Oblicza PRL cz. 8 - 1968-1970.pdf

(1183 KB) Pobierz
125002830 UNPDF
Najnowsza
Instytut
Pamięci
Narodowej
Polaków
Oblicza PRL
Nr8
1968 – 1970
na Czechosłowację,
strzały
Fragment
plakatu
sławiącego
Układ
Warszawski
na Wybrzeżu
Układ Warszawski, którego wojska zdławiły w 1968
roku Praską Wiosnę, umożliwiał Sowietom pełną
kontrolę nad armiami ich wasali. Polscy żołnierze zostali
także użyci w grudniu 1970 roku do stłumienia
robotniczych protestów w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie.
Zostało tam zabitych kilkadziesiąt osób, m.in. Janek
Wiśniewski (właściwie: Zbigniew Godlewski). Z prawej:
Ryszard Siwiec dokonuje podczas dożynek we
wrześniu 1968 roku samospalenia w proteście przeciw
najazdowi na Czechosłowację
historia
31 GRUDNIA 2007
Najazd
125002830.020.png 125002830.021.png 125002830.022.png 125002830.023.png 125002830.001.png
125002830.002.png
> Oblicza PRL
3
Ciemno, błoto, daleko do domu
redaktor
cyklu
dziennikarz
„Rzeczpospo-
litej”
m.rosa-
lak@rp.pl
15 grudnia 1970 roku władza przerwała spis powszechny. Rachmistrze wrócili do domu.
Powód podano taki: wichrzyciele i pospolici bandyci atakują przedstawicieli władzy ludowej na Wy-
brzeżu, a więc każdy, kto występuje w imieniu PRL, jest zagrożony. Pamiętam to doskonale, bo sam
byłem wtedy rachmistrzem spisowym, jak wszyscy koledzy ze studium dziennikarskiego.
Nie czułem zagrożenia jako „przedstawiciel władzy ludowej”. Czułem się, owszem, niepewnie, bo
chłopcom z naszego roku wyznaczono koszmarny rewir między Aninem i Międzylesiem. Ciemno, błoto,
daleko od domu do domu, trudno trafić. Ale agresji ze strony spisywanych nie doznałem, no, może po-
za pewną ograniczoną umysłowo nimfomanką. Jakiś emeryt straszył mnie też „jakby co”, niby
lampartami, dwoma kotami spokojnie wygrzewającymi się na piecu. Nie agresja, ale bieda, potwor-
na nędza wstrząsała nami wtedy. Tuż pod Warszawą ujrzałem na przykład prawdziwe klepisko
w jakimś dziwnym szałasie-ziemiance, gdzie z żoną i dziećmi mieszkał robotnik z FSO. Ówcześni „boga-
cze” mieli natomiast „wille” – prymitywne sześciany gomułkowskiego typu, przedmiot zazdrości.
Przez kilka dni wracałem stamtąd zziębnięty i głodny. Wcale już nie pamiętałem Marca ani najazdu
na Czechosłowację. Jeszcze kilka dni minęło, zanim w ogóle dotarło do mnie, że władza kazała zabijać
rodaków. Po kilku kolejnych dniach z ulgą i nadzieją zobaczyłem w telewizorze nowego pierwszego se-
kretarza. Dziesięciu lat potrzebowałem, aby w sierpniu 1980 roku poznać pełną prawdę o tamtych
wydarzeniach.
—Maciej Rosalak
Anielscy ajenci szaszłykarni
MAREK NOWAKOWSKI
pisarz
wo bywało beczkowe na ku-
fle, z czasem wyłącznie bu-
telkowe. Ludzie wracając
z roboty, zatrzymywali się
przedbudką i, oparci łokcia-
mi o kontuar, popijali sobie
na stojąco. Żadnych sanita-
riatów nie było, a piwo, jak
wiadomo, pędzi, piwosze po-
szczywali gdzie bądź w po-
bliżu. Często z tego powodu
popadali w konflikty z gli-
niarnią, która urządzała
naszczochów polowania.
Rozprawiano o szkodach,
które powoduje istnienie bu-
dek zpiwem. Koronny argu-
ment stanowił margines spo-
łeczny, który gromadził się
przybudkach.
Margines jak margines,
zjawisko trudno rozpozna-
walne. Lud ubierał się dość
monotonnie, po czapkach
z samodziału i siermiężnych
jesionkach zapanowała po-
wszechna moda kurtek,
płaszczy zortalionu ibereci-
ków z antenkami. Trudno
więc było odróżnić margine-
sowca od proletariusza. Ale
co jakiś czas odium spadało
na budki z piwem. Istniała
postępująca tendencja
do ich likwidacji w centrum,
żeby nie psuły oblicza mia-
sta. Natomiast pozostawały
nietknięte naobrzeżach.
Po budkach z piwem na-
stała faza następna. Niewąt-
pliwie wyższa. Szaszłykarnie.
Zaczęły wyrastać jak grzyby
po deszczu budy, baraczki
lub po prostu dachy na po-
lach, które nazywały się
szaszłykarnie. Szaszłykarnie
albo rożno (nie rożen), bo
i taka nazwa występowała
przemiennie. Tu już było pi-
wo z konsumpcją. Podawali
przypiekane kiełbasy napa-
tykach, bułki. Z czasem me-
nu się wzbogaciło iserwowa-
no szaszłyki, które składały
się z nabitych na patyk ka-
wałków boczku, cebuli ikieł-
basy. Ajenci pozostali ci sami.
Ale rozszerzył się znacznie
zakres ich kompetencji. Mogli
dręczyć klientów lub być dla
nich aniołami. Dręczyciele nie
dawali samego piwa, jedynie
zobowiązującą konsumpcją.
Mogli również limitować pi-
wo i do jednej konsumpcji
przysługiwała tylko jednabu-
telka. Następna butelka po-
wodowała konieczność naby-
cia następnego szaszłyka.
Różnie dręczyli. Ponieważ
często ajenci rekrutowali się
zbyłych funkcjonariuszy mi-
licji, strażników więziennych,
ormowców, to, pamiętając
oswojej służbie, wyżywali się
z pewnym sadyzmem
na klientach. Można powie-
dzieć, że z powodu dawnego
zajęcia traktowali ich jako
aresztantów, więźniów, sło-
wem podejrzany element,
który należy trzymać w kar-
bach. Lud nie miał jednak al-
ternatywy i tłumnie wypeł-
niał szaszłykarnie, znosząc
pokornie udręki i błagając:
„Panie kierowniku, jeszcze
jedno piwko, kiełbaskę już
brałem uprzednio!”.
Rozwijało się budownic-
two mieszkaniowe i partery
nowych bloków zostały
przeznaczone nalokale uży-
teczności publicznej. Przy-
szedł zły czas na budy i ba-
raczki. Miejsce tej prowizorki
zajęły sklepy winno-delika-
tesowe w blokach. Bywało
w nich piwo. Ale klienci nie
mieli prawa do konsumpcji
na miejscu. Jedynie na wy-
nos. Wystawały gromady
mężczyzn przed sklepami
winno-delikatesowymi ispo-
żywczymi. Pomału zapomi-
nał człowiek miasta, że kie-
dyś istniały małe szynki
i knajpki, gdzie można było
usiąść przystoliku, zamówić
piwo, flaszkę wódki, zakąskę
i pogawędzić sobie z kum-
plami. Czasem tylko któryś
zwystających przedsklepem
przymykał oczy, potem
otwierał inajego obliczu po-
jawiał się wyraz błogości, roz-
marzenia jak po słodkim
śnie. Zapewne roiła mu się
w głowie taka mała cicha
knajpka wjego dzielnicy, ka-
mienicy. Rzeczywistość bru-
talnie iszybko przywoływała
go doporządku.
anim powstały szasz-
łykarnie, były budki
z piwem. Władza lu-
dowa od początku li-
kwidowała prywatną gastro-
nomię. Małe knajpki, gospo-
dy, piwiarnie zamieniały się
wsklepy żelazne, spożywcze
i inne. Oczywiście były już
własnością państwową. Jed-
nak tu i ówdzie pozostawio-
no swoiste wentyle, żeby lud
miał gdzie i czym odetchnąć
porobocie.
Budki z piwem jako pół-
prywatnagastronomia miały
długą historię. Były własno-
ścią MHD lub spółdzielczości
Społem iinwalidzkiej. Odda-
wano je w dzierżawę tzw.
ajentom, którzy odgrywali
rolę pewnego rodzaju szyn-
karzy. Stała sobie taka niedu-
ża budka, pomalowanaprze-
ważnie na zielono, z drzwia-
mi odtyłu, okienkiem zprzo-
du i przybitym do frontowej
ściany pulpitem nazewnątrz.
W środku urzędował ajent
i wydawał piwko. Początko-
Z
125002830.003.png 125002830.004.png 125002830.005.png 125002830.006.png 125002830.007.png
 
4
Najnowsza historia Polaków
Zaraz po ostatecznym rozprawieniu się z syjonistami, jesienią 1969 r. partia zabrała się do hipisów
Utopia bajecznie kolorowa
prócz dywizji pancer-
nych i zmechanizo-
wanych LWP uschył-
ku lata pamiętnego
roku 1968 ciągnęły
na południe, ku granicy z Cze-
chosłowacją, także gromady
młodych ludzi w koszulach
wpsychodeliczne kwiaty. Przy-
wódca polskich hipisów „Pro-
rok” i jego najbliżsi uczniowie
zabrali się nazlot wDusznikach-
-Zdroju wojskową ciężarówką.
Zrządzeniem losu zlot miał
się rozpocząć wdniu, wktórym
wojska Układu Warszawskiego
wkroczyły do Czechosłowacji,
by zdławić praską wiosnę.
OdrananadDusznikami hucza-
ły ciężkie wojskowe transpor-
towce, a na przygranicznych
drogach dudniły czołgi. I oto,
wtej właśnie chwili, wśród spa-
nikowanych kuracjuszy pojawił
się wparku zdrojowym „Prorok”
– w białej narzutce na głowie
i z naręczem kwiatów w ręku
–by głosić wszem iwobec: „ma-
ke love, not war”. To hasło, znane
wcześniej głównie z zagranicz-
nych gazet, musiało wtych oko-
licznościach zabrzmieć jak wy-
zwanie. Dwie godziny porozpo-
częciu zlotu doDusznik ściągnę-
ły posiłki milicji. Wszystkich hi-
pisów, którym udało się tu
dotrzeć, około 60, zatrzymano
ipoddano wzaimprowizowanej
siedzibie SB w schronisku
PodMuflonem wielogodzinnym
przesłuchaniom. Marzenie
o połączeniu człowieka z czło-
wiekiem drogą miłości nie mo-
gło się w PRL ziścić. Od zlotu
wDusznikach było już całkowi-
cie jasne, że hipisi to element
obcy i wrogi socjalistycznemu
państwu, który należy konse-
kwentnie zwalczać.
Zbawienie
bez beretów z antenką
Sami hipisi takiego aż obrotu
sprawy raczej się nie spodziewa-
li. Jak wyjaśniał wiele lat później
dawny uczestnik ruchu Jacek
Jakubowski iprzedstawiciel je-
go intelektualnego nurtu:
„wmoim przekonaniu poprostu
olewaliśmy wszystko, nie tylko
władzę, ale także społeczeństwo
i Kościół”. Społeczeństwo, po-
dobnie jak władza, nie pozosta-
wało zresztą dłużne.
–Ludzie wautobusach poka-
zywali nas palcami. Ale my
chcieliśmy prowokować. To było
skierowane przeciw zakłama-
niu, szarzyźnie oraz płaszczom
ortalionowym i beretom z an-
tenką – wyjaśnia Jarek, jeden
z weteranów hipisowskich ko-
mun, który po transformacji
ustrojowej został menedżerem
w wielkiej zagranicznej firmie.
Sam wygląd i stroje hipisów
–zwykle szyte iłatane własnymi
siłami – jaskrawo odbijały
od rzeczywistości gomułkow-
skiej Polski. Jeden z założycieli
ruchu Marek Zwoliński, „Psy-
cholog”, chodził wtedy we wła-
snoręcznie uszytych spodniach
zrypsu wfioletowe iżółte kwia-
ty i wyznawał pogląd, że męski
strój powinien mieć cechy bar-
dziej kobiece: „w rozumieniu
Rabindranatha Tagore, a nie
tym innym”. Hipisi – z długimi
włosami, znaszyjnikami, pacior-
kami, bransoletkami, a później
słynną pacyfą –wyglądali wpe-
erelowskim tłumie jak egzotycz-
ne ptaki. Zwłaszcza że nikt nie
wiedział, kim są ioco im chodzi.
Dla potrzeb funkcjonariuszy
MO sformułowano roboczą de-
finicję: hipis to osobnik, który
dziwnie wygląda inie chce pra-
cować.
Zresztą i sami hipisi nie za-
wsze byli pewni swej tożsamości
iswych idei, aoprócz intelektu-
Ruch, którego źródłem
był głód wartości,
na Zachodzie
sprzeciwiał się kultowi
pieniądza i konsumpcji.
W PRL uderzał przede
wszystkim w hipokryzję
systemu
SB inwigilowała uczestników strajków do końca lat 70. Co trzeci został wyrzucony z pracy
Grudzień ‘70 – To nie na darmo...
dy w końcu grudnia
1970 roku Krzysztof
Dowgiałło pod wra-
żeniem „czarnego”
gdyńskiego czwartku
pisał „Balladę o Janku Wiśniew-
skim”, nie mógł przypuszczać,
że po latach stanie się ona naj-
bardziej znanym songiem wol-
ności epoki komunizmu w Pol-
sce. Były w niej: rozpacz, gniew i
bezsilność. Były też słowa niepa-
sujące do nastroju Wybrzeża po
ostrym strzelaniu do ludzi i noc-
nych, ponurych pogrzebach
stoczniowców: „Nie płaczcie
matki, / To nie na darmo…”
Słowa te, niosące pocieszenie,
ale też wiarę, że krew niewin-
nych nie pójdzie na marne, do-
cierały do świadomości sterro-
ryzowanego Wybrzeża z opo-
rem. Reszta Polski usłyszała je
dopiero w 1981 roku w filmie
Andrzeja Wajdy „Człowiek z że-
laza” w przejmującym wykona-
niu Krystyny Jandy.
„Przyciszony
wewnętrzny bunt”
Władza mieniąca się „robotni-
czą” strzelała do bezbronnych
ludzi, nazwała ich bandytami i
kazała o nich zapomnieć. Ten
brak szacunku do zmarłych w
kraju tak silnie czczącym swych
poległych, okazał się zapalną
iskrą. Narodziny legendy były
tylko kwestią czasu. Zaczęła ona
wyrastać z dwóch filarów: z pa-
mięci o zamordowanych oraz
pamięci triumfu nad komunista-
mi – krótkotrwałego, ale przez
wiele miesięcy przypominane-
go przez wypalone mury komi-
tetów wojewódzkiech PZPR w
Gdańsku i Szczecinie.
O jej początkach pisał tajny
współpracownik SB ps. Ka-
sprzak: „Sytuacja w Gdańsku
uległa poprawie, lecz z mego
punktu obserwacji przeistoczy-
ła się w głęboki żal większości
społeczeństwa i w przyciszony
wewnętrzny bunt”. Ta obserwa-
cja płatnego donosiciela trafnie
identyfikuje podstawowy czyn-
nik, który kształtował postawy
gdańszczan przez całą dekadę,
przygotowując grunt na prze-
łom Sierpnia 1980 roku. Stocz-
niowa bomba z opóźnionym za-
płonem, która po 20 latach wy-
sadziła w powietrze komunizm,
zaczęła tykać w grudniu
1970 roku.
Pacyfikacja niepokornych
Aktywność robotników trwa-
ła przez następne miesiące.
Stoczniowcy kilkakrotnie po-
dejmowali próby strajków eko-
nomicznych, organizowali się w
zakładach, próbowali nawet
uniezależnić związki zawodowe
i rady zakładowe od dominacji
partii. Najdalej poszli robotnicy
GRZEGORZ ŁYŚ
dziennikarz „Rzeczpospolitej”
O
DR JANUSZ MARSZALEC
IPN, oddział w Gdańsku
G
125002830.008.png 125002830.009.png 125002830.010.png 125002830.011.png 125002830.012.png 125002830.013.png 125002830.014.png 125002830.015.png 125002830.016.png
> Reportaż z przeszłości
5
alistów zdarzali się wśród nich
również autentyczni analfabeci.
Ale łączyła ich, w każdym razie
w początkach ruchu, wiara
w możliwość zbawienia docze-
snego świata. Zdaniem Zwoliń-
skiego „była to paląca potrzeba
określenia, jaka ma być przy-
szłość ludzkości. Nie chodziło
onas, tylko olepsze jutro świata.
Stanowiliśmy ruch odwołujący
się do ideologii hipisów amery-
kańskich, starożytnej filozofii
hinduskiej, Pisma Świętego, tao-
izmu, osiągnięć antropologii
kulturowej, młodego Marksa”.
Ale inny z dawnych hipisów
przyznaje: „Tak naprawdę
to głównie się włóczyliśmy,
co dawało poczucie wy-
zwolenia od otaczającej
nas tandety i propagan-
dy. I marzyliśmy o San
Francisco”.
„Prorok” mieszka
na działkach
To właśnie w San
Francisco podczas fe-
stiwalu o nazwie
Pierwsze Światowe
Połączenie Człowie-
ka (The World’s First
Human Be-in) w dzielnicy
Haight-Ashbury narodził
się 14 stycznia 1967 r. ruch
hipisów. Owego dnia były
Józef Pyrz
„Prorok”
naukowiec z Harvardu Timothy
Leary ogłosił ostateczny
zmierzch starych amerykań-
skich bogów, pieniądza i pracy,
i początek nowej epoki miłości
i wolności, nowej religii opartej
nabuddyzmie zen i„nowym sa-
kramencie”, czyli LSD. Idee te by-
ły twórczą kontynuacją obrazo-
burczych koncepcji poprzednie-
go jeszcze pokolenia, beatników,
zwłaszcza AllenaGinsberga iMi-
chaela McClure. DoPolski dotar-
ły dzięki przedrukom zprasy za-
granicznej zamieszczanym
w owym czasie przez tygodnik
„Forum”. Przejawy rewolty mło-
dzieży godzącej w fundamenty
kapitalizmu odnotowywano
w Polsce z wielką uwagą. Nie
przypuszczano pewnie, że już
po paru miesiącach zapuka ona
i do bram PRL – na początek
podniepozorną postacią „Proro-
ka”.
„Prorok”, pierwszy inajwybit-
niejszy z polskich ojców założy-
cieli ruchu hipisów –pochodzą-
cy z podkrakowskiej wsi Józef
Pyrz, malarz irzeźbiarz pozako-
piańskiej szkole Kenara, student
ATK – rozpoczął nauczanie już
latem 1967 r. w Mielnie. Niski,
chudy, silnie utykający wortope-
dycznym bucie wyróżniał się pa-
łającym wzrokiem i zniewalają-
cym sposobem mówienia. Roz-
< Rok 1969,
warszawska
ulica.
Na piersiach
hipisów
medaliony
z pacyfą
– znakiem
pokoju
>
Szczecina, żądając rozwiązania
uzależnionej od partii Central-
nej Rady Związków Zawodo-
wych i powołania niezależnych
związków. W Gdańsku od stycz-
nia 1971 roku działacze robotni-
czy próbowali przejmować
struktury już istniejących związ-
ków.
Jedyna znana historykom
próba powołania wolnych
związków została podjęta w
gdyńskim Dalmorze. 29 stycznia
1971 roku kilku ludzi w przesła-
nym do rady zakładowej piśmie
zażądało w imieniu załogi statku
„Rega” ukarania „sprawców
mordu” w Grudniu 1970 i powo-
łania „wolnych związków zawo-
dowych”. SB szybko ustaliła, że
autorem postulatów był II me-
chanik statku, niejaki Kojro. Po-
mysł powstał w gronie kilku ma-
rynarzy, którzy „przyciśnięci”
przez bezpiekę z pomysłu się
wycofali. Tacy jak oni w starciu z
władzą nie mieli żadnych szans.
Brak doświadczeń w działalno-
ści społecznej i postępująca ato-
mizacja środowisk robotniczych
połączona z koordynowaną
przez SB akcją represyjną do-
prowadziły do wygaszenia spo-
łecznikowskiego zapału. Akty-
wistów osaczano, kompromito-
wano, słabych korumpowano.
Osiągnięcia dyrekcji i ka-
drowców zakładów pracy
(wspieranych operacyjne przez
SB) najlepiej podsumowuje re-
lacja Joanny Dudy-Gwiazdy: „W
Centrum Techniki Okrętowej
udało mi się doprowadzić do
wybrania całkowicie niezależnej
Komisji Zakładowej (nie było w
niej ani kierowników, ani partyj-
nych). Weszli do władz związku
bardzo porządni ludzie, a po pół
roku wszyscy byli albo skorum-
powani, albo zniszczeni”.
„Żądamy
ukarania winnych…”
Zanim jednak do tego doszło,
niezależni działacze robotniczy,
czasem związani też z radami za-
kładowymi i w mniejszym stop-
niu ze związków, usilnie upomi-
nali się o ofiary Grudnia, niekie-
dy podnosili nawet sprawę bu-
dowy pomnika. Jak bumerang
wracała też kwestia rozliczenia
winnych strzelania na ulicach.
Pomysł wybudowania po-
mnika ofiar milicji został zgło-
szony oficjalnie prawdopodob-
nie po raz pierwszy 25 stycznia
1971 roku w Stoczni im. Komuny
Paryskiej na robotniczym ze-
braniu. W tym samym czasie w
Gdańsku pod naciskiem robot-
ników dyrekcja Stoczni wyraziła
zgodę na zawieszenie tablicy
pamiątkowej. Był to jednak blef
obliczony na uspokojenie na-
strojów. Nie na długo pomógł,
gdyż przed świętem 1 Maja ro-
botnicy przystąpili do działania.
Na mieście pojawiły się prymi-
tywnie wykonane ulotki wzywa-
jące do manifestacji przed sie-
dzibą KW PZPR w Gdańsku
oraz – co zostało skrupulatnie
udokumentowane – napisany
kredą symbol Polski Walczącej.
Decydenci, próbując rozłado-
wać napięcie, zdecydowali się
na ustępstwa. W Gdańsku i Gdy-
ni wytypowano osoby, które
miały złożyć kwiaty na grobach
zabitych. Ruch ten nie uciszył
wszystkich. W Stoczni im. Leni-
na w Gdańsku zdesperowana
grupa stoczniowców zdecydo-
wała się na publiczne zademon-
strowanie swych żądań. Tak do-
szło do demonstracji pierwszo-
majowej, podczas której pierw-
szy raz w dziejach PRL klasa ro-
botnicza niosła własne,
niezależne transparenty: „Żąda-
my ukarania winnych wypad-
ków grudniowych”, „Żądamy
odsłonięcia tablicy pamiątkowej
zabitych w zajściach grudnio-
wych”. Identycznie postąpili
stoczniowcy Szczecina.
Nie była to jednak jedyna
>
125002830.017.png 125002830.018.png 125002830.019.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin