Miszewski Stefan - Pożółkły Rękopis.pdf

(524 KB) Pobierz
pozolkly_rekopis.qxd
156714530.002.png
Gdy samolot oderwał się od płyty paryskiego lotniska
i skierowawszy się na wschód, z każdą chwilą zmniejszał od-
ległość dzielącą Paryż od Warszawy, Janusz Jałoń odczuł
lekki skurcz w gardle.
– Co za bzdura! Tego tylko brakowało, żebym stał się sen-
tymentalny.
Sięgnął po papierosa i wtedy właśnie uwagę jego przyku-
ła głowa kobiety siedzącej w przedniej części kabiny. Czyżby
to była Sylwia? Nie zauważył jej przedtem. Ale przecież wpadł
na lotnisko niemal w ostatniej chwili... Tak, to była Sylwia!
Sylwia Norkstein – jak zawsze elegancka, z fryzurą prosto od
fryzjera, z twarzą – Boże, jak te latka lecą! – prosto od kosme-
tyczki.
Poprawił się w fotelu nie spuszczając z niej oczu. Sylwia
w tym samolocie! Przypadek, czy też... Nerwy, nerwy... Po cóż
miałaby lecieć specjalnie z nim?
Próbował zająć się gazetami, jednak co chwila zdawał so-
bie sprawę, że czyta nie rozumiejąc treści. Niepokój nie ustę-
pował. Początkowo przypuszczał, że Sylwia wysiądzie w Ber-
linie. Na lotnisku jednak szybko przekonał się, że dalszą
podróż odbędą również wspólnie. Ukłonił się jej, gdy siedzia-
ła przy bufecie. Odpowiedziała mu lekkim skinieniem głowy,
a na jej twarzy odbiło się zaskoczenie i zmieszanie. Odstawi-
ła filiżankę z niedopitą kawą isięgnęła po papierosa. Niemal
w tej samej chwili Jałoń stał przy niej z zapaloną zapalnicz-
ką, szarmancki i ugrzeczniony.
– Czy piękna pani udaje się również do naszej socjalistycz-
nej ojczyzny? Cieszę się wobec tego, że po 24 latach pierwsze
kroki na ziemi ojców naszych postawię w tak uroczym towa-
rzystwie.
– Odczep się! – ton jej głosu nie zachęcał do dalszych
grzecznostek.
– Zabawna jesteś! – Jałoń uśmiechnął się ironicznie. – To
chyba, jasne, że nie zakłócam twego spokoju jedynie dla sen-
tymentu, jaki niewątpliwie do ciebie żywię...
– Ja też tak myślę. O co ci chodzi? – była wyraźnie zdener-
wowana.
– Och, nic. Wiesz, na lotniska w Warszawie ma mnie spo-
tkać Perlik...
– Kto?
– Czyżby moja dykcja w ostatnich czasach szwankowała?
Amoże to ty coś ze słuchem?...
– Zupełnie, ale to zupełnie nie mam ochoty wysłuchiwać
twoich żartów... I wcale nie interesuje mnie twoje spotkanie
z Gustawem – dodała po chwili.
– Więc jednak go pamiętasz? To mnie cieszy...
Zamilkł i beznamiętnym wzrokiem wpatrywał się w przecho-
dzących obok nich ludzi. W następnej chwili w oczach jego bły-
snęło zainteresowanie – mijały Ich dwie młode, zgrabne I ele-
ganckie kobiety. Jałoń odprowadził je wzrokiem pełnym uznania,
po czym ze swobodą światowca wrócił do przerwanej rozmowy.
– O czym to mówiliśmy? Ach, Perlik! Wiesz, zajmuje się li-
teraturą... i żyje z literatury. Wyobraź sobie, że stał się nie-
złym pisarzem. Podobno wydają go dość często.
– Skąd o tym wiesz?
– Dowiedziałem się całkiem przypadkiem. Zresztą obecna
profesja Gustawa nie Jest teraz rzeczą najistotniejszą. Uwa-
żam, że ważniejsze jest, abyśmy zeszli na płytę lotniska w na-
strojach sprzed 25 lat. Jak przyjaciele... Zresztą to będzie
zgodne z prawią, nie uważasz?
– Jeśli chcesz... Jest mi to zupełnie obojętne – powiedzia-
ła spokojnie i cofnęła swoją rękę, którą Jałoń z przesadną ga-
lanterią podnosił do ust.
– Zawsze wierzyłem, że jesteś rozsądną dziewczyną – się-
gnął po filiżankę z kawą.
– Zapasy mojego „rozsądku” są w stosunku do ciebie na
wyczerpaniu.
– Byłem pewny, że spisuję się bez zarzutu. I dotychczas
sądziłem, że w pełni to doceniasz.
Do końca podróży więcej ze sobą już nie rozmawiali.
Na lotnisku w Warszawie Perlik rzeczywiście oczekiwał Ja-
łonia, jednak zanim uściskał przyjaciela, obserwował z nie-
dowierzaniem stojącą przy nim kobietę.
2
3
156714530.003.png
– No, tak, tak! To Sylwia! – odpowiedział Jałoń na milczą-
ce pytanie Perlika. – Umów się prędko, bo tam na pewno cze-
kają już na nią wszystkie jej ciocie.
– Ogromnie się cieszę... – Perlik był wyraźnie wzruszony,
z trudem dobierał słowa. – Tyle lat... Ty już jesteś niemal staru-
szek, ale ona... – wcisnął Sylwii do ręki swój bilet wizytowy.
Obiecała zatelefonować do niego w ciągu najbliższych dni
i odeszła do oczekującej ją rodziny. Fontanny łez i nawałnica po-
całunków stały się centralnym akcentem lotniskowej scenerii.
Perlik przeprowadził Jałonia pomiędzy grupkami witają-
cych się izaładował jego walizki do stojącej przed budynkiem
lotniska szarej Warszawy.
– Twój? – spytał Jałoń, wskazując na samochód.
– Tak. Stary, ale dobry gracik.
Po paru minutach zbliżali się do Mokotowa.
Z alei Niepodległości skręcili w wąską uliczkę. Zatrzymali
się przed małą, jednopiętrową willą, otoczoną niewielkim
ogródkiem.
– Fiuuu! – Jałoń świsnął z przesadnym podziwem – widzę,
że twórcy kultury są w wielkiej estymie u władz!
– Ten domek dostałem po Kłobudzkich. Zmarli przed pię-
ciu laty.
Perlik wziął jedną z walizek Jałonia i pchnął żelazną furt-
kę.
– Chodźmy!
– Kłobudzcy? Zaraz... zaraz... Ach tak, to ten zacny, bur-
żuazyjny odłam twojej rodziny. Przyjemnie się urządziłeś –
Jałoń rozglądał się po obszernym hallu ozdobionym nowo-
czesną metaloplastyką. – A ja już byłem pewny, że ten dach
nad głową to materialny wyraz wdzięczności społeczeństwa
dla wybitnego pisarza.
– Nie gadaj głupstw. Z pisania wcale nie jest łatwo żyć.
– No, no, nie przesadzaj. Nie widać, żebyś żył najskro-
mniej, a i sława pisarza też chyba się liczy. Nawet we Fran-
cji udało mi się zdobyć kilka twoich książek.
– Których? – żywo zareagował Perlik. – Proszę cię na górę,
do gabinetu – wskazał schody wiodące na piętro. – A więc,
które książki czytałeś?
– Autor, zawsze autor! – roześmiał się Jałoń. – Ale w pełni
cię rozumiem. Gdy mowa o moich filmach, staję się natych-
miast nieznośnym egocentrykiem. No, no, nie obrażaj się za-
raz... Ciebie o egocentryzm nie posądzam, mimo że byłby on
wpełni uzasadniony.
Perlik wprowadził przyjaciela da gabinetu i wskazawszy
mu fotel podszedł do stojącego pod ścianą barku.
– Źle mnie zrozumiałeś – podał Jałoniowi napełniony kie-
liszek. – Interesuje mnie po prostu, które z moich książek są
dostępne obecnie we Francji. Ostatecznie starałem się
w nich, bardziej lub mniej udolnie, zawrzeć obraz naszej pol-
skiej rzeczywistości...
– Boże, jakiś ty serio! Twoje zdrowie! I za dalsze dziesiątki
twoich dzieł.
Perlik w milczeniu spełnił toast i sięgnął powtórnie po bu-
telkę z koniakiem.
– Powitanie typowo polskie! Czuję, że na drugi dzień po
przyjeździe do ojczyzny obudzę się z kacem. No, ale skoro na-
lane...
Jałoń uniósł kryształowy kieliszek i przyjrzał mu się
z uwagą.
– W naszej młodości korzystaliśmy z nieco innych, prymi-
tywniejszych naczyń... Zawartość też była inna... Chociaż,
moim zdaniem, jak pić, to tylko czystą. Oczywiście de gusti-
bus...
– Jak wolisz – Perlik postawił na stoliku butelkę czystej
eksportowej.
– Pas! – zaprotestował Jałoń. – Wolę ci zdać sprawę z lektu-
ry twoich książek. Przeczytałem dwie: „Czerwony feniks” i „Ci
z Białej” – przyjrzał się uważnie twarzy Perlika – ale nie martw
się, że tylko tyle. Postanowiłem podczas pobytu w Polsce zapo-
znać się z twoją twórczością od A do Z. Tym bardziej, że obie te
książki bardzo mnie zainteresowały. Bardzo.
– Myślę, że w Polsce czeka cię wiele atrakcyjniejszych za-
jęć – uśmiechnął się Perlik.
– No... jeśli nie zdążę przeczytać wszystkiego, to wezmę
książki ze sobą do Paryża i potem listownie zdam ci sumien-
ną relację z moich wrażeń. Dobrze?
4
5
156714530.004.png
– Jestem pewny, że będziesz żałował straconego czasu.
– Nie bądź taki skromny. Już jutro sięgnę po pierwszy
utwór mojego przyjaciela z lat młodości – Gustawa Perlika,
O ile się nie mylę, to twym debiutem były ,,Złamane drzewa”.
Może mógłbyś od razu dać mi tę książkę?
– Oczywiście, chętnie, ale – zawahał się – tak się złożyło,
że miałem ostatnio tylko jeden egzemplarz i właśnie przed-
wczoraj wypożyczyłem go znajomym. Jutro postaram ci się
o drugi.
Spojrzał na zegarek.
– Chyba jesteś solidnie zmęczony, zatrzymasz się oczywi-
ście u mnie. Chodź, pokażę ci twój pokój.
– Nie chciałbym ciebie krępować... Szczerze mówiąc my-
ślałem o hotelu...
– Nie ma mowy!
– A więc krakowskim targiem. Pomieszkam u ciebie kilka
dni, a potem przeprowadzę się do hotelu. Nie gniewaj się, ale
tak będzie na pewno wygodniej. Również i dla mnie...
– No, skoro wolisz... – niechętnie zgodził się Perlik. – Z ca-
łą pewnością czułbyś się u mnie zupełnie swobodnie. Mie-
szkam właściwie sam. Czasami zjawia się na kilka dni moja
siostrzenica, gosposia jest tylko przez kilka godzin w ciągu
dnia. To wszyscy. W każdym razie czuj się tu jak u siebie,
a przede wszystkim wypocznij chociaż trochę, bo na wieczór
proponuję spotkanie z przeszłością.
– Cóż to za kryptonim?
– Po prostu zawiadomiłem o twoim przyjeździe paru na-
szych wspólnych przyjaciół sprzed wojny i zaprosiłem ich na
dzisiaj. Nie masz chyba nic przeciwko temu?
– Świetny pomysł. Ale teraz marzę okąpieli.
W tej chwili usłyszeli warkot samochodu, zatrzymującego
się przed willą. Perlik wyjrzał przez okno i mruknął:
– Proszę, jak się pospieszyła... – po czym odwrócił się da
Jałonia: – przyjechała właśnie moja siostrzenica, o której ci
już wspominałem. Teresa Keler.
Jałoń zbliżył się do okna i ujrzał młodą, przystojną kobie-
tę, wysiadającą z taksówki. Porozumiewawczo mrugnął do
Perlika:
– Czy blisko jest z tobą spokrewniona? To bardzo miłe jest
mieć tak przystojną siostrzenicę...
– Ty jak zawsze myślisz o głupstwach, a to jest autentycz-
na córka Mirki Różyckiej. Nie uśmiechaj się szatańsko, bo
wiesz doskonale, że Mirka była moją bliską kuzynką. Przypo-
mnij sobie, jak pomagałem ci w nawiązaniu z nią flirtu.
Wprawdzie bezskutecznie, ale to już twoja wina.
Zeszli do hallu.
– Jak się masz smarkula – witał wchodzącą Perlik. – Zde-
cydowałaś się przyjechać do starego?
– Och wujku, proszę już przestać kokietować otoczenie tą
starością. Odkąd pamiętam, uważa się wujek za zgrzybialca.
– Nic szacunku dla starszych! Boże, co to za młodzież!
A w mankiet wujka! W mankiet! Zapominasz już zupełnie,
jak cię matka wychowywała.
Teresa nie zwracała już uwagi na dobrze jej znane formuł-
ki powitania i pytająco spojrzała na Jałonia.
– Poznajcie się. To mój przyjaciel. Niezawodna marka:
przedwojenny. Paryżanin, a do tego – uważaj tylko – reżyser
filmowy. No i| tak zupełnie prywatnie – były absztyfikant
twojej mamusi.
– Jak to miło już pierwszego dnia pobytu w Polsce spotkać
tak uroczą dziewczynę – Jałoń szarmancko witał Teresę,
przyglądając się jej z nietajonym zainteresowaniem.
– Świetnie zrobiłaś, że przyjechałaś już dzisiaj – mówił
Perlik wprowadzając ich do pokoju – wieczorem przyjdzie tu
parę osób, będziesz więc gospodynią, kucharką, pokojówką
i wybawisz starego – och, pardon – z ogromnego kłopotu.
– Niestety, nic z tego. Robert ma dziś wolny wieczór
i przede wszystkim dlatego przyjechałam.
– Ależ to się świetnie składa! Zaprosisz go także! Chyba
nie zostawisz mnie i moich przyjaciół na pastwę losu, bez
opieki.
– Ja sobie w ogóle nie wyobrażam dzisiejszego wieczoru
bez pani – wtrącił Jałoń.
– Janusz, daj Teresie spokój, bo otrzymasz czarną polew-
kę, co byłoby zresztą dość typowym przykładem twego pecha
do kobiet mojego rodu. Ona poza tym Robertem nie widzi
6
7
156714530.005.png
świata, a przy tym jest jedyną osobą, która wierzy, iż jest on
co najmniej polskim Olivierem.
Teresa obrzuciła Perlika niechętnym spojrzeniem i powie-
działa wyniośle:
– Oczywiście, przy pisarskim geniuszu wujka każdy inny
talent wydaje się niewart wspominania. A ja właściwie na
złość wujkowi wcale bym dzisiaj nie została, gdyby nie nowo
zawarta znajomość – kokieteryjnie uśmiechnęła się da Jało-
nia.
– Doskonale. Najważniejsze, że zgadzasz się mi pomóc.
W kilka godzin później Teresa witała wraz z Perlikiem
pierwszych gości. Jakby nagrane na płytę powtarzały się po-
witania i Jałoniem. „Janusz! Kopę lat!” „Świetnie wyglądasz!”
„Ty także niewiele się zmieniłeś!” „Widocznie Paryż ci służy!”.
Ostatnią partię gości stanowił Robert, aktor Wężecki oraz
jego przyjaciel – mecenas Góral. Spośród zebranych Robert
znał jedynie Wężeckiego, który dyskretnym szeptem prezen-
tował mu gości Perlika.
– Ten łysawy, rozmawia z Perlikiem, to Zylbert. Szyszka –
dyrektor dużych zakładów przemysłowych. O, podchodzi do
nich Borecki, inżynier. To nierozłączna para z Zylbertem.
Tamto małżeństwo to Sosiccy. Oboje są lekarzami. Jego
znam bardzo mało. Właściwie dopiero od czasu, gdy Irena
przedstawiła go jako swego męża. Zaraz, kiedy to było... Tak,
chyba w sześćdziesiątym roku.
– A ta ślicznotka?
– Ślicznotka? Ach, Firlejówna... To dziennikarka. Tak, to
była rzeczywiście bardzo piękna dziewczyna.
W tej chwili w przytłumiany gwar rozmów wdarł się dono-
śny głos Perlika.
– To dla nas, mężczyzn, jest doprawdy szokujące, Bożen-
ko, że ty z roku na rok jesteś coraz młodsza i coraz piękniej-
sza. Jak ty to robisz?
Bożena Firlej podniosła się z fotela i z miną modelki, pew-
nej sukcesu, zrobiła kilka tanecznych kroków, zatrzymując
się dłużej przed Januszem Jałoniern. Płynnie wróciła do
opuszczonego przed chwilą fotela, ujęła ładną, wypielęgno-
waną ręką kieliszek i wpatrując się w jego zawartość, powie-
działa:
– Recepta, mój drogi Guciu, jest bardzo prosta. Miewam
kochanków.
Ogólny wybuch wesołości zagłuszył poważny glos Bożeny.
– Ale... kochanków młodych – obrzuciła wyzywającym
wzrokiem Jałonia i zwracając się do Perlika dodała – tobie
Gustawie radzę robić to samo. Samopoczucie będziesz miał
świetne i zadbasz o swój brzuszek, nie dając mu się za bar-
dzo rozrastać.
– Recepta znakomita. Ale jeśli zechcę ją realizować, będę
liczył tylko ta ciebie, na twoje długoletnie doświadczenie
i umiejętność motania sobie ludzi wokół małego palca.
– Tę umiejętność nabywa się, niestety, dopiero z latami.
Przykład? Przecież się porządnie namęczyłam, by zatrzymać
przy sobie tego obieżyświata Jałonia.
– Jak marny okazję naocznie się przekonać – bezskutecz-
nie – wtrącił Jałoń.
– To bagatelizowanie nic ci nie pomoże, Januszku. Trułam
się gazem przez ciebie i jeszcze na łożu śmierci będą cię zte-
go powodu gryzły wyrzuty sumienia. Zresztą obiecywałam
sobie sprawić ci to łoże bardzo prędko. Niestety, wojna po-
krzyżowała te nabożne plany. Ale co się odwlecze, to nie ucie-
cze. Uważaj.
– Będę się miał na baczności. Twoje zdrowie, Bożenko!
– Bardzo cię proszę – śmiał się Perlik – żebyś nie załatwia-
ła swoich porachunków z Januszem w tak definitywny spo-
sób w moim mieszkaniu... Mimo że byłby to świetny temat
dla twojej gazety...
– Nie żartuj, Guciu, bo nie znasz kobiet. Kobieta jest –
oczywiście, zależnie od okoliczności – aniołem dobra lub de-
monem zła – mówiąc to Bożena Firlej stuknęła swoim kieli-
szkiem o kieliszek Jałonia i wypiła trunek, przypieczętowu-
jąc toast serdecznym uściskiem.
Teresa krążyła wśród gości nalewając wódkę, podawała
kanapki i napoje, ale robiąc to wszystko, ani na chwilę nie
spuszczała wzroku z Roberta. Obawiała się, czy będzie czuł
się dobrze w tym gronie osób bliżej mu nieznanych, a przy
8
9
156714530.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin