Ludlum Robert - Spisek Akwitanii.pdf

(1368 KB) Pobierz
ROBERT LUDLUM
ROBERT LUDLUM
SPISEK AKWITANII
Powieści ROBERTA LUDLUMA
w Wydawnictwie Amber
DOKUMENT MATLOCKA
DROGA DO OMAHA
DZIEDZICTWO SCARLATTICH
ILUZJA SKORPIONA
KLĄTWA PROMETEUSZA
KRUCJATA BOURNE'A
MANUSKRYPT CHANCELLORA
MOZAIKA PARSIFALA
PAKT HOLCROFTA
PLAN IKAR
PROGRAM HADES
PROTOKÓŁ SIGMY
PRZESYŁKA Z SALONIK
PRZYMIERZE KASANDRY
SPADKOBIERCY MATARESE'A
SPISEK AKWITANII
STRAŻNICY APOKALIPSY
TESTAMENT MATARESE'A
TOŻSAMOŚĆ BOURNE'A
TRANSAKCJA RHINEMANNA
TREVAYNE
ULTIMATUM BOURNE'A
WEEKEND Z OSTERMANEM
ZEW HALIDONU
ZLECENIEJANSONA
ROBERT LUDLUM
SPISEK AKWITANII
Przekład TOMASZ WYŻYŃSKI
AMBER
Tytuł oryginału: THE AQUITAINE PROGRESSION
Redaktorzy serii
MAŁGORZATA CEBO-FONIOK, ZBIGNIEW FONIOK.
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
MARIA RAWSKA, ELŻBIETA STEGLIŃSKA
Ilustracja na okładce AGENCJA PIĘKNA
Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu
http://www.amber.sm.pl
Copyright (c) 1984 by Robert Ludlum. All rights reserved.
For the Polish translation Copyright (c) 1992, 1996, 2003 by Tomasz Wyżyński
For the Polish edition Copyright (c) 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-0322-8
Jeffreyowi Michaelowi Ludlumowi Witaj, przyjacielu! Przeżyj wspaniale życie...
Część 1
Rozdział 1
Genewa. Miasto słonecznych refleksów. Na jeziorze widać wydęte białe żagle, a
dalej nieregularne rzędy solidnych gmachów, które odbijają się w pomarszczonej
wodzie. Wokół szmaragdowozielonych fontann kwitną tysiące kwiatów, tworząc
dwubarwną feerię kolorów. Nad gładkimi taflami sztucznych stawów wznoszą się
łuki fantazyjnych mostków prowadzących na niewielkie wysepki, gdzie spotykają
się kochankowie i przyjaciele oraz toczą się poufne negocjacje. Odbicia.
Genewa, stara i młoda. Miasto średniowiecznych murów obronnych i lśniących
wieżowców z dymnego szkła, katedr i instytucj i mających niewiele wspólnego z
religią. Kafejki na chodnikach, poranki muzyczne nad jeziorem, ażurowe mola i
krzykliwie pomalowane statki wycieczkowe pływające wzdłuż stromych brzegów.
Przewodnicy wynoszą pod niebiosa zalety posiadłości nad jeziorem, które pochodzą
z całkiem innej epoki, choć współcześni turyści interesują się ich
astronomicznymi cenami.
Genewa. Miasto skupionego wysiłku i samozaparcia. Żarty toleruje się tu tylko
wtedy, gdy mają związek z porządkiem dziennym obrad albo zawieraną transakcją.
Przytłumionemu śmiechowi towarzyszą spojrzenia wyrażające pochwałę umiaru lub
milczące ostrzeżenie, by nie przekraczać wyznaczonych granic. Kanton położony
nad jeziorem wie o sobie wszystko. Piękno współistnieje tu z
przedsiębiorczością, a ich wzajemna równowaga jest zazdrośnie strzeżonym
pewnikiem.
Genewa. To także miasto niespodzianek, przewidywalnych konfliktów
przybierających nieprzewidywalny obrót, miasto gwałtu na ludzkiej psychice,
który prowadzi do zadziwiających odkryć.
Rozlegają się grzmoty: niebo powleka się ciemnymi chmurami i zaczyna padać
deszcz. Ulewa bije we wzburzoną toń jeziora, zamazuje kontury i zasłania
Jetd'Eau, ogromną fontannę stanowiącą chlubę miasta i mającą olśniewać widzów.
Kiedy nadchodzi nagły potop, Jet d'Eau zamiera. Zamierają także
9
mniejsze fontanny i więdną kwiaty pozbawione słońca. Znikają świetliste
refleksy, a umysł popada w odrętwienie. Genewa. Miasto zdradzieckie.
Mecenas Joel Converse wyszedł z hotelu Richemond i ruszył przez Jardin
Brunswick. Rozejrzawszy się na boki, skręcił w lewo, przekładając teczkę do
prawej ręki. Był świadom znaczenia niesionych dokumentów, choć myślał przede
wszystkim o człowieku, z którym miał się spotkać w Le Chat Botte, niewielkiej
ulicznej kafejce naprzeciwko jeziora. Ściśle mówiąc, spotkać się ponownie,
pomyślał. Oczywiście jeśli go z kimś nie pomylono.
Amerykanin Preston Halliday był głównym adwersarzem Joela w toczących się
rokowaniach w sprawie fuzji przedsiębiorstw szwajcarskiego i amerykańskiego.
Obaj prawnicy przybyli do Genewy na rozmowy dotyczące ostatecznych szczegółów
kontraktu. Pozostało bardzo niewiele pracy, w istocie same formalności, gdyż
stwierdzono już, że umowa jest zgodna z prawem obydwu krajów i możliwa do
przyjęcia dla Trybunału Międzynarodowego w Hadze. Obecność Hallidaya wydawała
się w związku z tym nieco dziwna. Pierwotnie nie wchodził on w skład zespołu
prawników amerykańskich wynajętych przez Szwajcarów do rokowań z firmą Joela.
Samo w sobie nie wykluczało to oczywiście jego udziału, gdyż świeże spojrzenie
okazuje się często cenną zaletą, jednakże mianowanie go głównym negocjatorem
było co najmniej niezwykłe. A także niepokojące.
Converse nie stykał się dotąd z Hallidayem, który miał opinię specjalisty od
wykrywania błędów prawnych w zawieranych kontraktach. Pochodził z San Francisco
i zdarzało mu się już doprowadzić do zerwania wielomiesięcznych rokowań, które
pochłonęły setki tysięcy dolarów. Converse nie wiedział o Hallidayu nic więcej,
choć on sam twierdził, że się znają.
- Mówi Pres Halliday - odezwał się głos w słuchawce hotelowego telefo
nu. - Zastępuję Rosena jako główny negocjator z ramienia grupy Bern.
- Co się stało? - spytał Joel, trzymając w ręku wibrującą maszynkę do
golenia i usiłując przypomnieć sobie nazwisko rozmówcy. Udało mu się to,
nim Halliday odpowiedział.
- Dostał zawału, biedaczek, więc wspólnicy postanowili mnie ściągnąć. -
Prawnik umilkł. - Musiał pan być niezłym sknerą, mecenasie.
- Prawie się nie targowaliśmy. Mój Boże, przykro mi, lubię Aarona. Jak
się czuje?
- Wyjdzie z tego. Położyli go do łóżka i karmią rosołkiem. Kazał panu
powtórzyć, że zamierza wyszukać w kontrakcie wszystkie pańskie kruczki
prawne.
- To znaczy, że pan zamierza. Zresztą po prostu ich nie ma. To małżeń
stwo z czystej chciwości, wie pan o tym równie dobrze jak ja, jeśli przejrzał
pan dokumentację.
10
- Rabunek odpisów inwestycyjnych - zgodził się Halliday - a do tego
spory procent rynku technologicznego. Żadnych kruczków. Ale ponieważ do
piero co się do tego zabrałem, mam do pana kilka pytań. Nie zjadłby pan ze
mną śniadania?
- Chętnie, właśnie miałem wezwać pokojówkę.
- Taki ładny ranek, czemu nie odetchnąć świeżym powietrzem? Miesz
kam w hotelu President, więc spotkajmy się w połowie drogi, co? Zna pan Le
Chat Botte?
- Tak, to kafejka na Quai du Mont Blanc.
- Za dwadzieścia minut?
- Lepiej pół godziny, dobrze?
- W porządku. - Halliday znów zawiesił głos. - Miło cię znowu słyszeć, Joel.
- Czyżbyśmy się znali?
- Możesz mnie nie pamiętać. Tyle się zdarzyło od tamtego czasu... Zresz
tą przeżyłeś chyba więcej ode mnie.
- Nie bardzo rozumiem.
- Cóż, Wietnam... Siedziałeś długo w niewoli.
- Nie o to mi chodzi, to dawne dzieje. Gdzieśmy się poznali? Przy jakiej
sprawie?
- Przy żadnej. Nic związanego z interesami. Chodziliśmy razem do szkoły.
- Do Duke'a? To bardzo duża szkoła prawnicza.
- Jeszcze wcześniej. Może przypomnisz sobie, jak się zobaczymy. Jeśli
nie, odświeżę ci pamięć.
- Musisz uwielbiać gry... Dobrze, spotkajmy się za pół godziny w Le
Chat Botte.
Idąc w stronę Quai du Mont Blanc, hałaśliwego bulwaru nad brzegiem jeziora,
Converse usiłował przypomnieć sobie Hallidaya z czasów szkolnych. Wyobrażał
sobie twarze kolegów i starał się połączyć jedną z nich z zapomnianym imieniem.
Nie udawało się to jednak, choć Halliday nie było wcale nazwiskiem pospolitym, a
zdrobnienie Pres stanowiło wręcz rzadkość. Nie wyobrażał sobie, by mógł
zapomnieć kogoś o nazwisku Pres Halliday. A mimo to tonacja głosu nieznajomego
sugerowała bliskość, nieomal przyjaźń.
"Miło cię znowu słyszeć, Joel". Wypowiedział te słowa ciepłym tonem, podobnie
jak niepotrzebną uwagę o pobycie Converse'a w niewoli. Lecz przecież zawsze
napomykano o tym łagodnie, z ukrytym lub jawnym współczuciem. Joel domyślał się
ponadto, dlaczego Halliday wspomniał przelotnie o Wietnamie. Niewtajemniczeni
uważali, że psychika więźniów komunistycznych obozów jenieckich uległa
bezpowrotnemu zaburzeniu, że straszliwe przeżycia odmieniły ich duchowo i
otumaniły. Częściowo pokrywało się to z prawdą, lecz nie w odniesieniu do
pamięci. Pamięć niezwykle się wyostrzała, gdyż penetrowano jąbrutalnie,
bezlitośnie. Minione lata, nawarstwione wspomnienia... Twarze, oczy, głosy,
ciała ludzkie, obrazy przelatujące przez umysł, pejzaże, dźwięki, wyobrażenia,
zapachy, dotyk, pragnienie dotyku - żaden element przeszłości
11
nie był na tyle błahy, aby zrezygnować z wydobycia go na światło dzienne.
Niektórym jeńcom pozostawała tylko pamięć, zwłaszcza nocą, gdy ciało sztywniało
od przeszywającego chłodu, a nieskończenie zimniejszy lęk paraliżował myśli o
teraźniejszości. Pamięć stawała się wówczas wszystkim. Pomagała nie słyszeć
odległych krzyków w ciemności, tłumiła trzask strzałów rewolwerowych, które
tłumaczono rankiem (zupełnie niepotrzebnie!) jako niezbędne egzekucje krnąbrnych
więźniów. Pozwalała także zapomnieć o nieszczęśnikach zmuszanych przez żądnych
rozrywki strażników do zabaw zbyt ohydnych, by je opisać.
Podobnie jak inni jeńcy, trzymani przez większą część niewoli w całkowitej
izolacji, Converse przeżył na nowo całe swoje życie, próbując ułożyć
poszczególne fazy w sensowną całość, coś zrozumiałego i dającego się lubić. Nie
rozumiał ani nie przepadał za wieloma rzeczami, ale wspomnienia pozwalały żyć.
Pozwoliłyby także umrzeć w spokoju ducha. Bez nich strach stawał się nieznośny.
Ponieważ seanse autoanalizy powtarzały się noc po nocy i wymagały dyscypliny
oraz dokładności, pamięć Converse'a niezmiernie się wyostrzyła. W jego mózgu
działał rodzaj kursora biegającego po ekranie komputera; zatrzymywał się on przy
dowolnie wybranej nazwie lub osobie, po czym natychmiast ukazywały się skrótowe
dane na jej temat. Joel doszedł w tym do wielkiej wprawy i znalazł się teraz w
kropce. Nie pamiętał żadnego Presa Hallidaya, chyba że chodziło o przelotną
znajomość z wczesnego dzieciństwa.
"Miło cię znowu słyszeć, Joel". Czyżby słowa te były podstępem, fortelem
prawnika?
Skręcił za róg, ku błyszczącym mosiężnym barierkom Le Chat Botte, w których
odbijało się słońce. Bulwarem pędziły lśniące samochody i czyściutkie autobusy,
a chodnikami wymytymi przez deszcz podążali spiesznie przechodnie, zachowując
jednak porządek. Genewski ranek emanował łagodną energią. Goście ulicznych
kafejek nie gnietli czytanych gazet, lecz przeglądali je strona po stronie ze
starannością i precyzją. Pojazdy i ludzie nie prowadzili wojny; walkę zastąpiono
spojrzeniami i ukłonami, przystawaniem i uściskami dłoni. Przekraczając otwartą
mosiężną bramę Le Chat Botte, Joel zastanawiał się przez chwilę, czy Genewa nie
mogłaby eksportować swoich poranków do Nowego Jorku. Doszedł jednak do wniosku,
że zakazałaby tego rada miejska: nowojorczycy nie znieśliby szwajcarskiej
uprzejmości.
Po lewej stronie zaszeleściła złożona starannie gazeta (precyzja wydawała się tu
czymś zaraźliwym) i ukazała się twarz znana Converse'owi. W przeciwieństwie do
oblicza Joela była (jak to powiedzieć?) uporządkowana, że wszystkimi częściami
pasującymi do siebie i znajdującymi się na właściwych miejscach. Proste ciemne
włosy ze schludnym przedziałkiem, ostry nos i wydatne wargi. To twarz należąca
do przeszłości, pomyślał Joel, choć nie kojarzyło się z nią żadne zapamiętane
nazwisko.
Znajoma postać uniosła głowę; ich oczy się spotkały i Preston Halliday wstał.
Pod eleganckim garniturem można się było domyślić muskularnego, krępego ciała.
12
- Jak się masz, Joel? - spytał znajomy głos i mężczyzna wyciągnął rękę.
- Witaj, Avery! - powiedział Converse. Wybałuszył oczy, przeszedł nie
zgrabnie kilka kroków i przełożył teczkę do lewej ręki, by uścisnąć podaną mu
dłoń. - Avery, prawda? Avery Fowler. Liceum Tafta, początek lat sześćdzie
siątych. Odszedłeś przed klasą maturalną, nie wiadomo dlaczego. Wszyscy to
komentowaliśmy. Uprawiałeś zapasy.
- Zdobyłem dwukrotnie mistrzostwo Nowej Anglii - odparł prawnik ze
śmiechem, wskazując krzesło naprzeciwko. - Siadaj. Zaraz ci wszystko wy
tłumaczę. Pewnie się trochę dziwisz, co? Właśnie dlatego chciałem się z tobą
zobaczyć przed dzisiejszą konferencją. Byłby niezły skandal, gdybyś na mój
widok wstał nagle i krzyknął: "Oszust!"
- Jeszcze nie wiem, czy cię tak nie nazwę, ale nie krzyknę. - Converse
zajął miejsce przy stoliku, postawił teczkę na ziemi i spojrzał na przedstawi
ciela konkurencyjnej firmy. - Dlaczego posługujesz się nazwiskiem Halliday?
Czemu nie powiedziałeś nic przez telefon?
- O, dajże spokój! Co właściwie miałem powiedzieć? Nawiasem mówiąc,
stary, znałeś mnie jako Tinkerbella Jonesa. Gdybym się przedstawił jako Fow
ler, nie wiedziałbyś nawet, o kogo chodzi.
- Prawdziwy Fowler siedzi w więzieniu?
- Siedziałby, gdyby nie strzelił sobie w łeb - odparł Halliday poważnie.
12
- Mówisz zagadkami. Jesteś jego bliźniakiem?
-Nie, mam na myśli swojego ojca.
Converse milczał przez chwilę.
- Chyba powinienem cię przeprosić.
-Nie ma potrzeby, nie mogłeś o niczym wiedzieć. Właśnie dlatego odszedłem przed
klasą maturalną, chociaż, do licha, naprawdę chciałem zdobyć ten puchar! Byłbym
jedynym zapaśnikiem, który wywalczył mistrzostwo Nowej Anglii trzy razy z rzędu!
- Przykro mi... Co się właściwie stało? A może to informacje zastrzeżo
ne, mecenasie? Przyjmę to za dobrą monetę.
- Nie mam przed tobą tajemnic. Pamiętasz, jak bryknęliśmy razem do
New Haven i poderwaliśmy te dwie cipy na przystanku autobusowym?
- Mówiliśmy, że studiujemy w Yale.
- Dały się poderwać, nie dały zerżnąć.
- Za bardzo się staraliśmy.
- Smarkacze z liceum - stwierdził Halliday. - Ktoś napisał o nas książkę.
Czy naprawdę jesteśmy takimi eunuchami?
-Trochę, ale jeszcze się odegramy. Jesteśmy ostatnią mniejszością narodową w
Ameryce, więc w końcu zaczną nam współczuć... Co się właściwie stało, Avery?
Pojawił się kelner. Nastrój prysł. Jak nakazywała uświęcona tradycja, obaj
mężczyźni zamówili kawę i rogaliki. Kelner zwinął dwie czerwone płócienne
serwetki i postawił je na stoliku.
13
- Co się stało? - powtórzył cicho Halliday po jego odejściu. - Coś fanta
stycznego! Mój kurewski ojciec zdefraudował czterysta tysięcy dolarów z banku
Chase Manhattan, gdzie był skarbnikiem, złapali go i palnął sobie w łeb. Kto
by przypuszczał, że szanowany właściciel podmiejskiej willi w Greenwich,
Connecticut, ma w mieście dwie kochanki, jedną w slumsach East Side, a dru
gą na Bank Street? Coś pięknego!
- Był człowiekiem zapracowanym. Ale ciągle nie rozumiem, dlaczego
nazywasz się Halliday.
- Kiedy wszystko wyszło na jaw (po samobójstwie ojca sprawę zatuszo
wano), matka dostała szału. Czym prędzej przeprowadziła się z powrotem do
San Francisco. Pochodziliśmy z Kalifornii, wiesz? Potem zwariowała jeszcze
bardziej i poślubiła mojego ojczyma, Johna Hallidaya. Po kilku miesiącach
nie zostało ani śladu po Fowlerze.
- Zmieniłeś nawet imię?
- Nie. W San Francisco zawsze nazywano mnie Pres. Kalifornijczycy lu
bią dziwaczne imiona: Tab, Troy, Crotch... Choroba Beverly Hills z lat pięć
dziesiątych... U Tafta figurowałem w dzienniku jako Avery Preston Fowler,
więc wołano mnie Avery albo Ave, czego zresztą nie znosiłem. Przeniosłem
się z innej szkoły, więc postanowiłem się nie sprzeciwiać. W Connecticut trze
ba postępować jak Holden Caulfield.
- Bardzo dobrze - powiedział Converse - ale co się dzieje, gdy spotykasz
kogoś takiego jak ja? Musi się to zdarzać.
- Zdziwiłbyś się, jak rzadko. W końcu minęło wiele lat, a w Kalifornii to
nic nowego. Tamtejsze dzieciaki zmieniają nazwiska po każdym małżeństwie
rodziców, aja byłem na Wschodnim Wybrzeżu tylko w czwartej i piątej klasie.
Nie znałem w Greenwich prawie nikogo i nie należałem do szkolnej paczki.
- Miałeś kilku przyjaciół. Na przykład mnie.
- Nielicznych. Spójrzmy prawdzie w oczy: stałem z boku, a ty nie byłeś
wybredny. Niezbyt zwracałem na siebie uwagę.
- Ale nie na macie.
Halliday roześmiał się.
- Niewielu zapaśników kończy prawo, za często dostają w głowę... Cóż,
skoro chcesz wiedzieć, przez ostatnie dziesięć lat zaledwie pięć czy sześć razy
usłyszałem pytanie: "Ejże, czy nie nazywasz się Fowler, a nie Halliday?" Kie
dy to się zdarza, mówię prawdę. Moja matka wyszła ponownie za mąż, jak
miałem szesnaście lat. To wszystko.
Pojawiła się kawa i rogaliki. Joel przełamał swój na pół.
- I myślałeś, że spytam cię o to w niestosownej chwili, na przykład pod
Zgłoś jeśli naruszono regulamin