mowę. – Coś złego? „Czy mogę usiąść, bo mocno krwawię”? Czy ty zupełnie oszalałaś? Nie masz wstydu? – Nie rozumiem, skąd to całe zamieszanie. – Nie wolno wspominać o… wspominać o… – jakoś nie potrafię wymówić tego słowa. – Menstruacji? – podpowiada Makri usłużnie. – Przestań to powtarzać! – krzyczę. – Patrz, co narobiłaś! Miałem właśnie zgarnąć tysiąc guranów Kasaxa, a ty go tak przestraszyłaś, że uciekł!

Jestem siny z gniewu. W mojej duszy kotłują się dziwne uczucia. Mam czterdzieści trzy lata. O ile pamiętam, nie płakałem od czasu, gdy jako ośmioletniego chłopca ojciec przyłapał mnie na buszowaniu w piwnicy z piwem, a potem ganiał wzdłuż murów miasta z mieczem w dłoni. Jednak na myśl o tysiącu guranów Kasaxa, które mi się należały, a teraz znikają w czeluściach dzielnicy Dwanaście Mórz, czuję się bliski płaczu.

Zastanawiam się, czy nie zaatakować Makri. Jako wytrawny szermierz stanowi wprawdzie śmiertelne zagrożenie, ja jednak jestem najlepszym ulicznym zabijaką w mieście i sądzę, że mógłbym ją powalić nieoczekiwanym kopnięciem.

– Nawet nie próbuj – mówi Makri i cofa się o krok w stronę baru, gdzie w godzinach pracy chowa swój miecz.

Ruszam na nią.

– Zabiję cię, ty ostrouche dziwadło! – ryczę i przygotowuję się do ataku. Makri chwyta miecz, a ja wyciągam swój z pochwy.

Pojawia się Tanrose i staje między nami. – Natychmiast przestańcie! – żąda. – Zaskakujesz mnie, Thraxasie. Jak możesz grozić mieczem swojej przyjaciółce Makri? – To ostrouche orkijskie dziwadło nie jest moją przyjaciółką. Właśnie straciłem przez nią tysiąc guranów. – Jak śmiesz nazywać mnie ostrouchym orkijskim dziwadłem! – wrzeszczy Makri i rusza w moją stronę z mieczem w dłoni. – Przestańcie! – krzyczy Tanrose. – Thraxasie, odłóż ten miecz albo przysięgam, że nigdy więcej nie upiekę ci placka z dziczyzną. Mówię poważnie. Makri, odłóż broń, bo zmuszę Gurda, żeby ci kazał czyścić stajnię i zamiatać podwórce. Zaskoczyliście mnie oboje.

Waham się. Wstyd przyznać, ale w jakimś tam stopniu jestem uzależniony od placków Tanrose. Bez nich moje życie byłoby o wiele uboższe. – Makri nie wiedziała, że nie powinna czegoś takiego mówić, więc to nie jej wina. W końcu dorastała w orkijskiej stajni gladiatorów. – No właśnie – mówi Makri. – My nie mogliśmy sobie zawracać głowy jakimś towarzyskim tabu. Zbyt dużo czasu zajmowała nam walka. Po prostu owiń się ręcznikiem i posiekaj następnego wroga. Kiedy cztery Trolle z maczugami próbują roztrzaskać ci głowę, nie zastanawiasz się, czy miesiączkujesz, czy nie.

Więcej nie wytrzymam. Przysięgam, że kiedy Makri to powiedziała, na ustach Tanrose pojawił się uśmiech. Zaczynam podejrzewać, że te baby zmówiły się przeciwko mnie. Jestem teraz wściekły jak rozszalały smok – a może nawet bardziej.

– Makri – mówię z godnością. – Po raz pierwszy w życiu całkowicie zgadzam się z Karloxem. Jesteś wredną dziwką i masz manieTy orkijskiego psa. Nie – nawet orkijskie psy są lepiej wychowane od ciebie. Idę teraz na górę do swojego pokoju. Uprzejmie proszę, żebyś nigdy więcej się do mnie nie odzywała. W przyszłości zaś zachowaj dla siebie obrzydliwe rewelacje dotyczące twoich procesów fizjologicznych. Tutaj, w cywilizowanym świecie, wolimy nie wiedzieć, co się dzieje między nogami orkijskich mieszańców, którzy czasem uważają za stosowne nawiedzić nasze miasto.

Gdzieś w połowie tego przemówienia Makri wybucha wściekłością i próbuje ruszyć naprzód, aby zatopić miecz w moich wnętrznościach, ale na szczęście Gurd wynurzył się już z pokoju na tyłach i otaczają potężnymi ramionami. Kiedy wchodzę na schody, nadal poruszając się z godnością, słyszę, jak wrzeszczy, że nie może się doczekać dnia, kiedy mieczem przebije mi serce.

– Oczywiście jeśli miecz zdoła się przebić przez całe to sadło! – dodaje, zupełnie niepotrzebnie nawiązując do mojej nadwagi.

Zabezpieczam drzwi zaklęciem zamykającym, biorę butelkę piwa, a potem układam się wygodnie na kozetce. Nienawidzę tego cuchnącego miasta. Zawsze go nienawidziłem.

Tutaj człowiekowi nic się nie udaje.

2

 

Następnego dnia budzi mnie piskliwy głos ulicznej handlarki, próbującej sprzedać swój towar w ostatnim tygodniu jesieni, zanim w mieście zapanuje nielitościwa zima. Nie poprawia to mojego nastroju.

Zima w Turai jest surowa; przenikliwe zimno, wyjące wichry, lodowaty deszcz i dość śniegu, żeby pogrzebać bezdomnych żebraków kulących się żałośnie na ulicach dzielnicy Dwanaście Mórz. Kiedy byłem starszym detektywem w Pałacu, nie przejmowałem się zimą.

Prawie jej nie zauważałem; po prostu pozostawałem w obrębie pałacowych murów, gdzie dzięki połączeniu techniki i magii mieszkańcy nie muszą znosić żadnych niewygód.

Jeśli trzeba było przeprowadzić jakieś dochodzenie, wysyłałem podwładnego. Jednak odkąd mój ówczesny szef, Rycjusz, wywalił mnie z tej roboty, moje życie zmieniło się na gorsze. Jestem prywatnym detektywem w niebezpiecznej części miasta, gdzie popełnia się wiele przestępstw.

Mógłbym się tym zająć, ale brakuje pieniędzy, którymi można by mi było za to zapłacić.

Wylądowałem w dwóch pokojach nad tawerną i wiążę koniec z końcem, ryzykując życie w potyczkach z okrutnymi przestępcami, którzy z radością wypatroszyliby człowieka za kilka guranów lub małą działkę dwa.

Napis na moich drzwiach głosi: „Magiczny Detektyw”, jest to jednak nieco mylące.

Lepiej byłoby napisać: „Detektyw, który niegdyś studiował magię, ale obecnie niewiele potrafi. I pracuje za półdarmo”.

Wzdycham. To prawda, że dzięki wygranej na wyścigach przetrwam zimę wygodniej, niż mógłbym się spodziewać. Jednak gdybym wczoraj podczas partii raka zgarnął tę wielką pulę, miałbym nieco większą szansę na wydostanie się z tej dziury. Mam dosyć slumsów.

Brakuje mi już energii.

Potrzebuję śniadania, najchętniej w postaci piwa, ale musiałbym po nie zejść na dół i stawić czoło Makri, która na pewno płonie żądzą zemsty. W przeszłości ta kobieta – terminu tego używam niezobowiązująco – przestawała ze mną rozmawiać z powodu o wiele mniej bolesnych oskarżeń. Bóg jeden wie, co zrobi po tym, co powiedziałem zeszłego wieczoru.

Prawdopodobnie rzuci się na mnie. Niech tam. Jestem tak wściekły, że chętnie sam bym się na nią rzucił. Wsuwam miecz do pochwy i przygotowuję się, aby pomaszerować prosto na dół i przypomnieć Makri jej rozliczne zbrodnie, kiedy ktoś puka do zewnętrznych drzwi mego biura. Głos, który poznaję, wykrzykuje moje imię.

Zdejmuję z drzwi pomniejsze zaklęcie zamykające i otwieram je na oścież.

– Vas-ar-Methet! Co robisz w mieście? Właź do środka! Vas-ar-Methet wkracza do pokoju, zrzuca zielony płaszcz na podłogę i obejmuje mnie po przyjacielsku.

Oddaję mu uścisk równie przyjaźnie. Nie widzieliśmy się od piętnastu lat, ale człowiek nie zapomina Elfa, który niegdyś ocalił mu życie podczas wojny z Orkami.

Ja również ocaliłem mu życie. Potem na spółkę uratowaliśmy Gurda. Ostatnia wojna z Orkami była bardzo krwawa. Niejeden raz czyjeś życie wymagało ocalenia.

Tak jak wszystkie Elfy Vas-ar-Methet jest wysoki, jasnowłosy, złotooki, jednak nawet wśród swoich szlachetnych współplemieńców wyróżnia się jako ktoś wybitny. Jest medykiem o wielkich umiejętnościach, bardzo szanowanym w swoim kraju.

– Weź piwo. A może wolałbyś klee?

Klee to tutejszy bimber, pędzony w górach. Elfy zazwyczaj nie lubią mocnych trunków, pamiętam jednak, że Vas, po wielu miesiącach wspólnej walki, nie gardził odrobiną czegoś mocniejszego dla poprawienia krążenia.

– Widzę, że się nie zmieniłeś – mówi Vas ze śmiechem.

Vas zawsze łatwo się śmiał. Chętniej niż przeciętny Elf okazuje swoje emocje.

Jest o kilka lat starszy ode mnie, ale jak to bywa z Elfami, trudno określić jego wiek.

Jeśli ma już z pięćdziesiąt lat – a prawdopodobnie ma – niełatwo to odgadnąć.

Elf wyciąga mały pakiet z fałdów zielonej tuniki.

– Sądzę, że się z nich ucieszysz.

– Liście lesadal Dzięki! Właśnie skończyłem ostatni.

Naprawdę jestem wdzięczny. Liście lesada rosną tylko na Wyspach Elfów i w Turai trudno je zdobyć. Używa się ich jako lekarstwo na wiele dolegliwości; wspaniale oczyszczają organizm. Ja leczę nimi kaca i mogę osobiście potwierdzić, że nie ma lepszego środka.

Wspomnienie o tym, jak zdobyłem poprzedni zapas liści lesada, sprawia, że marszczę brwi.

– Słyszałeś o tych dwóch Elfach, które spotkałem w zeszłym roku? – pytam.

Vas-ar-Methet kiwa głową. Elfy zjawiły się u moich dizwi, podając się za jego przyjaciół, i wynajęły mnie pod fałszywym pretekstem, abym dla nich pracował.

Jak się okazało, były to Elfy o skłonnościach przestępczych, co jest rzadkie, ale jednak się zdarza.

Wykorzystywały mnie dla swoich niecnych celów, w rezultacie czego straciły życie, chociaż nie z mojej ręki. Od tego czasu trochę się martwiłem, czy rzeczywiście nie byli to przyjaciele Vasa.

Zapewnia mnie, że nie.

– Ani przyjaciele, ani krewni. Po jakimś czasie poznaliśmy na Wyspach całą tę historię. Wykorzystali moje imię i imię mojego pana, aby posłużyć się tobą, Thraxasie. To ja powinienem cię przeprosić.

Uśmiechamy się do siebie. Walę go po przyjacielsku w plecy, otwieram butelkę klee i zachęcam, aby mi opowiedział o ostatnich piętnastu latach. – Jak tam na Wyspach Elfów? To nadal raj na ziemi? – Jest mniej więcej tak samo jak wtedy, gdy nas odwiedzałeś, Thraxasie. Z wyjątkiem… – marszczy czoło i przerywa.

Moja detektywistyczna intuicja wkracza do akcji. Wskutek podniecenia wywołanego ponownym spotkaniem z Vasem na chwilę się wyłączyła, ale teraz, gdy patrzę na jego zmartwioną twarz, dostrzegam, że coś jest nie tak. – Czy odwiedziłeś mnie jako detektywa, Vas? Potrzebujesz mojej pomocy? – Obawiam się, że tak. Wybacz mi nieuprzejmość, ale muszę szybko przedstawić swoją prośbę, chociaż znacznie chętniej porozmawiałbym z tobą przez jakiś czas o dawnych dziejach. Czy Gurd jeszcze żyje? – Czy jeszcze żyje? Oczywiście, że tak. To on jest właścicielem tej noty.

Jestem jego lokatorem.

Vas wybucha śmiechem na myśl o tym, że Gurd zmienił się w biznesmena. A kiedy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin