Stone Katherine - Królestwo Tęcz.doc

(857 KB) Pobierz

Katherine Stone KRÓLESTWO TĘCZ

Prolog

Waszyngton

grudzień 1990

 

Wśród dziennikarzy tłoczących się przed bramą Memorial Hospital byli zarówno komentatorzy polityczni elitarnych pism Waszyngtonu, jak i redaktorzy programów rozrywkowych głównych stacji telewizyjnych. Po­lityka w stolicy odpoczywała. Izba Reprezentantów, Senat, Sąd - wszyscy mieli wakacje, a prezydent i Pierwsza Dama uczestniczyli w bożonarodze­niowych imprezach dobroczynnych. Jednak to nie chwilowy martwy sezon w polityce skłonił dziennikarzy do zajęcia się sprawą, która powinna intere­sować raczej ich kolegów z show biznesu, lecz to, że chodziło o Alexandrę Taylor, a w tym mieście władzy, wpływów i znakomitości Alexa była zna­komitością.

Alexa była aktorką, nie senatorem czy kongresmenem, jednak w pewnym sensie też została wybrana - wybrana przez miliony widzów, których miłość do niej wyniosła serial Pennsylvania Avenue na top i utrzymywała go tam od pięciu lat. I choć niektórzy waszyngtońscy dziennikarze czuli się w obowiąz­ku dystansować ironicznie od tragedii namiętności, władzy i przeznaczenia, której akcja rozgrywała się w stolicy, nikt nie podawał w wątpliwość talentu i czaru gwiazdy. Prasa, podobnie jak publiczność, lubiła Alexę, a posępne twarze reporterów zgromadzonych pod Memorial Hospital wyrażały szczerą troskę.

- Czekamy tu całą noc na dobre wiadomości, Joan. - Korespondent­ka Good Morning America była zaróżowiona od wiatru, jej zmęczona twarz świadczyła wyraźnie o całonocnym czuwaniu, a poważne spojrzenie ostrze­gało, że wiadomości nie są pocieszające. - Rzecznik szpitala spotkał się z nami dziesięć minut temu i powtórzył po prostu to, czego się dowiedzieliśmy tuż po północy. Stan Alexy Taylor jest krytyczny. Przeżyła wczorajszą ope­rację, dzięki której zdołano się uporać z krwotokiem wewnętrznym, lecz nadal nie wyszła ze śpiączki.

- Dowiedziałaś się czegoś więcej o wypadku? - spytała Joan Lunden, gospodyni programu w Nowym Jorku.

- Policja nie wydała jeszcze oficjalnego oświadczenia, ale mamy nowe fakty. Wczoraj późnym popołudniem, tuż po odebraniu tajemniczego tele­fonu, Alexa wyszła ze swego domu nad Zatoką Chapespeake, wsiadła do samochodu i ruszyła szybko krętą szosą ku autostradzie między stanowej. Na tej szosie jest wyjątkowo dużo niebezpiecznych zakrętów, to bardzo zdradzieckie miejsce, lecz, oczywiście, doskonale znane Aleksie. Teraz pada śnieg, lecz w chwili wypadku nawierzchnia była sucha. Mimo sprzyjających warunków atmosferycznych i doskonałej znajomości terenu Alexa z jakiejś przyczyny wypadła z zakrętu, a samochód runął w dół, na plażę i stanął w płomieniach. Cudem Alexę wyrzuciło z samochodu lub wyskoczyła, za­nim wóz wyleciał w powietrze.

- Powiedziałaś: „z jakiejś przyczyny”. Domyślasz się może z jakiej?

- Na razie są to wyłącznie spekulacje. Sądząc z odległości, jaką samo­chód przebył w powietrzu, zanim spadł na brzeg, musiał jechać bardzo szybko. Poza tym nie odnaleziono żadnych śladów poślizgu i nic nie wska­zuje na to, że Alexa próbowała hamować.

- Co znaczy?

- Co zapewne znaczy, że hamulce zawiodły. Zepsuły się lub ktoś je celowo uszkodził.

- Policja podejrzewa usiłowanie zabójstwa?

- Jak już powiedziałam, policja nie wydała żadnego oświadczenia. Sa­mochód jest tak zniszczony, że najprawdopodobniej nie uda się znaleźć żadnych śladów, nawet jeśli ktoś przy nim majstrował.

- A telefon?

- Jeszcze brak informacji na ten temat. Wiem tylko tyle, że wkrótce po nim wydarzył się wypadek.

- Więc jest możliwe, że Alexa była zdenerwowana albo podniecona i dla­tego jechała zbyt szybko, a w końcu straciła kontrolę nad samochodem?

- Możliwe. A nawet bardzo prawdopodobne. Ale, jak wiesz, u nas plotki docierają do wiadomości publicznej szybciej niż fakty, i ten zwykły, choć tragiczny wypadek może zostać szybko uznany za tajemniczy spisek lub intrygę.

- To prawda. No cóż. Dziękuję ci za informacje z ostatniej chwili. Skon­taktujemy się z tobą później, jeszcze w trakcie programu. Mam nadzieję, że przekażesz nam pocieszające wieści o stanie Alexy.

- Też mam taką nadzieję. Och! Zaczekaj chwilę! Chyba widzę siostrę Alexy, Catherine, znaną pianistkę. Nie wychodziła ze szpitala przez całą noc, ale teraz... Tak, to z pewnością Catherine. I, no proszę... to cieka­we... towarzyszy jej senator Robert McAllister. Nie wiedziałam, że którąś z sióstr coś łączy z tym przystojnym politykiem z Wirginii, ale, jak wielu innych senatorów, prawdopodobnie McAllister był konsultantem serialu Pennsylvania Avenue. Nie wiem, czy Catherine zechce rozmawiać z prasą, ale być może senator zgodzi się na wywiad.

Gdy Catherine chwyciła Roberta za rękaw płaszcza, ten instynktownie położył swoją męską dłoń na jej drżącej dłoni. Uciekając przed oślepiają­cym blaskiem kamer telewizyjnych, skręcił w kierunku stojącej nieopodal limuzyny, która miała ich zawieźć na lotnisko, gdzie już wkrótce mieli wylą­dować rodzice Catherine. Od zacisza limuzyny dzieliła ich jednak ściana reporterów. Ściana rozstąpiła się nagle, tworząc wąski tunel dla Roberta i Catherine. Mimo to wciąż z obu stron atakowały ich pytania, wobec któ­rych byli bezradni.

- Jak się czuje Alexa? Może nam pan powiedzieć, senatorze?

- Jak poważne okazały się obrażenia? Czy pacjentka jest nadal w śpiącz­ce? Czy lekarze mają nadzieję na wyzdrowienie?

- Pani Taylor. Pani przebywała chyba akurat w domu, gdy pani siostra odebrała telefon. Kto dzwonił? Jaką przekazał wiadomość? Czy dlatego Alexa tak nagle wybiegła z domu? Czy policja coś podejrzewa?

- Lekarze stwierdzili krwotok wewnętrzny i poważny uraz nerek. Czy oddała już pani krew, Catherine? Czy zgodziłaby się pani zostać dawcą nerki, gdyby zaszła konieczność?

Robert uprzedził Catherine, że może być zasypana gradem pytań, i do­radził, by na żadne nie udzielała odpowiedzi. Catherine wiedziała, jakie py­tania zadadzą reporterzy - takie same pytania dręczyły ją przez całą noc. Takie same, poza ostatnim.

Czy zgodziłaby się na przeszczep?

Serce Catherine nie miało najmniejszych wątpliwości. Tak, oczywiście! Temu okrzykowi towarzyszył jednak jęk rozpaczy. Jeżeli Alexa potrzebuje mojej krwi, mojej nerki, mojego serca, chętnie jej to wszystko oddam, ale...

To, co ja mogę jej ofiarować, nie różniłoby się niczym od daru obcego człowieka. Alexa, którą kocham jak własną siostrę, wcale moją siostrą nie jest.

Część 1

1

Kansas City,

Kansas maj 1968

 

Mój mąż wkrótce tu będzie - powiedziała Jane Taylor do wolontariu­sza w różowym fartuchu, który eskortował ją z sali szpitalnej do holu. - Zaczekam tutaj, w fotelu na kółkach, skoro tak trzeba, ale to na­prawdę niepotrzebne. Nie musi pan czekać. Doskonale sobie poradzę.

Prawda była jednak taka, że Alexander wcale się tu na razie nie wybierał. Zresztą nawet nie zatelefonowała, by mu powiedzieć, że ją wypisano. Poza tym zaraz po odejściu wolontariusza zamierzała wstać z fotela.

Nie miała żadnych wyrzutów sumienia, że kłamie. Przecież oni wszy­scy - lekarze, pielęgniarki i psychologowie bez przerwy kłamali. I, podob­nie jak Jane, kłamali w słusznej sprawie. Dla jej dobra.

- Przewieziemy panią na oddział internistyczny - powiedzieli, gdy stan jej zdrowia pozwalał na opuszczenie OIOM-u.

Na oddział internistyczny, nie położniczy - czyli bardzo daleko od ma­tek, których dzieci przeżyły. Jakby ich radość mogła pogłębić jej smutek! A smutek nie mógł już być głębszy. Na wspomnienie, że jeszcze tydzień temu jej życie składało się wyłącznie z radości, Jane nie mogła wyjść ze zdumienia.

Przed siedmioma dniami, w piękny wiosenny dzień, Jane, Alexa i Ale­xander wyjechali z domu w sielskiej Topece do Kansas, gdzie - na Targach Sztuki - odbywała się wystawa i sprzedaż wyrobów ceramicznych Jane. Była to ostatnia przygoda rodziny złożonej tylko z trzech osób. Już wkrót­ce do kręgu ich miłości miała dołączyć nowo narodzona istotka. Sześcio­letnia Alexa, szalenie przejęta tym wydarzeniem, rozprawiała o swoim ma­łym dzidziusiu i dowodziła z przekonaniem, że będzie to siostrzyczka.

Przez tygodnie przygotowań do wystawy Jane czuła się świetnie - jej czas wypełniało raczej twórcze podniecenie, niż jakikolwiek niepokój. Gdy nadeszła godzina wyjazdu, Alexander przy pomocy Alexy załadował samo­chód, a Jane, w siódmym miesiącu ciąży i w doskonałej kondycji, po pro­stu się temu przyglądała, rozbawiona niekonieczną nadopiekuńczością męża i córki. Nie zdenerwowała się niczym, nie zmęczyła, a mimo to ledwo zdą­żyli wyjechać na przedmieścia, zaczęła rodzić. W pewnej chwili, całkiem nagle, poczuła rozdzierający ból, a potem nastąpił krwotok.

Alexander pojechał jak szalony do najbliższej stacji pogotowia i lekarze szyb­ko rozłączyli Jane z maleństwem, dotychczas całkowicie bezpiecznym w jej łonie. Potem nastąpiło kolejne rozstanie. Córeczka, której już nigdy nie miała zobaczyć, umarła po pięciu dniach dzielnie toczonego boju o życie, a Jane zwyciężyła wojnę ze śmiercią i wkrótce została przeniesiona z OIOM-u nie na oddział położniczy ani na salę poporodową, lecz na oddział internistyczny. Było to ponure miejsce o śliskich korytarzach wyłożonych linoleum, gdzie kró­lowała choroba, miejsce oddalone od rozradowanych matek i ich dzieci.

Lekarze, psychologowie i pielęgniarki twierdzili, że tak będzie najlepiej. Nie powiedzieli jednak nigdy, dla kogo. Dla Jane? Dla innych matek, które mogłyby się czuć skrępowane jej towarzystwem?

Wszyscy ci specjaliści nie mieli jednak racji. Należało umieścić ją w sali poporodowej, razem z innymi matkami. W końcu była matką. Matką Alexy i dziewczynki, która umarła. Należało jej też pozwolić na odwiedziny w od­dziale noworodków.

Tam właśnie teraz zmierzała, chcąc przyjrzeć się wreszcie nowo naro­dzonym maleństwom. Wierzyła, że dzięki wizycie u dzieci zdobędzie się na to, by opowiedzieć Aleksie o jej nieżyjącej siostrzyczce. Jeszcze dziś Jane i Alexander chcieli powiedzieć prawdę swojej złotowłosej córce. A potem czekała ich smutna rozmowa z przyjaciółmi, którzy oczekiwali triumfalnego powrotu utalentowanej Jane z Targów Sztuki w Kansas.

Gdy Jane dotarła wreszcie na oddział noworodków i spojrzała przez szybę na maleństwa leżące w różowych i niebieskich łóżeczkach, pojęła natychmiast, że jej decyzja była słuszna. Widok niemowląt przyniósł jej ulgę. Sama wprawdzie straciła dziecko i wiedziała, że już nigdy nie urodzi następ­nego, ale spotkanie z tymi kruszynkami dawało nadzieję.

Piękną twarz Jane rozjaśnił uśmiech, pierwszy uśmiech od tygodnia: łagodny, kochający uśmiech matki...

 

Isabelle całowała czarne, jedwabiste włoski swej córeczki, omiatając wzro­kiem korytarz. Przed nią leżało nowo narodzone maleństwo, a za nią jak zwykle czaił się jeden ze szpiegów Jean-Luca. Ludzie Jean-Luca, niczym groźne cienie, nie odstępowali jej ani na krok ani gdy była w ciąży, ani później. Teraz, gdy urodziła dziecko, nawet nie usiłowali się kryć.

Isabelle żyła w ciągłym strachu, że ci ludzie otrzymają mordercze in­strukcje od szaleńca, który ich wynajął - rozkaz, by położyć kres temu nowemu, niewinnemu życiu. Bo było dla niego zagrożeniem. Ten rozkaz musiał kiedyś w końcu paść, lecz na razie Jean-Luca satysfakcjonowało chyba dręczenie Isabelle. Niczym dzikie zwierzę bawił się swoją ofiara, pe­wien, iż ma nad nią całkowitą kontrolę. Mówił jej wyraźnie, że wpadła w pu­łapkę, z której nie ma wyjścia. Czyżby tego nie rozumiała?

Oczywiście, że rozumiała. Wiedziała jednak również, że jeśli nie prze­stanie uciekać, Jean-Luc będzie się dobrze bawił. Dopóki wierzył, iż Isabelle wciąż ma nadzieję na znalezienie bezpiecznej kryjówki, dopóty bawił się świetnie tą okrutną zabawą w chowanego. A to dawało jej czas...

Czas na znalezienie kobiety, której mogłaby powierzyć swój bezcenny skarb. Na wiele miesięcy przed urodzeniem dziewczynki i potem, Isabelle rozmawiała z wieloma kobietami - były to krótkie wymiany zdań prowa­dzone pod złowrogimi spojrzeniami gangsterów Jean-Luca - i wciąż nie rezygnowała z poszukiwań. Ta jedna jedyna na świecie kobieta istniała, mu­siała istnieć, a Isabelle czuła, że gdy ją wreszcie spotka, nie będzie miała żadnych wątpliwości, że wybiera trafnie. Wiara w nieomylność serca była niemal tak silna jak instynkt, który dawał jej niestrudzoną wręcz energię, by nie ustawać w poszukiwaniach, dopóki nie zapewni swemu maleństwu bez­piecznego, kochającego domu.

Wędrowała całymi miesiącami z miasta do miasta. I szukała. A teraz przybyła na chybił trafił, choć nie bez celu, akurat tutaj, dokładnie w tym momencie, na oddział noworodków, gdzie blondynka o załzawionych oczach patrzyła tęsknym wzrokiem na nowo narodzone maleństwa.

Gdy się do niej zbliżyła, jej serce zaczęło bić szybciej.

- Dzień dobry - odezwała się po angielsku. Władała biegle wieloma językami; żaden z jej rozmówców nie zauważał lekkiego akcentu rodowitej Francuzki.

- Dzień dobry. - Jane uśmiechnęła się ciepło do tej pięknej kobiety o miękkim, królewskim głosie. Potem jej spojrzenie padło na dziewczynkę owiniętą ciepłą kołderką z różowego kaszmiru. Kobieta była blondynką, niemowlę miało lśniące czarne włoski, lecz ich identyczne niebieskie oczy zdradzały natychmiast rodzinne podobieństwo. - Jakie śliczne maleństwo.

- Dziękuję. Pani dziecko też jest tutaj?

- Nie. - Jane uśmiechnęła się przepraszająco. Uświadomiła sobie, że tu, na tym oddziale, wśród szczęśliwych matek i ich pociech jest po prostu niepożądanym gościem. W pięknych błękitnych oczach tej młodej matki było jednak coś takiego, że postanowiła powiedzieć jej prawdę. - Właśnie straciłam córeczkę. Urodziła się przedwcześnie i nastąpiły kom­plikacje.

- Tak mi przykro. Z pewnością będzie pani miała jeszcze inne dzieci.

- Nie, choć i tak dziękuję Bogu. Mam już uroczą sześcioletnią córkę. Chciałam jej dać siostrzyczkę, ale...

- Tak, rozumiem - szepnęła Isabelle. Czuła na sobie groźne spojrzenie swego stróża. Mężczyzna stał sześć metrów dalej, za daleko, by słyszeć rozmowę, lecz nie spuszczał z nich wzroku. A Isabelle wiedziała, że z każ­dą chwilą, z każdą minutą, jego zainteresowanie rośnie. - Muszę omówić z panią pewien problem.

- O! - zdziwiła się Jane, zaskoczona. W bystrych niebieskich oczach dostrzegła błaganie, rozpaczliwy krzyk o pomoc. - Oczywiście - powie­działa cicho.

- Nie możemy rozmawiać tutaj. Czy mogłaby pani pójść do damskiej toalety w holu i cierpliwie na mnie zaczekać? Niestety, nie zjawię się tam wcześniej niż za pół godziny.

Jane dostrzegła mężczyznę, który nie spuszczał z nich wzroku, i domy­śliła się, iż to on jest przyczyną tego tajemnego spotkania. Rozum ją ostrze­gał, że należy grzecznie, lecz stanowczo wyplątać się jak najszybciej z tej sytuacji, lecz serce wzięło górę nad rozsądkiem. Skoro będzie mogła ko­muś pomóc, to pomoże.

- Zaczekam na panią.

- Dziękuję. Teraz proszę się po prostu ze mną pożegnać, tak, jakby­śmy definitywnie zakończyły rozmowę i nie zamierzały się już spotykać.

- Dobrze - odparła z uśmiechem Jane i podnosząc lekko głos, szybko zerknęła na zegarek. - Boże drogi! Która to godzina! Muszę już iść. Przy­jemnie mi się z panią gawędziło. Do zobaczenia.

Jane odeszła, a Isabelle zaczęła spokojnie rozmawiać z kilkoma innymi młodymi matkami odwiedzającymi swoje pociechy. Po półgodzinie wyszła do holu i kiedy już miała opuścić oddział, zawróciła nagle do informacji i spytała jedną z wolontariuszek o drogę do toalety.

Na szczęście Jean-Luc wysłał za nią w pogoń wyłącznie mężczyzn. Nie brał pod uwagę możliwości powierzenia tej funkcji kobiecie, bo o istotach płci przeciwnej miał bardzo niskie mniemanie i traktował je wyłącznie użyt­kowo. Dzięki temu jednak Isabelle i jej maleństwo właśnie w damskiej toale­cie mogły czuć się całkowicie bezpieczne.

 

- Bardzo pani dziękuje, że zgodziła się pani ze mną spotkać - szepnęła cicho Isabelle na widok Jane.

- Nie ma za co.

- Jesteśmy same?

- Tak.

- To dobrze. - Isabelle przeniosła łzawe spojrzenie z Jane na swoją córeczkę owiniętą w różowy becik. - Weźmie ją pani? - spytała drżącym głosem.

- Oczywiście. - Jane dostrzegła łzy Isabelle, lecz sądziła, że ta piękna kobieta prosi ją tylko o potrzymanie dziecka. O prostą uprzejmość... choć dla niej nie było to proste. Gdy tuliła dziewczynkę w ramionach, przeszył ją ból.

- Chodzi mi o to - ciągnęła Isabelle cicho, lecz pewnie, widząc z jak ogromną czułością Jane tuli dziewczynkę - czy weźmie ją pani i wychowa jak własną córkę?

- Co takiego?! - wykrzyknęła Jane z nadzieją i zarazem niedowierza­niem.

- Przy mnie nigdy nie będzie bezpieczna. Kocham ją całym sercem... ona jest moim sercem, ale... - Jakiś wewnętrzny, buntowniczy głos kazał jej przez chwilę udawać, że Jean-Luc i jego ludzie nie istnieją. Zganiła siebie w duchu i szybko wróciła do rzeczywistości. - Straciła pani ro­dzone dziecko...

- Tak, ale pani nie powinna tracić swojego - odparła łagodnie Jane, tocząc własną, prywatną bitwę z uczuciami. Serce nie miało żadnych wąt­pliwości, odpowiedziało od razu i radośnie na zaskakujące pytanie Isabelle. Lecz doświadczywszy tak bolesnej straty, Jane zdawała sobie sprawę, że matka i córka powinny być razem. To przekonanie, ostatnią wysepkę roz­sądku, wtłoczyła na siłę w sam środek wzburzonego oceanu uczuć.

- Gdyby mi pani wyjaśniła, dlaczego nie może jej pani zatrzymać, uda­łoby nam się chyba wspólnie rozwiązać ten problem. Na pewno jest jakiś sposób. Z przyjemnością pani pomogę.

- Nie mogę nic powiedzieć i nie ma żadnego innego wyjścia z sytuacji. Ale może mi pani pomóc. Od chwili gdy zrozumiałam, że nie wolno mi jej zatrzymać, modliłam się tylko o to, by znaleźć dla niej matkę, która by ją kochała tak samo jak ja. I teraz widzę, że właśnie pani jest tą matką.

W milczeniu popatrzyły sobie w oczy i złożyły obietnice płynące pro­sto z serca.

- Będę ją kochała - szepnęła w końcu Jane.

- Tak, wiem. - Isabelle wpatrywała się w nią jeszcze przez dłuższą chwilę, w końcu odwróciła głowę i skupiła się na sprawach, które musiała załatwić zanim rozpocznie życie bez córeczki. Z dużej torby na pasku wyjęła niebie­ską aksamitną saszetkę przetykaną złotem. Delikatnymi, zręcznymi palcami otworzyła saszetkę i wyjęła z niej kilka starannie opakowanych paczuszek, z których po odwinięciu serwetek wyjrzały lśniące brylanty, rubiny, szafiry i szmaragdy.

- Ona byłaby bardzo bogata - wyjaśniła Isabelle.

Zostałaby przecież księżniczką, dodała w myślach.

- Udało mi się częściowo zainwestować jej majątek w te klejnoty - ciągnęła. - Wszystkie bez skazy, o wspaniałym szlifie i barwie. Dziś są war­te około dwudziestu milionów dolarów. Proponowałabym jednak, aby sprze­dała je pani tylko w razie potrzeby, gdyż na pewno z czasem zyskają na wartości.

- Nie mogę ich przyjąć.

- Zapewniam panią, że nie są kradzione. Stanowią prawowitą własność mojej córki.

- Mój mąż i ja nie jesteśmy bogaci i chyba nigdy nie dorobimy się wielkich pieniędzy, ale zapewniliśmy sobie spokojną egzystencję. Pracowa­liśmy naprawdę bardzo ciężko na to, by pozwolić sobie na dwoje dzieci. - Jane wzruszyła ramionami, nie całkiem pewna, dlaczego właściwie odma­wia przyjęcia klejnotów, lecz absolutnie pewna słuszności swojej decyzji. Jej rodzina wiodła skromne, ale tak szczęśliwe życie, że nie chciała tego zmieniać.

Twarde stanowisko Jane w sprawie klejnotów utwierdziło jedynie Isabelle w przekonaniu, że wreszcie znalazła kobietę, której może powierzyć swój największy skarb. Isabelle była kiedyś bardzo biedna, potem bogata i zdążyła już zrozumieć, że najcenniejszą wartością w życiu jest miłość. A ta kobieta o lśniących, szmaragdowych oczach najwyraźniej podzielała jej zdanie...

- Może mam pani opowiedzieć coś o sobie i moim mężu? - zapropo­nowała cicho Jane.

- Nie, niech pani nic nie mówi. Najlepiej będzie, jeśli nie poznam żad­nych szczegółów. Ja zresztą też już nic więcej nie dodam... poza tym, że moja córka to owoc wielkiej miłości. Nie jest jednak ze mną bezpieczna i nigdy bezpieczna nie będzie. - Oczy Isabelle znów wypełniły się łzami. Wbrew swym nadziejom, nie była wcale przygotowana na to, co się miało za chwilę stać.

- Czy w dwudziestą pierwszą rocznicę urodzin mojej córki powie jej pani, co się dziś zdarzyło? Czy powie jej pani, że ją kochałam, ale nie mia­łam wyboru?

- Tak. Oczywiście. Kiedy dokładnie się urodziła? - spytała Jane, pew­na, że Isabelle, niezależnie od miejsca pobytu, prześle ciche zapewnienie o miłości swojej dorosłej już córce, która będzie właśnie poznawała prawdę z dawnych czasów.

- Dwudziestego maja. Urodziła się tydzień temu.

- Dwudziesty - powtórzyła Jane, jakby chciała się nauczyć tej daty na pamięć. Miała ją jednak i tak wyrytą głęboko w sercu, gdyż tego samego dnia przyszła na świat jej nieżyjąca już córeczka. - Dobrze, powiem jej. Czy mam jej przekazać coś jeszcze?

- Żeby mnie nie szukała. To by się i tak na nic nie zdało, ale już same próby mogłyby sprowadzić na nią nieszczęście... I jeszcze jedno - dodała pod wpływem nagłego impulsu - oczywiście to pani podejmie tę decyzję i nie będę nalegała, by takie było jej pierwsze imię ale...

- Tak?

- Gdyby na imię, na przykład drugie, mogła mieć Alexandra...?

Alexandra. Po ojcu - domyśliła się Jane, słysząc miłość pobrzmiewającą wyraźnie w głosie Isabelle. Ojciec dziewczynki miał na imię Alexander, i to był kolejny zadziwiający zbieg okoliczności. Jane ukryła jednak zaskoczenie, ponieważ kobieta nie życzyła sobie żadnych szczegółów na temat jej rodziny. Tak więc Jane nie powiedziała, że jej mąż również nosi to imię, ani też nie dodała, że jej starsza córka to Alexandra. Nie wypowiedziała ich głośno, lecz te słowa wypłynęły prosto z serca: „starsza córka”.

- Na drugie imię będzie miała Alexandra.

- Dziękuję.

Isabelle zmusiła się znowu do skupienia na ostatnich ważnych szczegó­łach. Włożywszy niebieską saszetkę do dużej torby, wyjęła z niej woreczek na pieluszki, czarnowłosą lalkę i biało-niebieski kocyk. Razem odwinęły dziewczynkę z różowej kołderki, a potem Isabelle otuliła córeczkę biało-niebieskim kocykiem, podczas gdy Jane okrywała lalkę różową wełenką.

A potem Isabelle pozostało tylko pożegnanie. Z maleństwem w ramio­nach odeszła cichutko w kąt. Gdy całowała zaróżowione policzki dziew­czynki, szafirowe oczy matki i córki spotkały się.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin