Kaminski Ireneusz Godwin - Diabelska Ballada.rtf

(391 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

IRENEUSZ GODWIN KAMIŃSKI

 

 

 

DIABELSKA BALLADA


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Poznajemy miasteczko zagubione na peryferiach Rzeczypospolitej, tudzież paru dziwnych osobników. Diabeł czai się w okolicznych borach.

 

Miasteczko nazywało się Trzydęby, ponieważ zbudowano je w zamierzchłych czasach u podnóża wzgórza porośniętego gęstym borem. Na przełomie wieków pagórek doszczętnie wyłysiał, susz spalono, a na szczycie miejski ogrodnik posadził trzy dęby, żeby uzasadniały herb grodu. Dziś drzewa prezentowały się okazale. Los pozwolił im przetrwać dwie wojny światowe, trzy bombardowania, cztery pojedynki artyleryjskie i pięciu braci Kuterskich, którzy prowadzili zakład bednarski i wykorzystując zawieruchy militarne usiłowali przerobić dęby na beczki do kiszonej kapusty. Knowania prywatnej inicjatywy ukrócił radykalnie obecny burmistrz poleciwszy ustawić ogrodzenie z kutych prętów i tablicę z napisem: Dęby Bolesława Śmiałego. Pomnik przyrody, podlega bezwzględnej ochronie.

Chronologia oczywiście została naciągnięta odpowiednio do potrzeb, zważywszy, że król Bolesław Śmiały żył w wieku XI, a drzewa posadzono osiemset Jat później. W każdym razie pnie osiągnęły już kilkumetrowy obwód, a konarów oburącz nikt objąć nie zdołał. Imponujących rozmiarów korony widoczne były ze znacznej odległości i górowały nad wieżą miejscowego kościoła co miało pewne znaczenie dla biegu wydarzeń.

Trzydęby liczyły zawsze pięć tysięcy mieszkańców; tej magicznej liczby nie zdołano przekroczyć mimo usilnych starań tutejszych małżeństw i panien swawolnych, gdyż młodzież emigrowała do większych osiedli. Kilkanaście ulic z piętrowymi domami o spadzistych dachach, krytych czerwoną dachówką, jeden kwadratowy plac z ratuszem po wschodniej stronie i kościołem po zachodniej, szkoła, ośrodek zdrowia, posterunek milicji, kilka sklepów i kilkunastu rzemieślników - oto całe miasteczko. Jedyną atrakcją były piątkowe targi, gdy zjeżdżały wozy okolicznych rolników i handlowano czym popadło. Wydawało się, że mieszkańcy skazani zostali na gnuśne bytowanie

życie toczyło się na zwolnionych obrotach. Ani się spostrzegł, jak zawędrował na okoliczne wzgórza i zagłębił w bór. Obok buków rosły tu świerki, modrzewie, nad strumieniem trafiały się nawet brzozy. Szedł wpół zarośniętymi ścieżkami, przełażąc niezdarnie przez wykroty, aż trafił do uroczyska, gdzie stuletnie dęby sięgały nieba rozłożystymi konarami. Przez listowie przebijały promienie słońca, pachniało poszycie, niezmąconą ciszę przerywał tylko rzadki stukot dzięcioła lub wołanie kukułki. Wszelkie stworzenie Pana chwali - westchnął na widok przemykającej sarny. Nieco zmęczony siadł na zwalonym pniu i przymknął powieki. Ogarnął go błogi spokój, jak zawsze, gdy harmonia przyrody pozwalała mu zapomnieć o zgiełku ludzkiego mrowiska.

W drodze powrotnej zauważył Zajazd Pod Mieczem; pokonawszy wahanie wszedł do środka. Przy kontuarze kupił butelkę piwa i rozejrzał się poszukując wolnego miejsca. Czarny habit z kapuzą, przepasany białym sznurem, pojawił się w tym przybytku po raz pierwszy, to też oczy obecnych śledziły każdy ruch przybysza. Podszedł do stolika w rogu sali.

- Mogę?

- Jeśli księdza nie mierzi towarzystwo komuchów - odparł nauczyciel - proszę bardzo.

- Nie jestem kapłanem.

- Widzę. Tylko jak się zwracać do mnicha? Bracie? Duchowna osobo? To brzmi śmiesznie.

- Ot, dylemat - uśmiechnął się franciszkanin. - Najzręczniej tradycyjnie per „ojciec”, albo z łacińska „pater”, z dodatkiem imienia, jeśli łaska. Hiacynt.

- Ten oto anemiczny jegomość - prezentował nauczyciel - to Adam Rak, zatrudniony jako...

- Urzędnik.

- Rzeczywiście. Wąsal z fajką nazywa się Śliwa, z zawodu...

- Ślusarz albo mechanik.

- Ależ z ojca fizjognomista, gratuluję. Obaj są podporą -tutejszej fabryki nocników.

- Protestuję - wtrącił Rak - oficjalna nazwa naszego przedsiębiorstwa brzmi: Państwowa Wytwórnia Nocnych Naczyń Wielokrotnego Użytku, w skrócie PWNNWU. Ludzie dla wygody mawiają: Pewnusia.

- Moje personalia: Ateusz Pokorny, belfer.

- Ateusz? Oryginalne imię.

- Wymysł staruszka świętej pamięci. Nie spodziewał się, że określi również światopogląd synalka.

- Poznaliśmy się. Możemy wrócić do tematu. Przetrząsnęliśmy dziś wszystkie błędy. I wypaczenia naszej partii - Śliwa po każdym zdaniu pykał fajkę, kłęby dymu otulały jego szpakowatą czuprynę. - Może teraz nasz gość. Parę zdań o wypaczeniach Kościoła. Kiedy papież złoży samokrytykę. Za przewiny własnej firmy?

- Zły adres, panowie - odparł Hiacynt - nasz zakon braci mniejszych istnieje od początku trzynastego wieku i nigdy w swych dziejach, podkreślam: nigdy nie splamił się pazernością na dobra doczesne, żądzą władzy czy zbrodniami inkwizycji. Zawsze chyliliśmy się z troską nad cierpiącym głód i choroby ludem bożym. Nie nam bić się w piersi! - łyknął piwa i spoglądając na etykietę butelki, zmienił zręcznie temat: - Ba-ltic beer, całkiem smaczne. Pierwszy raz mam okazję kosztować.

Rozpętała się dyskusja na temat piwowarstwa, które franciszkańskie klasztory uprawiały od najdawniejszych czasów; tutaj ojciec Hiacynt sypał receptami, jak z rękawa. Roztrząsano wyższość piwa okocimskiego nad żywieckim, porównywano pilsnera z radebergerem, metody średniowiecznych fałszerzy szlachetnego trunku ze złodziejstwem współczesnych fabrykantów, którzy napełniają kolorowe puszki nędznym sikaczem. Parokrotnie. zmieniała się bateria butelek na stole, humory różowiały, głosy nabierały barwy. W końcu zakonnik przyznał nieśmiało, że jego ulubionym napojem jest leżajskie pełne, gdyż sani pochodzi z południa kraju i nie wyzbył się do cna lokalnego patriotyzmu. Zgodnym chórem odśpiewali aktualny szlagier:

Najlepsze piwo to leżajski full

Gul gul gul, gul gul gul

Takiego piwa nie pił nawet król

Gul gul gul, leżajski fuli...

Dzień kończył się dla zakonnika raczej pomyślnie, w przeciwieństwie do doktora teologii, który z niemałym wysiłkiem wdrapał się po krętych żelaznych schodach na kościelną wieżę i z lotu ptaka spoglądał na parafię. Niejasne przeczucie podpowiadało mu, że oto trafił na ugór zroszony diabelskim posiewem, zarośnięty kolczastymi chwastami grzechu. W borze,

pełznącym sinymi jęzorami ze wzgórz ku miasteczku, czai się szatan i podsuwa ci, Stanisławie, złudne obrazy. Widzisz łąkę obsypaną różnobarwnym kwieciem, a pod spodem bagno. Z ust przechodnia płynie miód, a dusza jego wije się w miazmatach zła. Słowa przestały być symbolem rzeczy, służą zamazywaniu znaczeń, ukrywaniu myśli. Tutaj wszystko może się zdarzyć i nie zdołasz wyznaczyć granicy między prawdą a kłamstwem, między światem rzeczywistym a urojonym, między wolą Stwórcy a knowaniem księcia ciemności. Boże Wszechmogący! Dodaj mi sił, bym godnie służył Kościołowi, matce naszej, każdego dnia i o wszelkiej porze roku. Amen.

Pod plebanią natknął się na zakonnika. Podkasawszy habit, jakby żeglował przez kałuże, podążał krokiem chwiejnym, nucąc pod nosem skoczną melodię, na milę zalatującą świeckością. Ujrzawszy zwierzchnika, położył palec na wargach i mruknął:

- Pst! Niech-no tylko zakwitną jabłonie...

Polazł na swój stryszek, zostawiając księdza Maciąga w matni domysłów: czy odżywkę mnicha sklasyfikować jako bezsensowną, czy też kryją się w niej perfidne podteksty, a jeśli tak, to jakie. Być może, oszołomiony trunkiem, niebacznie sygnalizował jakąś ponurą tajemnicę, która objawi się we właściwym czasie? Albo mimochodem wyrwała mu się pogróżka, świadectwo wrogości do kleru świeckiego, dotąd skrzętnie tajonej? Jabłonie, zależnie od pogody, ozdabiają się kwieciem na początku maja; czyżby ta pora niosła jakieś zagrożenie dla owczarni bożej, lub co gorsza - dla jej pokornych pasterzy?

Jeszcze długo przed zaśnięciem roztrząsał ten problem, miał bowiem wnikliwy umysł, godny wielkich scholastyków średniowiecza, którzy bezbłędnie potrafili wydedukować, ilu aniołów zmieści się na łebku od szpilki.


ROZDZIAŁ DRUGI

Trzydęby włączają się w nurt. Ośli upór Śliwy. W Pewnusi bulgoce, rodzi się Nowe. Diabeł o nocnej porze wciska się do mieszkań.

 

Śliwa kupił telewizor i przez kilka dni nie mogli się oderwać od szklanego ekranu. Szybko jednak życie domowe wróciło do normy. Majster ruszał rankiem do fabryki, nieco później Piotruś biegł do szkoły (kończył ósmą klasę). Maleńka w kolejkach przed sklepami polowała na wiktuały, potem pichciła obiad, a w wolnych chwilach czytała lub rozwiązywała krzyżówki. Telewizyjny świat, chociaż barwny, wydawał się mało pociągający. Zwłaszcza dzienniki wyprowadzały głowę rodziny z równowagi; co rusz pojawiał się tam jakiś nawiedzony odnowiciel i pluł gładkimi słowy.

- Odnawiają się skurczybyki i odnowić nie mogą - mawiał Śliwa - może dla nich jakiś rezerwat założyć, niechby tam grzybki hodowali czekając, aż wybuchnie im w duszyczkach kolejny przełom moralny. Dasz takiemu swobodę, to zamiast naprawić co,złe, rozpieprzy wszystko dokoła.

Czas wieców nie mijał. Wręcz przeciwnie - pęczniał jak ryż podczas gotowania. Zwoływała masówki „Solidarność”, partia, stare związki zawodowe, dziesiątki organizacji, których nazwy znane były tylko z książki telefonicznej. Odbywały się manifestacje i kontrmanifestacje, podejmowano uchwały wykluczające się nawzajem, publikowano memoriały i raporty gmatwające coraz bardziej faktyczne problemy, tasiemcowe wykazy żądań zalewały urzędy. Cały kraj zamienił się w szlachecki sejmik, gdzie veto, protestuję, żądam - okazywały się najczęściej używanymi słowami. Walka polityczna przeniosła się na ulice obwieszone hasłami, afiszami, sloganami wypisywanymi na ścianach domów i płotach; tam mogła szaleć bez cenzuralnych ograniczeń.

W końcu fala wtargnęła także do Trzydębów. Pod kościołem emisariusz z województwa sprzedawał opozycyjne wydawnictwa, na płotach ktoś wymalował czarną farbą parę haseł: „Precz z komuną!”, „Niech żyje wolność!”, „Sowieci do domu, czerwoni do piekła!”. Zauważmy, że to ostatnie jest nielogiczne - autor uważa, że Sowieci nie są czerwoni, bo posyła ich w domowe pielesze zamiast do otchłani gorejącej, gdzie znaleźliby się w interesującym towarzystwie. Dante umieścił tam wielu władców świeckich i książąt Kościoła, dla niektórych papieży rezerwując obszary najgorętsze.

Nowy związek powstał także w fabryce, zapisało się kilkadziesiąt osób. Działalność rozpoczął od ufundowania imponującego sztandaru - na awersie krzyż z cierniową koroną, rewers bez reszty pokryty napisem: Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność” przy Państwowej Wytwórni Nocnych Naczyń Wielokrotnego Użytku w Trzydębach. Ksiądz Maciąg poświęcił symbol na uroczystym nabożeństwie i założyciele postanowili zaznaczyć w mieście obecność aktualnej siły przewodniej. Ogłoszono strajk, nie precyzując wszakże jego charakteru.

Śliwa, na widok oflagowanych budynków i stosownych tablic - wściekł się. Nawymyślał pracownikom i kazał włączyć maszyny, których warkot natychmiast sprowadził na halę zarząd związku w komplecie: przewodniczącego magistra Markiewicza, inżyniera Kajdyra i maszynistę Bukowskiego.

Markiewicz wpiął sobie do jednej klapy marynarki Matkę Boską a do drugiej znaczek „Solidarności”, zdążył nawet zapuścić wałęsowe wąsiska, które nadawały jego obliczu wyraz naburmuszonego suma. Śliwa pamiętał go, cichutkiego biuralistę, jak tkwił pokornie nad stosem papierzysk, pociągał wystygłą herbatkę - proszę bardzo, dziękuję uprzejmie, polecam się pamięci i tak dalej. Ku zaskoczeniu znajomych nagle wyciągnął z tornistra buławę marszałkowską i objawił się jako wrzaskliwy mówca wiecowy. Wreszcie był kimś.

- Panie Śliwa, pan nie wie, że mamy strajk?

- Z jakiego powodu, można wiedzieć?

- Chodzi o wolne soboty.

- Bardzo słusznie. Zamiast sześć dni, będziecie musieli tylko pięć leżeć do góry dupą. Co za ulga! A nie zapomnijcie się pomodlić, żeby Bóg zesłał wam mannę z nieba.

- Pan rozbija jedność załogi!

- Jaką jedność? Przegłosowali strajk?

- Teraz się referendum nie praktykuje. Przez aklamację.

- Rozumiem, wprowadzacie demokrację aklamacyjną. Dawniej klasa robotnicza piła szampana ustami swych przedstawicieli, teraz będzie podejmować decyzje klaszcząc dłońmi

swych reprezentantów. Dawniej partyjni sekretarze biegali do komitetów uzgadniać każde gówno, teraz wy bez instrukcji z regionu nawet pierdnąć się nie odważycie. Dyrektywy są, aktyw pokornie wykonuje, od myślenia są ci na górze. Rewolucyjne zmiany, ho ho!

- Kłamstwo! To wyłącznie nasza inicjatywa.

- Zgodna z modą, powiedzmy. No więc jaki ma być ten wasz strajk? Ludzie muszą wiedzieć. Protestacyjny, solidarnościowy, postulatywny, głodowy, okupacyjny, czynny, bierny, kroczący czy pełzający? Wariantów nieskończona mnogość.

- Już mówiłem. Żądamy natychmiastowego wprowadzenia wolnych sobót, obniżki cen, usunięcia partii z zakładów pracy.

- I oczywiście zapłaty za dni nieprzepracowane?

- To chyba zrozumiałe?

- Nie dla mnie. Gospodarka się wali, a wy myślicie tylko o dojeniu kasy. Gdzie znajdziecie robotę jeśli firma zbankrutuje? Okręt tonie, a załoga zamiast łajbę ratować ogłasza protest. I pójdzie na dno kwicząc z radości, bo uwierzyła, że im gorzej tym lepiej. Trocki się wam uniżenie kłania!

- Szkoda słów, panie magistrze - włączył się do dialogu inżynier Kajdyr. - Tego człowieka nie przekonamy. Mózg mu zamarzł.

- Na taczkę komucha i za bramę! - podsunął maszynista Bukowski. - Przestanie bruździć.

- Ty moczymordo! - odszczeknął Śliwa. - Z partii wyleciałeś za opilstwo i teraz chcesz się odkuć w „Solidarności”?

- Ja pana ostrzegam - uderzył w pojednawczy ton magister przewodniczący - kręci pan bicz na własną skórę.

- Ba, trafiło na strachliwego, już mi się portki trzęsą. Słuchaj, Markiewicz. Jestem za demokracją, ale przeciw chłystkom, którym zależy na anarchii w kraju. Zawrzyjmy układ: ty przestaniesz rozwalać produkcję, a ja wspomogę cię dobrym słowem gdy ten bajzel szlag trafi i będziesz musiał zmykać gdzie pieprz rośnie. Umowa stoi?

Wąsacz poczerwieniał ze złości; wyszedł energicznym krokiem a świta za nim. Śliwa rozejrzał się po twarzach pracowników, zgromadzonych wokół. Bez słowa przysłuchiwali się rozmowie, zdezorientowani, ogłuszeni wydarzeniami.

- No, koledzy - powiedział - decydujcie sami. Kto chce pracuje, kto chce strajkuje. Ja zostanę przy maszynach choćbym miał, do jasnej cholery, sam sterczeć w tej budzie!

W domu Maleńka podała ruskie pierogi ze śmietaną; jadł w milczeniu, czasem zerkając na ekran - Piotruś oglądał Robin Hooda. Oparta o kredens przyglądała się mężowi. Sądząc po minie, miał kłopoty w pracy lecz podjęcie tego tematu mijało się z celem, wyznawał bowiem zasadę, że własnych trosk nie wolno składać na cudze barki. Zwłaszcza, jeśli są to barki najbliższej osoby. Zwierzenia nie leżały w naturze Hieronima, co uważała za dotkliwą wadę, natomiast imponował jej uporem. Nauka nie przychodziła mu łatwo, a mimo to - pracując jako ślusarz a potem brygadzista - ukończył zawodówkę, na wieczorowych kursach zrobił technikum, co pozwoliło mu w Pewnusi dochrapać się posady mistrza.

Dwadzieścia lat! Najlepszy okres życia minął im na powszedniej krzątaninie, dom i praca, praca i dom, zaczynali wspólne bytowanie w biedzie dotkliwej, bez mieszkania i przyzwoitego odzienia. Gdy urodził się Piotruś, ze skromnych poborów starczało na mięso tylko raz w tygodniu, ratowali żołądki smalcem i kaszanką, czasem od święta pojawił się na stole salceson i pieczony kurczak. Dopiero w ostatniej dekadzie, „za Gierka” -jak potocznie mawiano, zaczęło się rodzinie powodzić lepiej. Dostali mieszkanie spółdzielcze, umeblowali je przyzwoicie, starczało nawet na zagraniczne wczasy.

Piotruś pobiegł do kolegi, Śliwa wyciągnął nogi i zapalił fajkę. Przyglądał się, jak żona krząta się po mieszkaniu. Wydawało się, że bieg czasu nie ma na Teresę wpływu, wciąż była tak zgrabna jak wówczas, kiedy ją poznał, natrętne zmarszczki maskowała dyskretnym makijażem, włosy, przystrzyżone na chłopczycę, farbowała, by ukryć postępującą siwiznę. Miała ujmujący uśmiech, który odsłaniał drobne zdrowe zęby. Pogodne usposobienie wszakże zakłócały czasem napady depresji. Recytowała wówczas jednym tchem.

- Cóż ja mam z życia? Ty przynajmniej zajmujesz się swoją polityką, obracasz między ludźmi. Zdziczałam zupełnie w domowym kołowrocie. Wlazł w ciebie ponury samotnik, znajomych nie zapraszasz, żebym chociaż mogła trochę poplotkować. Na dancingu ostatni raz byliśmy przed dziesięcioma laty, karnawał dla ciebie nie istnieje. Czyś ty się kiedy zastanowił co myślę, co czuję? Porozmawiałeś tak od serca, żebym mogła z siebie wyrzucić trochę goryczy?

Musiał przyznać, że zdarzało się to dość rzadko. Żyli obok siebie. Był jednak przeświadczony, że jest dobrym mężem

i ojcem, dbał o dom także kosztem własnych wyrzeczeń i domagał się ich od innych. Skargi Teresy, chociaż zrozumiałe, raniły jego poczucie sprawiedliwości.

- Jesteś chodzącym katalogiem męskich wad.

- Jakieś szczątki zalet jednak we mnie tkwią, jeśli gorliwie ciągnęłaś mnie do urzędu stanu cywilnego.

- Zostawmy na boku kwestię, kto kogo ciągnął. Spodobało mi się, że nie jesteś ani dwulicowy, ani wyrachowany, ani niesprawiedliwy w ocenach ludzi. Wiesz, co przeważyło szalę? Dostrzegłam w tobie tę iskrę szaleństwa, która sprawia, że życie u boku takiego człowieka może obfitować w niespodzianki.

- I nie zawiodłaś się?

- Muszę przyznać, że niespodzianki sypnęły w nadmiarze. Te miłe i te przykre. Nie martw się, Hiruś. Kłopoty przeminą.

Przygarnął ją do serca i nieskładnymi słowy złożył życzenia z okazji dwudziestolecia ślubu.

- Pamiętałeś? - zdziwiła się szczerze.

- W przedpokoju znajdziesz tort i szampana. Wypijemy jak wrócę. Muszę na chwilę wyskoczyć do komitetu, wybacz.

Lektorem Komitetu Centralnego, który miał trzymać mowę na temat aktualnej sytuacji politycznej w kraju, okazał się przygarbiony jegomość o nerwowych ruchach, zakatarzony straszliwie; co parę zdań musiał wycierać swój organ powonienia, który wskutek tego posiniał jak nadgniła marchewka. Przemawiał długo i zawile, odmieniając przez wszystkie przypadki swoją nadzieję, że porozumiemy się, jak Polak z Polakiem”. Permanentne strajki uznał za rzecz godną ubolewania. Wspomniał mimochodem o błędach tudzież autokratyzmie ekipy rządowej. Takie pojęcia jak socjalizm, klasa robotnicza, nie istniały w jego słowniku. Ponieważ zaś nie dostrzegał także opozycji politycznej, świat przezeń zarysowany mało miał wspólnego z rzeczywistością. Owszem, występowały w nim pewne konflikty, lecz wyłącznie nieantagonistyczne, polegające na zwyczajnym nieporozumieniu. Ten jajogłowy jeszcze wierzył w moralno-polityczną jedność narodu, w którym sprzeczności zostały chwalebnie zlikwidowane na mocy odgórnego dekretu.

Potem zabrał głos sekretarz Góralski, z zawodu elektryk, szczupły mężczyzna z bródką przyciętą w szpic. Odczytał długą listę tych, którzy oddali legitymacje w ostatnich miesiącach, po czym rozpaczliwie rozłożył ręce:

- Towarzysze, jestem załamany. Mieliśmy w Trzydębach dwustu pięćdziesięciu członków. Ponad setka odeszła, część jest kompletnie bierna albo zastraszona. Co robić?

Śliwie zrobiło się żal człowieka i zgłosił się do dyskusji jako pierwszy,

- Nie ma co lamentować, sekretarzu. Wciągaliśmy na siłę różnych chłystków do partii, nikt ich o poglądy nie pytał, nawet nie sprawdzano, czy statut znają - to przy pierwszej okazji odpłynęli w siną dal. Nasze szczęście. Jeśli o dzisiejszy wykład chodzi, przepraszam za szczerość, prelegent nie wie, na jakim świecie żyje. Krach gospodarczy, rozpadają się struktury państwa, w społeczeństwie wrzenie, rozbicie polityczne nawet ślepiec dojrzy, a tutaj towarzysz tryska optymizmem. Rozumiem, że tak ocenia sytuację również kierownictwo partii. Tylko siąść i płakać żeśmy do władz wybrali ludzi bez jaj i z wodogłowiem. Przekaż-cię, towarzyszu lektorze, moją opinię do Warszawy. Dosłownie!

Dyskusja go nie interesowała, wszelkie argumenty jakie mogły paść na tej sali, słyszał już sto razy. Poszedł do domu. Przy szampanie było trochę wspomnień, potem w kinie nocnym obejrzeli głupawe straszydełko z diabłem w roli głównej.

Odrażająca włochata powłoka, fosforyzujące ślepia, żar bucha z mordy, aureola iskier krzesanych chwostem. Gdzie się pojawi, tam huraganowy wicher demoluje wnętrza, łamie drzewa, wywraca auta. Biada maluczkim, gdy wpadną w sieci, chytrze przez piekielnego wysłannika zastawione, nawet egzorcyzmy nie pomogą. Tylko trzydziestoletnia (?) dziewica może złamać moc czartowską, szuka jej policja w całej Ameryce, lecz bezskutecznie. Cywilizacja chrześcijańska lada moment runie...

Nie doczekawszy happy endu, Śliwa wyłączył odbiornik i zauważył:

- Pouczające. Wreszcie telewidzowie będą wiedzieć, jak wygląda i działa monstrum, obecne w każdym kazaniu księdza Maciąga.

Projekcja wprawiła go w dobry humor, zapomniał o dzisiejszych wydarzeniach. A gdy syn zasnął, zaczął podśpiewywać:

Chodź, chodź Malutka, zrobimy krasnoludka

A jak się uda, zrobimy krasnoluuuda...

Teresa, biorąc mężowskie słowa za dobrą monetę, zaczęła się szybko rozbierać.


ROZDZIAŁ TRZECI

Obmierzły rechot władcy ciemności. Ksiądz Maciąg do szturmu uderzy. Okupacja szkoły, Lenin w zakrystii. Trzydęby dostają się na czołówki prasy światowej.

 

Ksiądz Maciąg, uporawszy się z problemami budowlanymi, rozejrzał się bacznie po parafii i zdjęła go zgroza. Ponad połowa dorosłych nie zaglądała do świątyni nawet raz w roku. Niewinne duszyczki maluczkich dostały się w łapy podejrzanego indywiduum, nomen-omen Ateusza, któremu sekundowała niejaka Piotrowska, żyjąca w grzesznym konkubinacie z weterynarzem. Starsza młodzież przechodziła obok, nie dostrzegając swego duszpasterza, a w najlepszym razie pozdrawiała świeckim „dzień dobry” zamiast pobożnym „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Szerzył się kult świętobójcy, Bolesława Śmiałego - miał już swoją ulicę, dęby, trafił do podręczników szkolnych. Fakt ten ksiądz Maciąg odczuwał jak osobistą zniewagę ponieważ to właśnie jego patrona, biskupa krakowskiego Stanisława, kazał król zarąbać w roku pańskim 1078, za co dostąpił wiekuistego potępienia, ofiarę zaś wyniesiono na ołtarze.

Uroczystość poświęcenia domu bożego uświetnił swoją obecnością sam biskup. Biły dzwony, kłoniły się przed ołtarzem sztandary, chór mieszany intonował Te Deum laudamus. Na drzwiach umieszczono tablicę: Kościół rzymskokatolicki pod Wezwaniem świętego Stanisława. W bocznej nawie pojawił się Olejny obraz, przedstawiający scenę męczeństwa, pędzla stołecznego artysty, który wprawdzie kazał sobie słono zapłacić, lecz nadał dziełu oczekiwaną wymowę. Król o ponurych rysach dzierżył miecz ociekający krwią, a za jego plecami rechotał z zadowolenia diabeł; święty natomiast miał oblicze wzniosłe, prawicę wyciągał ku niebiosom, skąd po jego duszę nadlatywali aniołowie.

Ulicami grodu przeszła imponująca procesja, a echo nabożnych pieśni dotarło nawet do uszu zatwardziałych grzeszników. Czcigodny doktor teologii przeżył swój wielki dzień. Odpocząwszy nieco, zabrał się do czynności organizacyjnych. Powołał Radę Parafialną i przeprowadził intensywne szkolenie jej członków, aby nie mieli najmniejszej wątpliwości, że zło zagnieździło się w organach władzy.

- Jak kraj długi i szeroki podnoszą się głosy protestu przeciw bezbożnemu reżimowi - mówił - azaliż nam wolno nie upomnieć się o prawa ludu bożego? Musimy spisać żądania i przedstawić je komu trzeba. Żądać, naciskać, domagać się, nie ustępować - oto metoda jedynie skuteczna.

W poniedziałek pięcioosobowa delegacja zjawiła się w ratuszu. Przewodniczył jej najstarszy z bednarzy Kuterskich, Antoni, a składała się z dwóch gospodyń domowych, nawiedzonej duchem apostolskim dentystki o imieniu Róża oraz ogrodnika Świderskiego. Lista z postulatami wylądowała na biurku.

- W porządku - powiedział naczelnik - rozpatrzymy punkt po punkcie. Bez zwłoki.

Posadził gości za stołem, kazał poczęstować kawą.

- Pierwsze: przemianować ulicę Bolesława Śmiałego na ulicę marszałka Józefa Piłsudskiego. Drodzy państwo, uchwałę taką musi podjąć Rada Miejska, ja wykonuję tylko jej polecenia. Drugie: wyciąć dęby na wzgórzu. Wykluczone, odkąd ustawę o ochronie przyrody uchwalił Sejm, obowiązuje ona wszystkich obywateli. Mnie, was i proboszcza też. A pan, panie Antoni, -może dębi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin