Martin Scott - Thraxas 02 - Thraxas na wyścigach.docx

(240 KB) Pobierz

MARTIN SCOTT

 

Thraxas tom 3

 

Thraxas na wyścigach

 

Przekład Anna Czajkowska

Tytuł oryginału THRAXAS AT THE RACES

Wersja angielska 1999

Wersja polska 2000

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Wychodzę z budynku sądu. Nadal leje deszcz, słychać łoskot gromu. Warczę zirytowany: – Świetnie. Na grzywną, którą nałożył sędzia, wydałem ostatnie pieniądze, trwa pora deszczowa, a teraz zaczęły się burze.

Niebo przybiera paskudny wygląd. Moja twarz również. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem w gorszym nastroju. Tym razem Rycjusz, były wicekonsul, naprawdę zdołał dobrać mi się do skóry. Jeśli kiedykolwiek spotkam go w ciemnej uliczce, nadzieję drania na zardzewiały sztylet. Uliczka nie musi nawet być ciemna. Każda będzie dobra. – Masz jeszcze trochę forsy – pociesza Makii. – Przegrałem nieco na wyścigach rydwanów poza miastem. – Nieco? To znaczy ile?

Potrząsam głową; Makri domyśla się, że wszystko, co mi zostało. Błyskawica rozdziera niebo i deszcz zaczyna lać jeszcze gwałtowniej. Z budynku sądu wynurza się niewysoki człowieczek o nieprzyjemnej twarzy; spod obrzeżonego futrem płaszcza wyziera biała toga. To senator Rycjusz, niegdyś wicekonsul Turai, i nadal szef Ochrony Pałacowej.

Towarzyszy mu ośmiu gwardzistów. Zastanawiam się, czy go jednak nie dźgnąć, ale się powstrzymuję.

Rycjusz zbliża swoją twarz do mojej:

– Miałeś szczęście, Thraxasie – mówi głosem pobrzmiewającym nienawiścią. – Sędzia okazał się zbyt pobłażliwy. Gdyby decyzja zależała ode mnie, już byłbyś niewolnikiem na galerze. – Co ty powiesz? Jeśli nie przestaniesz mi się naprzykrzać, szczurza gębo, będziesz musiał zwrócić togę na długo przed upływem kadencji. – Przestań mi grozić, grubasie – syczy Rycjusz. – Bo inaczej powędrujesz z powrotem na salę sądową tak szybko, że zakręci ci się w głowie. Nadal jestem szefem Ochrony Pałacowej. Jeśli choćby o krok wyjdziesz poza granice prawa, spadnę na ciebie jak zły czar. W Turai jesteś skończony. Radzę ci wyjechać, dopóki jeszcze możesz.

Patrzę na niego z nienawiścią. Jakiś czas temu nie przysłużyłem mu się. Zeszłego lata, gdy prowadziłem śledztwo, poważnie zaszkodziłem jego politycznym ambicjom.

Doprowadziłem do tego, że przegrał wybory na wicekonsula. Wspomnienie o tym nadal sprawia mi przyjemność.

– Nie wchodź mi w drogę – ostrzegam. – Jeśli przyjdzie mi chętka, po prostu cię wypatroszę i twoi gwardziści mnie przed tym nie powstrzymają.

Sięgam ręką do miecza przy boku. Rycjusz wzdryga się nieznacznie. Wie, że mógłbym to zrobić. Szybko jednak odzyskuje fason i uśmiecha się szyderczo.

– Myślę, że masz zbyt wiele innych problemów, żeby jeszcze atakować lepszych od siebie – oznajmia.

Potem odchodzi, a gwardziści gęsiego maszerują za nim w strugach deszczu.

– Rzeczywiście potrafisz zdobywać sobie wpływowych przyjaciół – komentuje Makri.

Proponuje, że postawi mi piwo, ruszamy więc pospiesznie przez coraz intensywniejszą ulewę do tawerny w pobliżu sądu, gdzie oskarżeni dodają sobie otuchy przed czekającą ich rozprawą, a prawnicy po trudach sądzenia wydają swoje zarobki.

– Jak długo miał trwać ten deszcz? – pyta Makri. Dopiero niedawno przybyła do Turai i nie przyzwyczaiła się jeszcze do naszych pór roku.

– Miesiąc. A teraz, kiedy zaczęły się już burze, będzie jeszcze gorzej. W zeszłym roku Gurd musiał podpierać ściany swojej tawerny workami z piaskiem.

Makri i ja mieszkamy w tawernie „Pod Mściwym Toporem”, w dzielnicy Dwanaście Mórz. Nasze mieszkanie trudno nazwać apartamentem, ale czegoś takiego i tak nie znajdzie się w tej niebezpiecznej okolicy niedaleko portu. Dwanaście Mórz to miejsce, do którego trafiasz, kiedy nie najlepiej ci się wiedzie – ot, choćby wtedy, gdy straciłeś dobrze płatną posadę starszego inspektora śledczego w Pałacu Imperialnym, rzekomo z powodu pijaństwa, niesubordynacji i czego tam jeszcze.

Moim przełożonym był wtedy Rycjusz. Już wówczas mnie nienawidził, a odkąd zeszłego lata podstawiłem mu nogę, zrobiło się jeszcze gorzej. Pomogłem wtedy księżniczce zachować dobre imię i uwolniłem od poważnych zarzutów syna jego przeciwnika.

Wkrótce potem Rycjusz przegrał wybory. Wiedziałem, że zacznie mi się dobierać do skóry, ale nigdy nie pomyślałem, że upadnie tak nisko, aby wykorzystać swoją pozycję w Pałacu dla ciągania mnie po sądach za napad na przedstawiciela prawa.

– A co u diabła miałem zrobić? – narzekam. Wychylam do dna dzban piwa i oddaję go do ponownego napełnienia – Ten landus był mi natychmiast potrzebny. Przecież nie mogłem tracić czasu na grzeczne prośby! Zgoda, wyciągnąłem faceta i trochę go poturbowałem. Nie wiedziałem, że to asystent pretora, wykonujący tajną misję dla króla. Nawet nie miał na sobie urzędowej togi.

Zżymam się na tę niesprawiedliwość.

– Liczyłem na to, że przetrwam porę deszczową bez pracy. Nie znoszę prowadzić śledztwa w deszczu. A teraz jestem spłukany i muszę wziąć się do roboty.

Gurd, starzejący się barbarzyńca, właściciel tawerny „Pod Mściwym Toporem”, to mój stary towarzysz broni. Walczyliśmy ramię w ramię, ja jako zwykły żołnierz, on jako najemnik. Niejedno musi tolerować, wynajmując mieszkanie prywatnemu detektywowi, czyli mnie. Zaledwie przed miesiącem budynek został zdemolowany, kiedy w barze na dole Bractwo, tutejszy gang, wzięło się za łby z grupą mnichów-wojowników. Gurd uważa, że przynajmniej powinienem płacić czynsz w terminie. I taki miałem zamiar – do czasu tej niemądrej przegranej na wyścigach. – Czy ty kiedykolwiek wygrywasz? – Oczywiście, wygrałem mnóstwo.

Makri prycha pogardliwie i oznajmia, że potrafiłaby lepiej ode mnie wytypować zwycięzców, gdyby po prostu rzuciła strzałką w spis. Wygłaszam uwagę, że jest niemądra, bo w jej żyłach płynie krew Orków i cywilizacja jest dla niej czymś tak nowym, że nadal ma trudności z używaniem sztućców. – Trzymaj się tego, w czym jesteś dobra, Makri. – Na przykład? – Na przykład zabijania. To twoja specjalność.

Makri przyjmuje komplement. Jest to zresztą prawda. Od czasu, gdy udało jej się uciec z orkijskiej stajni gladiatorów i ruszyć ku cywilizacji, dowiodła, że z mieczem w dłoni jest nie do pokonania. Bardzo mi się przydała w kilku przypadkach, kiedy śledztwo przyjęło niebezpieczny obrót. Co się często zdarza. Podczas napadu mnichów-wojowników Makri zademonstrowała swój kunszt siejąc takie spustoszenie, że kapitan Ralee tylko potrząsał ze zdumienia głową – a kapitan Ralee widział już niejedną walkę. – Niestety, nawet największe umiejętności bojowe nie mają żadnego znaczenia na torze wyścigowym. Sęk w tym, że ta gonitwa była ustawiona. Podczas takich mniej prestiżowych spotkań nie można ufać miejscowym magom. Zupełnie inaczej niż u nas, wTurai. Kiedy posadę maga na stadionie zajmuje Melusa bez Skazy, wiadomo, że wszystko odbędzie się jak należy. To praktycznie jedyna uczciwa osoba w mieście; pilnuje, żeby na Stadionie Superbiusza nie używano magii. A tamten wyścig był po prostu farsą.

Przysięgam, że zwycięski rydwan nie zdołałby nawet wytoczyć się ze stajni bez pomocy jakiegoś zaklęcia, które poprowadziłoby konie we właściwą stronę. Powinienem był się domyślić i niczego tam nie obstawiać. Aleja nie spodziewałem się nawet tego, że tydzień później Rycjusz zaciągnie mnie do sądu. – Mogło być gorzej – pociesza Makri, płacąc za trzecie piwo. – Mógłbyś teraz wiosłować na triremie. Ten Rycjusz naprawdę cię znienawidził. Czy na jego weselu rzeczywiście zachowałeś się tak okropnie? – Dość obcesowo – przyznaję. – Ale jeśli chciał, aby goście zachowywali się porządnie, nie powinien wystawiać tyle darmowego wina. To mocny trunek, sprowadzany z Wysp Elfów. A panna młoda nie powinna być tak skąpo ubrana. Ta sukienka nie wyglądała zbyt skromnie.

Ponuro patrzę w stronę baru. Od czasu tego niefortunnego zajścia na weselu przez kilka ostatnich lat nie najlepiej mi się powodziło. A teraz będą musiał wziąć jakąś sprawę i przeprowadzić śledztwo. Do diabła. Naprawdę nie cierpię pracować podczas pory deszczowej.

Na zewnątrz nadal leje, a z wysoka dobiega odgłos grzmotu. Spostrzegam, że zbliża się do nas mag, odziany w tęczowy płaszcz, dzięki któremu łatwo można go rozpoznać. Jest wielki, a w ręku trzyma różdżkę, na oko dosyć ciężką. Zatrzymuje się przede mną i zrzuca kaptur, odsłaniając stalowe oczy i kwadratową szczękę. Serce podchodzi mi do gardła. To Gliksjusz Pogromca Smoków. Myślałem, że wyjechał z miasta. – Zamierzam cię zabić, Thraxasie – oznajmia swym głębokim głosem. – Co, już w tej chwili? A może kiedy indziej, gdy nie będziesz miał nic lepszego do roboty?

Przez sekundę lub dwie Gliksjusz mierzy mnie zimnym spojrzeniem swych stalowych oczu, potem odwraca się i odchodzi bez słowa.

Makri osłania oczy dłonią, jakby chciała dojrzeć coś na horyzoncie. – Co robisz? – Patrzę, skąd nadejdzie następny śmiertelny wróg. – Bardzo śmieszne. Najpierw Rycjusz, teraz Gliksjusz. Co za dzień.

Gliksjusz Pogromca Smoków to potężny mag. Ma powiązania z Towarzystwem Przyjaciół, drugą co do wielkości organizacją przestępczą Turai. Jemu również źle się przysłużyłem tego lata. To był sezon narażania się wpływowym ludziom.

Udaremniłem mianowicie jego spisek, który miał na celu kradzież Czerwonej Tkaniny Elfów. O ile dobrze pamiętam, dałem mu też w zęby, chociaż trzeba przyznać, że wyczerpały mu się wtedy wszystkie zaklęcia.

Nie możemy znaleźć żadnego landusa, drepczemy więc do domu na piechotę. Moje przygnębienie się pogłębia. Co za dzień. Państwo zabiera wszystkie moje pieniądze i grozami dwaj śmiertelni wrogowie.

– Nie byłoby tak źle, gdybym przynajmniej zarabiał przy tej robocie.

– Przecież zarabiasz – zauważa Makri. – Ale większość pieniędzy wydajesz na piwo, a resztę na hazard.

Makri to pracuś. Haruje jako barmanka „Pod Mściwym Toporem”, aby opłacić za naukę w Kolegium Gildii i lubi od czasu do czasu wypominać mi moje wady. Chociaż oczywiście i ona nie jest ideałem. Podejrzewam na przykład, mimo iż zawsze temu zaprzecza, że eksperymentuje z dwa, potężnym narkotykiem, który opanował połowę miasta.

Pożycz mi ten magiczny płaszcz przeciwdeszczowy – prosi.

– Nie ma mowy – odpowiadam. – Mnie potrzebny jest bardziej niż tobie. Jeśli mam zostać zaatakowany przez ochroniarzy z Pałacu i śmiertelnie niebezpiecznego maga, muszę się czuć swobodnie.

Zawijam się w płaszcz jeszcze dokładniej. Makri robi nadąsaną minę. Dziwna rzecz – w swoim krótkim życiu walczyła zwycięsko z wszystkimi znanymi odmianami bestii i kategoriami wojowników, gotowa jest bez zmrużenia oka rzucić się na przeważające siły wroga, ale kiedy moknie, jest wściekła.

– Cholerny deszcz. W stajni gladiatorów było przynajmniej sucho – mruczy. – Nienawidzę pory deszczowej. Jak może być jednocześnie gorąco, jak w piekle Orków i mokro, jak pod kocem Syreny?

Naciąga swój cienki płaszcz na gęstą grzywę włosów. Jeśli stara się wywołać u mnie poczucie winy, traci czas. Nie po to spędziłem tyle czasu na studiowaniu sztuk czarnoksięskich dla wykonania magicznego płaszcza przeciwdeszczowego, aby go odstąpić pierwszej osobie, która o to poprosi. – Dokąd idziemy? – pyta Makri, kiedy prowadzę ją przez kręte uliczki. – Chcę odwiedzić Uczciwego Moxa. – Tego bukmachera? Przecież podczas pory deszczowej Stadion Superbiusza jest zamknięty. – W Juval odbędzie się wyścig. O tej porze roku jest tam sucho.

Juval to nieduży kraik należący do Ligi Miast-Państw, której członkiem jest również Turai, położony kilkaset mil od naszego miasta. Makri zastanawia się, jak mogę grać na wyścigach, które odbywają się tak daleko. Wyjaśniam jej, że tutejsi bukmacherzy opłacają czarownika, który nawiązuje magiczny kontakt z magiem zatrudnionym na stadionie w Juval.

Tamten przesyła mu spis zawodników, stawki, i wreszcie wyniki. Hazardziści w Turai nierzadko korzystają z tego systemu. Makri jest pod wrażeniem, wyraża jednak zaskoczenie, że magowie biorą udział w takich praktykach. – Myślałam, że oni wszyscy oddają się sprawom wyższym. – No, taką robotę biorą zazwyczaj młodzi czeladnicy. Gildia Magów w zasadzie tego nie popiera, ale cóż, w ten sposób mogą trenować przesyłanie wiadomości, co z kolei przydaje się podczas wojny. – Nie dosyć już przegrałeś? – Dlatego właśnie muszę się odegrać. Na taką sytuację mam co nieco w rezerwie.

Bukmacher Mox jak zwykle cieszy się na mój widok. Wypisał już kredą na tablicy wszystkie rydwany biorące udział w gonitwie w Juval. Z uwagą studiuję spis.

– Skąd wiesz, że magowie przekazują wszystko uczciwie? – pyta Makri.

Przyznaję, że to mnie niepokoi. Czarownicy zatrudnieni na wyścigach bywają nieuczciwi, jednak jest to ryzyko, które jestem gotów podjąć. Z wyścigami w Juval nigdy nie miałem żadnego kłopotu. To mały tor, w każdej gonitwie biorą zazwyczaj udział tylko cztery rydwany. Nie dostrzegam nikogo, kto mógłby pokonać faworyta, świetny rydwan z Samsariny zwany Wspaniałym Wojownikiem. Płacą za niego dwa do jednego, stawiam więc dwadzieścia guranów. – Wyrzucasz pieniądze w błoto – prycha Makri. – Tak? Zmienisz zdanie, kiedy będę odbierał jutro rano dwadzieścia guranów wygranej.

2

 

Idąc Bulwarem Księżyca i Gwiazd wreszcie docieramy do Dwunastu Mórz. W pobliżu budynku sądu deszcz rozpryskuje się na posągach dawnych królów i bohaterów Turai, i spływa po marmurowych chodnikach do dobrze utrzymanych rynsztoków. W bardziej eleganckich częściach miasta udogodnienia takie jak kanalizacja to cuda techniki. Inaczej u nas – tutaj ulewa zmienia w błoto pozbawione bruku ulice. Po dziesięciu dniach deszczu okolica już wygląda paskudnie, a przed nami jeszcze dwadzieścia. Dwanaście Mórz to piekło podczas pory deszczowej.

– Moja zmiana zaczyna się za dwie minuty, a ja jestem mokra jak koc Syreny – narzeka Makri i biegnie się przebrać.

Wdrapuję się na schody, które prowadzą bezpośrednio z ulicy Kwintensencji do mojego biura nad tawerną. Na drzwiach wisi tabliczka: „Najlepszy Magiczny Detektyw w całym Turai”. Deszcz zaczyna już zmywać farbę w miejscach, gdzie złuszczyła siew palącym słońcu lata. Magiczny detektyw. Czysta kpina. Dawno temu byłem po prostu czeladnikiem u czarownika. Obecnie moje umiejętności są najniższej klasy, zwykłe kuglarskie sztuczki w porównaniu z osiągnięciami wielkich magów Turai.

Powinienen coś zrobić z tą tabliczką. Widać, że to taniocha. Jestem najprawdopodobniej najtańszym magicznym detektywem w całym mieście, ale nie ma potrzeby się tym chwalić. Mam czterdzieści trzy lata i nadwagę, za to brak mi ambicji; często zdarzają mi się długie napady pijaństwa i zajmuję się sprawami, których nie chcą tknąć lepsi ode mnie. Pracuję dla klientów, których nie stać na detektywów z eleganckiej dzielnicy. Każę sobie płacić dziesięć guranów dziennie plus wydatki, co nigdy nie uczyni mnie bogaczem.

A szło mi już tak dobrze! Tego lata rozwiązałem kilka ważnych spraw, zgarnąłem sporo pieniędzy z nagród, poprawiłem swoją reputację w pewnych wpływowych kręgach.

Przy odrobinie szczęścia mógłbym się wydostać z dzielnicy Dwanaście Mórz i wrócić w dobre towarzystwo. Teraz jednak, kiedy trafiłem do sądu pod zarzutem ataku na królewskiego urzędnika, tym samym wróciłem do punktu wyjścia: zero pieniędzy i zero reputacji.

Jest duszno. Gorąca pora deszczowa jest nie do zniesienia. Ulica przypomina łaźnię parową. Gdybym nie miał magicznego płaszcza, nie wiem, jak bym sobie poradził.

Ponieważ moje umiejętności są tak marne, biorę ze sobą obecnie najwyżej dwa, trzy zaklęcia.

Zazwyczaj zabieram zaklęcie snu, dzięki któremu mogę pozbawić przeciwników przytomności. Przydaje się też czar wywołujący głośny wybuch, dla odwrócenia uwagi.

Dawno już minęły dni, kiedy potrafiłem stać się niewidzialny lub lewitować. W tej chwili jednak cały mój magiczny arsenał wykorzystuję do ochrony przed deszczem. Jeśli zdarzy się tak, że spotkam pięciu czy sześciu wrogów naraz, będę musiał polegać na swoim mieczu.

W moim biurze panuje straszliwy bałagan. Kopniakiem wrzucam pod stół jakieś śmiecie, wyciągam piwo z zapasu pod zlewem i rzucam się na kozetkę mamrocząc przekleństwa na niesprawiedliwość życia. Walczyłem za to miasto podczas ostatniej wojny z Orkami. Pomagałem w odpędzeniu tych dzikich hord ze wschodu, które chciały nas zalać.

Nie wspominam już o nienagannej służbie podczas wojny z Niojańczykami, kiedy nasi wrogowie z północy przedarli się przez górskie przełęcze i o mało nie wepchnęli nas wszystkich do morza. A czy ktoś okazuje mi wdzięczność? Ani trochę. Do diabła z nimi wszystkimi.

Ktoś puka do zewnętrznych drzwi.

– Do diabła z wami wszystkimi! – krzyczę.

Pukanie rozbrzmiewa ponownie. Nie mam ochoty na towarzystwo. Wykrzykuję kolejne przekleństwo, kończę piwo i przygotowuję się do rzucenia butelką w drzwi. Te otwierają się i do środka wkracza senator Mursjusz, jeden z największych bohaterów Turai i mój dawny dowódca. Jest wysoki, wyprostowany, siwowłosy i niezwykle energiczny jak na pięćdziesięciolatka. A oprócz tego nieźle wkurzony.

– Co to ma znaczyć? – pyta głosem, którego dźwięk przenosi mnie natychmiast na plac defilad. – Nie jestem przyzwyczajony do tego, aby moi byli żołnierze odnosili się do mnie bez szacunku.

Gramolę się na nogi. Senator Mursjusz to ostatnia osoba, którą spodziewałbym się zobaczyć na progu mojego biura. Wielcy bohaterowie Turai nie mają zwyczaju mnie odwiedzać. Minęło już pewnie piętnaście lat od naszej ostatniej rozmowy; było to prawdopodobnie wtedy, gdy pluton pod dowództwem Mursjusza bronił wyrwy wybitej w murze przez oblegających nas Orków, ja zaś byłem jednym z nieszczęśników tworzących żywą tarczę, która miała powstrzymać napastników przed wtargnięciem do miasta.

Oczywiście widywałem go również później, w jednej z lóż zarezerwowanych dla senatorów w teatrze lub na Stadionie Superbiusza, ale wątpią, czy kiedykolwiek mnie zauważył. A teraz, kiedy już mnie dostrzegł, nie wydaje się zachwycony.

– Zawsze byłeś obrzydliwą karykaturą żołnierza – warczy. – Widzę, że z upływem czasu nie zmieniłeś się na lepsze.

Mursjusz jest potężnie zbudowanym mężczyzną, a biała senatorska toga dodaje mu majestatu. Ja jestem w bieliźnie, co zapewne nie poprawia sytuacji. W pośpiechu zakładam tunikę i uprzątam jakieś śmiecie z krzesła. – Proszę usiąść, senatorze. – Bardzo przybrałeś na wadze – oznajmia Mursjusz, oceniając moje rozmiary tym samym pełnym dezaprobaty spojrzeniem, którym mierzył niewłaściwie ubranych rekrutów. – I nie powodziło ci się ostatnio zbyt dobrze.

Wie wszystko o moim upadku i żywi dla mnie współczucie. To żołnierz – nie ma cierpliwości do pałacowych rozgrywek politycznych. – Pałac to gniazdo żmij. Nigdy nie powinieneś był najmować się tam do pracy.

Dlaczego to zrobiłeś? – Dobrze płacili. – I popatrz, jak skończyłeś. Rozgląda się po obskurnym pokoju. – Czy Rycjusz oskubał cię w sądzie? Kiwam głową.

– Rycjusz to żmija. Nigdy nie stawił czoła w potyczce z nieprzyjacielem. I taki człowiek rządzi teraz miastem. Rozumiem, że szukasz pracy.

Znów kiwam głową.

– Potrzebuję usług detektywa. O ile wiem, sprawa nie jest skomplikowana.

Normalnie zatrudniłbym kogoś z okolicy, ale pomyślałem sobie, że być może potrzebujesz zajęcia.

Pytam, dlaczego mu to przyszło do głowy, on zaś odpowiada, że obserwuje wszystkich, którzy walczyli pod jego komendą.

– Tego dnia przy murze sprawiałeś się całkiem nieźle, Thraxasie. Zmartwiłbym się, gdybyś umarł z głodu – chociaż widzę, że zajęłoby to trochę czasu. Powiedziano mi, że masz opinię dobrego detektywa… gdy jesteś trzeźwy. Jak długo potrafisz zachować trzeźwość?

– Wystarczająco długo, kiedy sprawa rzeczywiście tego wymaga.

W tym momencie rozlega się stukanie do wewnętrznych drzwi, prowadzących na dół, do tawerny. Drzwi otwierają się same, zanim zdążyłem do nich podejść. Makii nie ma szacunku dla cudzej prywatności. Trzeba jej to darować. Bądź co bądź, dorastała wśród niewolników.

Po raz pierwszy Mursjusz okazuje niejakie zdziwienie. Widok Makri to rzeczywiście niespodzianka dla nieprzygotowanych. Chociaż zaledwie nieco wyższa od przeciętnej kobiety z Turai, chodzi wyprostowana jak wojownik, a przy tym jest szczupła i silna jak dziki kot czagra z simnijskiej dżungli. Ma duże ciemne oczy, prawie czarne, gęstą szopę czarnych włosów i uderzająco atrakcyjną twarz; jednakże cechą, na którą przede wszystkim zwraca uwagę każdy, kto odwiedza tawernę, „Pod Mściwym Toporem” po raz pierwszy, jest jej figura. Makri ma piękne kształty, których nie sposób nie zauważyć, bo jako barmanka zakłada tylko skąpe bikini z kolczugi. Nosi je, aby otrzymywać napiwki od pracowników portowych, żeglarzy i najemników, z których w większości składa się klientela Gurda.

Ludzie zwracają też zazwyczaj uwagę na rdzawy, ciemny odcień jej skóry. Makri jest w jednej czwartej Orkiem, a to oznacza kłopoty. Jest również w jednej czwartej Elfem, co stanowi atut w Turai, gdzie wszyscy lubią Elfy. Jej orkijska krew powoduje jednak różnego rodzaju trudności. Turajczycy nienawidzą Orków. Chociaż zawarliśmy pokój, podpisaliśmy nawet traktat i wymieniliśmy ambasadorów, nie trzeba odznaczać się wyjątkową pamięcią, aby wspomnieć dni, kiedy oblegali nasze miasto.

Dlatego Makri miewa problemy. Stali bywalcy tawerny już się do niej przyzwyczaili, ale nadal nie wpuszczono by jej do wytwornej restauracji w lepszej dzielnicy i różnych urzędowych budynków. Na ulicach często obrzucana jest obelgami. Martwiłbym się o nią bardziej gdyby nie to, że jest zapewne najbardziej niebezpiecznym wojownikiem w Turai, jeśli nie w ogóle na Zachodzie. Większą część życia spędziłem walcząc i nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek spotkał kogoś groźniejszego w walce na miecze, topory czy cokolwiek, co jej wpadnie w ręce.

Senator Mursjusz patrzy na nią zaskoczony i zapada niezręczna cisza. – Mam też spiczaste uszy-oznajmia Makii. To prawda, chociaż zazwyczaj zakrywa je wielka szopa włosów. – Pani wybaczy – przeprasza senator i zerka na miecz u jej boku.-Wyrób Orków?

Makri kiwa głową.

– Przywiozłam go ze sobą.

Mursjusz ogląda miecz z zainteresowaniem. Jako zawodowy żołnierz zawsze interesuje się bronią. – Świetna robota – mówi z uznaniem. – Olkowie mają doskonałych zbrojmistrzów, niezależnie od tego, co ludzie gadają. Równie dobrych, jak najlepsi wśród naszych. Mówisz, że przywiozłaś go ze sobą? – Z orkijskiej stajni gladiatorów. Walczyłam tam. To było wtedy, zanim zabiłam Orka, który był moim właścicielem, zaszlachtowałam jego świtę, uciekłam po gładkiej skalnej ścianie i zatrudniłam się tutaj jako barmanka. – Ciekawe. Twój strój nie wydaje się jednak przystosowany do walki. – Ma pan rację – potwierdza Makri. – Tylko głupiec walczyłby w bikini. Ale dzięki niemu zdobywam napiwki. Kiedy jestem w pracy, chowam miecz za barem.

Później wychodzi i wraca na dół. – Bardzo interesująca kobieta – komentuje Mursjusz. – W połowie Ork? – W jednej czwartej. Oprócz tego w jednej czwartej Elf. A w połowie człowiek, chociaż nie wpływa to na jej zachowanie.

Senator przypatruje mi się z zainteresowaniem. Zastanawia się zapewne, czy powinien zatrudnić detektywa, który żyje z kobietą, która jest w jednej czwartej Olkiem.

Nie musi się martwić. Nie żyję z Makri ani z nikim innym, jeśli już o to chodzi. Nie miałem nikogo od dłuższego czasu. Odeszła mi ochota na kobiety, kiedy kilka lat temu żona zostawiła mnie dla młodego czarnoksięskiego czeladnika. Zamiast tego zacząłem pić. Tak naprawdę zacząłem pić jeszcze zanim odeszła, ale później miałem na to o wiele więcej czasu.

– Co mogę dla pana zrobić?

Senator informuje mnie, że w jego wiejskim domu na wybrzeżu, w pobliżu Ferai, dokonano kradzieży. Jak każdy bogaty obywatel, senator ma jeden dom w mieście i drugi na wsi, dokąd wyjeżdża, kiedy pogoda staje się zbyt dokuczliwa.

– Nie poniosłem większych strat. W willi nie było dużo pieniędzy, zginęły jednak różne dzieła sztuki i chciałbym je odzyskać. Szczególnie pragnę, abyś znalazł pewien obraz, dla mnie bardzo cenny.

Wspominam tego Mursjusza, którego znałem dawniej, przebijającego się przez szeregi Orków z zakrwawionym mieczem w dłoni. Nigdy bym nie przypuszczał, że jest wielbicielem sztuki. Ale z tymi arystokratami różnie bywa. Mężczyźni z pokolenia Mursjusza uznawali służbę wojskową za coś oczywistego i dzielnie walczyli, zdobywali jednak również obycie towarzyskie. Wśród arystokracji modna była wówczas teoria, że należy wzbogacać każdy aspekt swojej osobowości. Ale wówczas Turai było inne. Odkąd kopalnie złota na północy zaczęły przynosić wielkie zyski, a handlarze narkotyków przywieźli z południa dwa, miasto stało się jednocześnie bogatsze i o wiele bardziej zepsute. Dziś młodzi arystokraci spędzają czas na rozpuście i dzięki łapówkom wymigują się od służby wojskowej. – Co zrobiła w tej sprawie Straż Obywatelska? – Nie poinformowałem ich.

Unoszę brew. Normalnie w takich wypadkach wzywa się strażników – chyba że sprawa miała jakiś delikatny aspekt, którego Mursjusz nie chciał ogłosić publicznie.

Spodziewałem się tego. Ludzie zazwyczaj przychodzą do mnie dopiero wtedy, gdy znajdą się w rozpaczliwej sytuacji. – Nie poinformowałem ich – powtarza Mursjusz. – Mam bowiem mocne podejrzenia, że za kradzieżą stoi moja żona. – Pańska żona?

Senator wyraża pewien niepokój wywołany poufną naturą swych wynurzeń.

Zapewniam go o mojej dyskr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin