Deveraux Jude - Saga rodu Montgomerych 04 - Potrzask.doc

(1212 KB) Pobierz
Saga Rodu Montgomerych 04

Saga Rodu Montgomerych 04

 

Jude Deveraux

 

 

Potrzask

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Południowa Anglia,

 

sierpień 1502

 

Elizabeth Chatworth stała na krawędzi skalnego urwiska, wpatrując się w morze pastwisk i pól jęczmienia. W dole widziała drobne postacie z kosami na ramionach, kilku ludzi na koniach i człowieka popędzającego zaprzęg wołów.

Prawie jednak nie dostrzegała tych ludzi. Brodę trzymała zadartą wysoko i nic nie było w stanie jej w tej chwili poruszyć. Zachwiała się pod wpływem gwałtownego podmuchu ciepłego wiatru, lecz uparcie trwała w miejscu. Jeśli nie załamało jej to, co dziś się zdarzyło, nie ugnie jej z pewnością poryw wiatru. Jej zielone, oczy były suche, ale gardło miała ściśnięte ze złości i od powstrzymywanych łez. Szczęki zaciskały się i rozluźniały, kiedy oddychała głęboko, by uspokoić walące jak młotem serce.

Kolejny podmuch rozwiał potargane miodowozłote włosy Elizabeth i nawet nie zauważyła, że od poszarpanej, brudnej sukni oderwała się ostatnia perła i potoczyła po czerwonym jedwabiu na ziemię. Piękny strój, który włożyła na ślub przyjaciółki był teraz w strzępach, włosy rozpuszczone i potargane, twarz ubrudzona, a ręce wykręcone do tyłu i związane. Bez zmrużenia powiek podniosła oczy do rozżarzonego letnim słońcem nieba. Zawsze mówiono jej, że ma w sobie coś anielskiego, lecz teraz wyglądała szczególnie delikatnie i spokojnie, jak niebiańska istota - z burzą włosów otaczającą ją jak jedwabny płaszcz i w podartej sukni, która nadawała jej wygląd męczennicy.

Jednak myśli Elizabeth były jak najdalsze od łagodności czy przebaczenia.

-          Będę walczyć, nawet gdybym miała przypłacić to życiem - szepnęła, patrząc w niebo, a jej szmaragdowe oczy pociemniały. - Żaden mężczyzna mnie nie złamie. Nie poddam się nigdy woli mężczyzny.

-          Modlisz się do Pana Boga, co? - Z tyłu rozległ się głos jej porywacza.

Powoli odwróciła się do niego, a jej lodowate spojrzenie sprawiło, że cofnął się o krok. Był takim samym bufonem jak ten ohydny człowiek, któremu służył, Pagnell Waldenham, lecz wyłaził z niego tchórz, gdy nie było w pobliżu jego pana.

John zakaszlał nerwowo, a potem zuchwale postąpił do przodu i chwycił Elizabeth za ramię.

-          Możesz sobie myśleć, że jesteś wielką damą, ale teraz ja jestem twoim panem.

Spojrzała na niego z ukosa, nie okazując, że uścisk sprawia jej ból - w końcu spotkało ją już w życiu tak wiele fizycznego i psychicznego cierpienia.

-          Nigdy nie będziesz niczyim panem - powiedziała spokojnie.

Na chwilę rozluźnił dłoń na jej ramieniu, ale w następnej sekundzie brutalnie popchnął ją do przodu. O mało nie straciła równowagi. Z wysiłkiem trzymając się na nogach, zaczęła iść przed siebie.

-          Każdy mężczyzna jest panem dla kobiety - mówił za jej plecami John. - Takie jak ty po prostu jeszcze tego nie zrozumiały. Wystarczy, żeby jeden prawdziwy mężczyzna przygniótł cię do ziemi, i nauczysz się, kto jest twoim panem. A z tego, co słyszałem, ten Miles Montgomery da ci, czego potrzebujesz.

Słysząc imię Montgomery'ego Elizabeth potknęła się i upadła na kolana. John roześmiał się głośno, jakby dokonał jakiegoś wyczynu. Stał obok, patrząc z bezczelną miną, jak Elizabeth bezradnie szarpie się, żeby wstać, ze związanymi na plecach rękami i nogami zaplątanymi w fałdy sukni.

-          Rajcuje cię myśl o Montgomerym, co? - zadrwił i podniósł ją z ziemi. Przesunął brudnym palcem po jasnej skórze policzka i delikatnych wargach. - Jak taka śliczna niewiasta może być prawdziwą jędzą? Moglibyśmy we dwoje miło spędzić czas, a lord Pagnell nigdy o niczym się nie dowie. Co za różnica, kto będzie pierwszy? Montgomery i tak pozbawi cię dziewictwa, więc to bez znaczenia, dzień wcześniej czy później...

Elizabeth zebrała ślinę w ustach i splunęła mu w twarz. John z rozmachem wymierzył jej cios w głowę, lecz zwinnie uchyliła się i zaczęła biec. Związane ręce uniemożliwiały jednak ucieczkę i John łatwo ją złapał - chwycił za resztki podartej sukni, tak że upadła twarzą do ziemi.

-          Ty podły kocmołuchu! - zacharczał. Odwrócił Elizabeth i usiadł na niej okrakiem. - Zapłacisz za to! Nie chciałem ci robić krzywdy, ale należy ci się porządne lanie.

Nie mogła się ruszyć, a ból w skrępowanych za plecami ramionach spowodował, że łzy napłynęły jej do oczu.

-          Nie będziesz mnie bił, prawda? - odezwała się porozumiewawczo. - Pagnell nie puściłby ci tego płazem. Ludzie twojego pokroju nigdy nie narażają się tak bezmyślnie.

John położył ręce na piersiach dziewczyny i przywarł wargami do jej ust, ona jednak nawet nie drgnęła. Z niesmakiem podniósł się i wściekły podszedł do koni.

Elizabeth usiadła, starając się odzyskać spokój. Dobrze umiała skrywać uczucia, a teraz chciała zachować wszystkie siły na to, co ją czeka. Montgomery! To nazwisko wciąż brzmiało w jej głowie. Wszystkie lęki, wszystkie nieszczęścia w jej życiu związane były z nazwiskiem klanu Montgomerych. Jeden z nich pozbawił jej szwagierkę urody i doprowadził prawie do obłędu. Inny winien był hańby jej starszego brata i zniknięcia młodszego, Briana. A pośrednio również jeden z Montgomerych był powodem jej porwania.

Elizabeth brała udział w weselu przyjaciółki i przez przypadek podsłuchała, jak ten odrażający człowiek, którego znała całe życie, Pagnell, planuje wraz ze swymi ohydnymi krewniakami poddanie jednej z uroczych śpiewaczek próbie czarownicy. Gdy starała się uratować dziewczynę, Pagnell pochwycił je obydwie i dla żartu postanowił odesłać Elizabeth do wroga jej rodziny, Montgomery'ego. Może sprawy nie potoczyłyby się tak źle, gdyby młoda śpiewaczka, w szczerym, lecz niezbyt mądrym odruchu, nie wyznała, że jest w pewien sposób powiązana z Montgomerym. Pagnell związał i zakneblował Elizabeth, zawinął ją w brudny kawał płótna i rozkazał swemu słudze Johnowi odstawić ją do słynnego lubieżnika, notorycznie pławiącego się w rozpuście Milesa Montgomery'ego. Elizabeth słyszała, że ze wszystkich czterech Montgomerych najmłodszy, dwudziestoletni chłopak - zaledwie dwa lata od niej starszy - jest najgorszy. Nawet w klasztorze, gdzie spędziła kilka ostatnich lat, słyszała historie o Milesie Montgomerym. Mówiono, że jako szesnastolatek sprzedał duszę diabłu i dzięki temu zyskał jakąś bezbożną władzę nad kobietami.

Elizabeth śmiała się z tych opowieści, lecz nie zdradzała prawdziwego powodu rozbawienia. Sądziła, że Miles Montgomery był raczej podobny do jej zmarłego brata Edmunda i rozkazywał, by siłą przyprowadzano mu kobiety do sypialni. Nasienie tego nieszczęsnego Montgomery'ego było podobno tak skuteczne, że spłodził co najmniej setkę bękartów.

Trzy lata temu Bridget, młoda dziewczyna, którą Elizabeth poznała w klasztorze, poszła na służbę do dawnej twierdzy Montgomerych. Była to ładna panna o dużych, ciemnych oczach i obfitych biodrach. Ku zgorszeniu Elizabeth pozostałe mieszkanki klasztoru zachowywały się tak jakby dziewczyna przygotowywała się do wesela albo złożenia jakiejś sekretnej ofiary. Na dzień przed odejściem Bridget spędziła z przeoryszą dwie godziny, a podczas nieszporów miała zapuchnięte od płaczu oczy.

Jedenaście miesięcy później wędrowny muzykant przyniósł wieść, że Bridget urodziła dużego, zdrowego chłopca i nazwała go James Montgomery. Powszechnie wiedziano, że ojcem dziecka jest Miles.

Elizabeth uczestniczyła w wielu modlitwach na intencję odpuszczenia grzechów Bridget. W głębi ducha przeklinała wszystkich mężczyzn podobnych do jej brata Edmunda i Milesa Montgomery'ego - łajdaków, którzy uznawali kobiety za istoty pozbawione duszy, bili je, gwałcili i zmuszali do ohydnych praktyk.

John przerwał tok myśli Elizabeth, chwytając ją za włosy i stawiając na nogi.

-          Czas na modlitwę się skończył - warknął jej w twarz. - Montgomery rozbił obóz, a to dobra sposobność, żeby rzucił okiem na swoją następną... - Uśmiechnął się. - Na matkę swego następnego bękarta.

Roześmiał się głośno, gdy zaczęła się wyrywać. Kiedy zauważyła, że bawi go ta szarpanina, uspokoiła się i popatrzyła na niego lodowato.

-          Wiedźma! - parsknął. - Zobaczymy, czy Montgomery da sobie radę z takim aniołkiem, na jakiego wyglądasz. A może okażecie się siebie warci? Wciąż uśmiechnięty, chwycił ją mocniej za włosy i przyłożył do gardła ostrze małego sztyletu.

Gdy nie drgnęła nawet pod dotykiem chłodnej stali, jego uśmiech zamienił się w złośliwy grymas.

-          Niektórzy spośród Montgomerych popełniają błąd i zniżąją się do rozmowy z kobietami zamiast używać ich do tego, do czego stworzył je Bóg. Mam nadzieję, że Miles nie ma takich głupich pomysłów.

Powoli przesunął ostrze sztyletu w dół po szyi Elizabeth aż do brzegu sukni, a właściwie strzępów tego, co z niej zostało.Wstrzymała oddech, nie odrywając od niego wzroku. Stała jak skamieniała. Nie miała zamiaru prowokować go do użycia noża. John nie zadrasnął jej skóry, lecz sztylet lekko przeciął przód sukni i ciasny gorset pod spodem. Odsłonił jej piersi i znów spojrzał prosto w oczy.

-          Chowałaś tu niezły kąsek, Elizabeth - szepnął. Zesztywniała i odwróciła od niego twarz. To prawda, że ubierała się tradycyjnie, spłaszczając biust i nie podkreślając talii. Jej twarz bardziej przyciągała uwagę mężczyzn niż chciała, ale oprócz chowania włosów pod czepcem niewiele mogła zrobić.

John stracił zainteresowanie jej twarzą, zajęty rozcinaniem resztek sukni. Nie widział wielu nagich kobiet, a nigdy tak wysoko urodzonej i pięknej jak panna Chatworth.

Elizabeth zupełnie zmartwiała. Kiedy ubranie spadło na ziemię i poczuła na skórze ciepłe sierpniowe słońce, zdała sobie sprawę, że to gorsze od wszystkich okropności, które do tej pory ją spotkały.

Zamrugała oczami, kiedy Johnowi wyrwał się z głębi gardła obleśny pomruk:

-          Niech diabli porwą Pagnella!

Cofnęła się, kiedy wyciągnął do niej ręce. Spiorunowała go wzrokiem, starając się zachować godność, i spostrzegła, że z ust prawie cieknie mu piana.

-          Jeżeli mnie tkniesz, możesz się już pożegnać z życiem - powiedziała głośno. - Jeśli mnie zabijesz, Pagnell każe poderżnąć ci gardło, a jeśli nie, na pewno dowie się, co mi zrobiłeś. Zapomniałeś już, co znaczy wściekłość mojego brata? Czy twoje życie warte jest chwili rozkoszy z jakąkolwiek kobietą?

John otrzeźwiał i spojrzał na nią uważnie.

-          Mam nadzieję, że Montgomery da ci się we znaki - powiedział z naciskiem i szybko podszedł do kobierca przewieszonego przez grzbiet konia. Bez słowa rozłożył dywan na ziemi.

-          Kładź się - rozkazał, nie patrząc na dziewczynę. - I ostrzegam cię, kobieto, że jeśli nie będziesz posłuszna, zapomnę o Pagnellu, Montgomerym i twoim narwanym bracie.

Położyła się na dywanie. Ostra wełna kłuła jej nagą skórę. Kiedy John przyklęknął obok, wstrzymała oddech. Brutalnie pchnął ją na brzuch, przeciął więzy na nadgarstkach i zanim się zorientowała, szarpnął za brzeg dywanu i zaczął ją zawijać. Przestała myśleć, skupiona instynktownie jedynie na tym, by się nie udusić.

Wydawało jej się, że leży tak przez całą wieczność, z głową wykręconą do tyłu, w kierunku krańca rulonu, skąd napływało powietrze. Kiedy w końcu ją podniósł, z trudem łapała oddech, a gdy przerzucił ją przez siodło konia, myślała już, że z braku powietrza pękną jej płuca.

Usłyszała stłumiony przez zwoje kobierca głos Johna:

-          Następnym człowiekiem, którego zobaczysz, będzie Miles Montgomery. Pomyśl o tym w drodze. Nie będzie dla ciebie taki miły jak ja.

W pewnym sensie pomogły jej te słowa, gdyż na myśl o Milesie Montgomerym i jego bezeceństwach zaczęła głębiej oddychać, przeklinając na wybojach całą rodzinę Montgomerych, ich dom, krewniaków i służbę - i modliła się za niewinne dzieci Montgomerych, które należą do tego klanu bezbożników.

Namiot Milesa Montgomery'ego wyglądał olśniewająco: cały z ciemnozielonego cienko tkanego jedwabiu ze złotymi zdobieniami, tak samo lśniącymi złotem lampartami Montgomerych, wymalowanymi wzdłuż fryzy dachu, i proporcami powiewającymi na szczycie zwieńczonym koroną. Wewnątrz ściany były pokryte bladozielonym jedwabiem. Stało tu kilka składanych taboretów, wyłożonych niebieskim i złotym brokatem, duży stół z wyrzeźbionymi lampartami i dwa łoża naprzeciw siebie pod ścianami - jedno niezwykle długie - pokryte lisimi skórami.

Wokół stołu stało czterech mężczyzn, dwóch ubranych w bogate stroje rycerzy  Montgomerych. Dwaj pozostali słuchali uważnie jednego ze sług, który mówił do milczącego Milesa:

-          Twierdzi, że ma dla ciebie podarek, milordzie. To może być jakiś podstęp. Co lord Pagnell mógłby ci ofiarować?

Miles Montgomery uniósł ciemne brwi i to wystarczyło, by jego sługa spuścił z tonu. Czasem nowo przybyli na służbę sądzili, że ze względu na młody wiek pana mogą pozwalać sobie na pewne poufałości.

-          Czy w dywan może być zawinięty jakiś człowiek? - spytał mężczyzna stojący u boku Milesa.

Sługa z potulną już miną podniósł wzrok na sir Guya.

-          Jeśli tak, to bardzo drobny.

Sir Guy i Miles popatrzyli na siebie w milczącym porozumieniu.

-          Przyślij go tu z tym podarkiem - odezwał się sir Guy.

-          Przywitamy ich z obnażonymi mieczami.

Rycerz wyszedł i pojawił się znów po chwili z ostrzem miecza przytkniętym do pleców człowieka niosącego dywan. Z bezczelnym uśmieszkiem John rzucił swój tobół na pokrytą kobiercami ziemię i mocno pchnął nogą rulon, tak że podarek rozwinął się tuż u stóp Milesa. Cztery pary rozwartych ze zdziwienia oczu wpatrywało się w to, co przed nimi leżało: nagą, jakby uśpioną kobietę z długimi rzęsami rzucającymi cień na delikatnie zaróżowione policzki i masą miodowozłotych włosów, otulającą jej talię i uda. Miała gorsząco powabne kształty, pełne piersi, wąską kibić i długie, długie nogi. A jej twarz była ucieleśnieniem marzeń każdego mężczyzny - delikatna, eteryczna, jakby nieziemska.

John uśmiechnął się triumfalnie i nie zauważony wymknął się z namiotu.

Elizabeth, półprzytomna z braku powietrza, otworzyła powoli oczy i spojrzała w górę na stojących nad nią czterech mężczyzn. Trzymali obnażone miecze, ich ostrza zwrócone jednak były ku ziemi. Dwóch mężczyzn wyglądało na sługi - zignorowała ich. Trzeci był olbrzymem o wzroście ponad sześć stóp. Miał stalowosiwe włosy, a przez całą twarz biegła ukośnie głęboka blizna. Mimo że człowiek ten naprawdę napawał przerażeniem, wyczuła, że nie on jest tu dowódcą. Obok olbrzyma stał mężczyzna odziany w piękne szaty z ciemnoniebieskiego atłasu. Elizabeth nie peszył widok silnych, przystojnych mężczyzn, lecz ten miał w sobie coś niezwykłego. Tak intensywnie emanowała od niego trzymana w ryzach siła, że dziewczyna nie mogła oderwać oczu. Pozostali wpatrywali się jak zahipnotyzowani w jej ciało, on jednak nie wydawał się zaszokowany. Po raz pierwszy spojrzała prosto w oczy Milesa Montgomery'ego.

Był przystojny. Bardzo, bardzo przystojny. Miał ciemnoszare oczy pod ciężkimi łukami brwi, wąski nos z wyraźnie zarysowanymi delikatnymi nozdrzami i pełne, zmysłowe usta. Niebezpieczeństwo! To pierwsza myśl, która przemknęła przez głowę Elizabeth. Ten człowiek jest niebezpieczny dla kobiet, tak samo jak dla mężczyzn.

Odwróciła od niego wzrok i poderwała się z podłogi, chwytając błyskawicznie skórę z leżanki obok i topór ze stołu.

-          Zabiję pierwszego, który się do mnie zbliży - powiedziała, trzymając jedną ręką topór, a drugą zarzucając skórę na ramię.

Drugie ramię i noga od talii aż do stopy pozostały odsłonięte.

Kiedy olbrzym postąpił krok w jej stronę, Elizabeth obiema rękami wysoko uniosła topór.

-          Wiem, jak się tym posłużyć - ostrzegła, patrząc na giganta bez cienia strachu.

Dwaj rycerze również zbliżyli się o krok, a dziewczyna cofnęła się odrobinę, nie spuszczając z nich oczu. Zatrzymała się, czując pod kolanami krawędź łóżka.

Jeden z rycerzy uśmiechnął się. Elizabeth wykrzywiła się w odpowiedzi.

-          Zostawcie nas.

Słowa padły cicho, ale ton Montgomery'ego nie pozostawiał wątpliwości. Wszyscy na niego popatrzyli. Mężczyzna ogromnej postury rzucił Elizabeth ostatnie spojrzenie, po czym kiwnął głową na dwóch rycerzy i wszyscy trzej wyszli z namiotu.

Dziewczyna zacisnęła dłonie na rękojeści topora, wpatrując się groźnie w Montgomery'ego.

-          Zabiję cię - wycedziła przez zęby. - Nie myśl, że kobieta zawaha się porąbać cię na kawałki. Z przyjemnością zobaczę jednego z Montgomerych w kałuży krwi.

Miles nie ruszył się z miejsca. Po chwili podniósł miecz i Elizabeth wstrzymała oddech, przygotowana na śmiertelne starcie. Bardzo powoli położył broń na stole i odwrócił się do niej bokiem. Kolejnym ostrożnym ruchem wyjął zza pasa wysadzany klejnotami sztylet i odłożył go na stół obok miecza. Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy znów odwrócił się w jej stronę i postąpił do przodu.

Elizabeth uniosła wyżej ciężki topór i zastygła w bezruchu, gotowa walczyć na śmierć i życie. Wolała umrzeć niż pozwolić się bić i gwałcić temu szatanowi.

Miles usiadł na stołku naprzeciwko i przyglądał jej się w milczeniu.

Ach, tak! Nie uważa więc kobiety za godnego przeciwnika. Odłożył broń i usiadł, gdy ona trzyma mu nad głową bojowy topór. Gwałtownie rzuciła się do przodu, wymierzając cios w jego kark. Bez najmniejszego wysiłku chwycił rękojeść prawą dłonią, przytrzymał w powietrzu jak zabawkę i popatrzył dziewczynie głęboko w oczy. Elizabeth poczuła się przez moment sparaliżowana tym spojrzeniem. Uważnie badał jej twarz, jakby szukał odpowiedzi na jakieś pytanie. Szarpnęła topór i omal nie upadła, gdy zorientowała się, że niespodziewanie zwolnił uścisk. Oparła się o krawędź stołu.

-          Niech cię piekło pochłonie! - wydusiła bez tchu. – Niech Pan przeklnie cały ród Montgomerych! Obyś ty i twoje potomstwo smażyli się wiecznie w ogniu piekielnym!

Podniosła głos prawie do krzyku i na zewnątrz namiotu rozległy się jakieś odgłosy.

Miles siedział wciąż nieporuszony i przyglądał się bez słowa. Elizabeth poczuła, że krew zawrzała jej w żyłach, a dłonie zaczęły drżeć. Wiedziała, że musi się opanować. Gdzie podziała się chłodna obojętność, której uczyła się przez tyle lat? Jeśli ten człowiek może zachować spokój, ją również na to stać. Wytężyła słuch; odgłosy na zewnątrz pozwalały sądzić, że ludzie Milesa oddalają się od namiotu. Może jeśli wyprowadzi w pole tego jednego, uda jej się uciec i dostać do domu, do brata?

Wpatrzona w Milesa, zaczęła się przesuwać tyłem, okrążając go i kierując się w stronę wyjścia z namiotu. Montgomery, nie odrywając od niej oczu, powoli odwrócił się na stołku. Elizabeth usłyszała ciche rżenie konia na zewnątrz i modliła się w duchu, by wydostać się stąd i dopaść wierzchowca.

Miles przez cały czas nie wykonał najmniejszego gestu. Lecz gdy dotknęła klapy przy wyjściu z namiotu, w mgnieniu oka znalazł się obok i chwycił ją za nadgarstek. Zamierzyła się toporem, ale złapał ją za drugą rękę. Znieruchomiała, mimo że jego uścisk nie sprawiał bólu, i stała tak, wpatrując mu się hardo w oczy. Czuła jego oddech na czole. Przyglądał się jej z góry, jakby na coś czekał, a na jego twarzy malowała się coraz wyraźniej ciekawość.

Spojrzenie Elizabeth było równie zimne jak szmaragdy, których barwę przypominały jej oczy.

-          I co teraz? - spytała z nienawiścią w głosie. – Najpierw mnie zbijesz czy zgwałcisz? A może lubisz robić to jednocześnie? Jestem dziewicą i słyszałam, że najbardziej boli za pierwszym razem. Moje cierpienie z pewnością sprawi ci dodatkową przyjemność.

Na sekundę jego oczy rozszerzyły się, jakby ze zdziwienia. Po raz pierwszy dostrzegła na jego twarzy cień jakiegoś uczucia. Tak intensywnie się w nią wpatrywał, że odwróciła wzrok.

-          Wytrzymam wszystko - powiedziała spokojnie. – Jeśli chcesz usłyszeć błaganie o litość, to się zawiedziesz.

Puścił rękę, którą Elizabeth chwyciła klapę przy wyjściu z namiotu, dotknął jej policzka i delikatnie odwrócił ku sobie. Pełna odrazy, zesztywniała pod jego dotykiem.

-          Kim jesteś? - zapytał prawie szeptem.

Wyprostowała się jeszcze bardziej i odparła z błyskiem nienawiści w oczach:

-          Twoim wrogiem. Jestem Elizabeth Chatworth.

Coś przemknęło przez jego twarz i natychmiast zniknęło. Po dłuższej chwili odsunął dłoń od jej policzka, cofnął się i uwolnił jej drugą rękę.

-          Możesz zatrzymać topór, jeśli czujesz się z nim bezpieczniej, ale nie mogę pozwolić ci odjechać.

Jakby o niej zapomniał, odwrócił się i odszedł na środek namiotu.

Elizabeth wyskoczyła na zewnątrz, lecz Miles w tej samej sekundzie znalazł się obok, znowu zaciskając dłoń na jej ramieniu.

-          Nie mogę pozwolić ci odjechać - powtórzył, tym razem bardziej stanowczo. Przebiegł wzrokiem w dół po jej nagich nogach. - Zresztą w takim stroju nie możesz uciec. Wejdź do środka, każę przynieść dla ciebie jakieś ubranie.

Wyrwała mu się gwałtownie. Słońce zachodziło i w półmroku zmierzchu postać Milesa wydawała się jeszcze ciemniejsza.

-          Nie chcę od ciebie żadnych ubrań! Niczego nie chcę od Montgomery'ego. Mój brat... - Urwała na widok wyrazu jego oczu.

-          Nie wspominaj przy mnie o swoim bracie. On zabił moją siostrę.

Chwycił ją mocniej za nadgarstek i lekko pociągnął do siebie.

-          A teraz chodź do środka. Moi ludzie niedługo wrócą, a sądzę, że nie powinni widzieć cię w takim stroju.

Elizabeth nie ruszyła się z miejsca.

-          Co to ma za znaczenie? Czyż mężczyźni twojego pokroju nie mają zwyczaju oddawać sługom kobiet, z którymi już sobie użyli?

Nie była pewna, ale wydało jej się, że na ustach Milesa pojawił się cień uśmiechu.

-          Elizabeth... - zaczął i urwał. - Wejdź do namiotu, tam porozmawiamy.

Odwrócił się w stronę ciemnych drzew na skraju polany.

-          Guy! - wrzasnął tak głośno, że podskoczyła. Olbrzym natychmiast wyłonił się z cienia. Przelotnie zerknął na dziewczynę i spojrzał na. Milesa. - Poślij kogoś do miasteczka po kobiecy strój. Nie żałuj sakiewki. - Mówił teraz innym tonem niż do niej przed chwilą.

-          Pozwól mi z nim jechać - wtrąciła szybko Elizabeth. - Porozmawiam z bratem. Będzie tak wdzięczny za moje uwolnienie, że skończy się wreszcie ta wojna między Chatworthami i Montgomerymi.

Miles popatrzył na nią chłodno.

-          Nie błagaj, Elizabeth.

Bez namysłu, z okrzykiem wściekłości zamierzyła się znowu toporem nad jego głową. Wyćwiczonym gestem wyrwał jej broń, odrzucił daleko i chwycił dziewczynę za ramiona. Nie miała zamiaru robić mu przyjemności, wyrywając się z uścisku - zesztywniała, czując na skórze dotyk jego ubrania. Skóra z lisów zwisała z jednej strony i nagą nogą Elizabeth przywarła do jego ciała.

Wniósł ją do namiotu i delikatnie położył na jednym z posłań.

-          Po co martwisz się ubraniem dla mnie? - zasyczała. - Może powinieneś mnie zgwałcić w polu, tak jak to robią zwierzęta?

Odszedł i napełnił dwa kielichy winem ze srebrnego naczynia stojącego na stole.

-          Elizabeth - powiedział - jeśli nie przestaniesz prosić mnie, żebym się z tobą kochał, może w końcu ulegnę tym kuszącym namowom. - Podszedł znów bliżej i usiadł na stołku. - Masz za sobą ciężki dzień, na pewno jesteś zmęczona i głodna. - Podał jej kielich z winem.

Wytrąciła mu go z ręki, rozlewając wino na jeden z pięknych kobierców pokrywających podłogę namiotu. Miles obojętnie spojrzał na plamy, po czym wypił swoje wino.

-          No i co ja mam z tobą zrobić, Elizabeth?

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin