Antologia - Stało się jutro 24 - Andrzej Zimniak.rtf

(280 KB) Pobierz
Sta³o siê jutro

Stało się jutro

 

zbiór dwudziesty czwarty


Andrzej Zimniak

”Zręby władzy”

 

Otworzyłem drzwi obite grubą warstwą dźwiękochłonnego tworzywa i wszedłem. Profesor, kwadratowy łysy mężczyzna o stalowych oczach, siedział za masywnym biurkiem zawalonym papierami. Rozmawiał właśnie przez telefon, składając komuś uniżenie podziękowania i życzenia, lecz dostrzegł mnie po chwili i zaprosił nieznacznym gestem do zajęcia miejsca. Gdy skończył, zaproponował mi kawę, po czym zamówił ją u sekretarki. Nie wiedziałem, po co mnie wezwał, on zaś zdawał się smakować tę chwilę mojej niepewności, którą niezbyt dobrze maskowałem obojętnym wpatrywaniem się w rozrzucone po biurku ołówki. Wreszcie, nie spuszczając ze mnie ciężkiego wzroku, odezwał się niskim głosem

- Panie kolego - tu zaciągnął się papierosem - jak idą pańskie badania?

Oho - pomyślałem - trochę za dużo teatru i oficjalnego stylu jak na zwykłą rozmowę. Tylko o co mu chodzi?

- Doskonale, panie profesorze - starałem się, aby mój głos brzmiał swobodnie - właśnie rozpocząłem próby nad elektrycznymi właściwościami włókien nerwowych w obniżonych temperaturach. Sądzę...

- Taak - przerwał mi profesor cichym, lecz nie dopuszczającym sprzeciwu głosem. - Rozpoczął pan, sądzi pan. To też ciekawe. Ale - i tu ton jego głosu podniósł się nieznacznie - mnie teraz interesują wyniki już otrzymane. Chciałem zauważyć, że właśnie upływa pół roku pana a stypendium. Słucham pana.

Wejście było ostre, nie spodziewałem się właściwie takiego ataku. Straciłem więc nawet tę uprzednio wymuszoną swobodę, i o to pewnie staremu chodziło. Pierwsza runda była przegrana.

- A więc, panie profesorze, zaraz po okresie wstępnego instalowania się rozpocząłem próby, to jest badałem procesy chemicznej transmisji impulsów przez nerwy w różnych temperaturach.

- I..?

- Stwierdziłem, że już w okolicach zera stopni Celsjusza zanikają one zupełnie, a kilka prób w temperaturach niższych nie wykazywało wzrostu aktywności, co było, to znaczy, co przewidzieliśmy uprzednio.

- Ej; panie kolego, znów ten brzydki żargon naukowy profesor pokręcił z niesmakiem głową, a ja pomyślałem z satysfakcją, że taki łysy to już niedługo pożyje. - Pan może być w okolicach Koziej Wólki, ale nie zera stopni. Ale wracajmy do meritum sprawy. Młody człowiek na pana miejscu, z pana aspiracjami, może sobie pozwolić, aby spośród dziesięciu eksperymentów jeden, no powiedzmy dwa były nieudane lub negatywne. A pan przychodzi po pół roku pracy i mówi mi, że owszem, parę doświadczeń panu nie wyszło, a inne są w planie. To jest sygnał, że trzeba się poważnie zastanowić.

Byłem coraz bardziej zdenerwowany, maska wystudiowanej obojętności dawno ze mnie opadła. Czułem w ustach suchość języka, a nieprzyjemna chrypka przeszkadzała w mówieniu. - Ależ, panie profesorze, w tej nowej dziedzinie każdy wynik...

- Byle jaki wynik nie jest dobry w żadnej dziedzinie stary wszedł mi w słowo. - Liczą się dobre wyniki, i tylko takie - dodał z naciskiem. - A samymi hipotezami daleko nie zajedziemy. W związku z brakiem wyników w dotychczas badanym przez pana kierunku - zaczął znów spokojnym niskim głosem - proponuję zmianę tematyki. Będzie to dla pana jeszcze jedna szansa wykazania się.

- Panie profesorze, ja właśnie zacząłem najważniejsze doświadczenia!

- W naszym Instytucie - głos szefa grzmiał teraz donośnie po wszystkich kątach gabinetu - nie przeprowadza się doświadczeń nieważnych. Wszystkie bez wyjątku są ważne zakończył konfidencjonalnym szeptem, jakby zdradzał tajemnicę państwową. - To byłoby wszystko, panie kolego - znów zahuczał gromko - za pięć minut mam zebranie, przepraszam, ale muszę już iść. Aha, proponuję, aby zajął się pan preparatami ułatwiającymi przejście w stan hibernacji. Doktor Agira wprowadzi pana w zagadnienie. Życzę powodzenia i wydajniejszej niż dotychczas pracy spojrzał niemal wesoło; wstając. Nie dał mi żadnych szans.

Przez grubą szybę okienną, nastawioną przez kogoś na maksimum przepuszczalności, wpadało czerwone światło wieczoru i załamywało się obłymi krwistymi refleksami w szkle ustawionej aparatury. Przypatrywałem się bezmyślnie tym barwnym plamom o karminowych wnętrzach i żółknących obrzeżach, pełzającym po kolbach i chłodnicach w rytmie zachodzącego słońca. Wypełniony aparaturą pokój tonął w mroku, tylko w odległym kącie pracował przy swoim biurku Stef. Jego lampa jawiła mi się jako przewodnie światełko u kresu ciemnego szlaku, wiodącego wśród nieokreślonych kształtów i niezrozumiałych zdarzeń. Stef odwrócił się, jakby moja zmaterializowana myśl dotknęła jego ramienia. - Hallo. En! - zawołał do mnie. Dlaczego En? Nie mogłem sobie przypomnieć, kto pierwszy tak mnie nazwał. Potem przyjęło się. - Nie słyszałem, jak wchodziłeś. Co masz taką grobową minę? - gadał wesoło, podchodząc z rękami w kieszeniach. - Oho, widzę, że nie na żarty przejąłeś się Starym. A w dzisiejszych czasach...

- Zażądał zmiany tematu - przerwałem jego potok słów. Twarz mu spoważniała, ale widać było, że usilnie szuka dla mnie jakiegoś pocieszenia. Poklepałem go po ramieniu.

- Nie jest tak źle, stary - mój głos zabrzmiał nawet dosyć swobodnie. - Dam sobie radę, nie martw się o mnie. Dziś idę się zabawić, nie mam już ochoty na pracę, a jutro na przekór wszystkiemu i wszystkim skończę ten eksperyment, być może kluczowy dla całego problemu.

- To jest męskie podejście do sprawy - Stef uśmiechnął się zadowolony, że nie musi występować w roli pocieszyciela. - Jutro mam trochę luzu przy moich próbach, pomogę ci.

Wyszedłem w szarość korytarza, również gęsto zastawionego aparaturą i sprzętem pomocniczym. Na chropowatej betonowej ścianie przymocowany był telefon. Nakręcałem kolejno numery kilku moich przyjaciółek lub znajomych, lecz żadna z tych, które zgłosiły się, nie miała wolnego wieczoru. Zły, odwiesiłem słuchawkę. Przyjdzie mi upić się samemu - pomyślałem, lecz jednocześnie narastał wewnętrzny bunt. I nagle, wtedy po raz pierwszy, doznałem tego niesamowitego uczucia.

Głowę przebiegały mi naprzemienne fale gorąca i zimna lub raczej - zgęszczonej rozrzedzonej materii. I choć zjawisko trwało krótko, zdawało mi się pod koniec, że czaszka staje się elastyczna niby balon napełniony wodą, a deformują ją w jednostajnie identyczny sposób dwa szeregi przemykających z obu stron, swobodnie zawieszonych walców. Na płaszczyznę zamazanego. pola widzenia wpełzły świetliste punkty, rozlały się szeroko jak kręgi na wodzie i wsiąkły w obraz.

Dolegliwości ustąpiły, pozostał jedynie lekki ból w skroniach. Nadal stałem oparty o chropowatą ścianę tuż przy telefonie. Na szczęście nikt nie zauważył tej chwilowej niedyspozycji jeszcze brakowało, żeby zaczęto mnie cucić! Byłby temat do żartów w całym Instytucie.

Ruszyłem przed siebie. Czułem się dziwnie lekki, nogi jakby same niosły mnie naprzód. Przypisywałem to doskonałej kondycji fizycznej, co z kolei wprawiało mnie w dobry nastrój. Zmory dzisiejszego popołudnia prysły i miałem nadzieję, że nie będą zakłócały zbliżającej się zabawy. Nie wiedziałem jeszcze, dokąd i z kim pójdę, ale miałem pewność, że wieczór będzie udany.

Aksamitny, wilgotny zmierzch opadł już na trawiaste boisko, pod którym rozlokowane zostały trzewia cyklotronu.

Spóźnieni biegacze w swoich odcinających się od tła białych szortach powracali z wieczornego treningu. Pod jasną płachtą pomarańczowo-zielonego nieba zawisły nieruchomo małe, rozświetlone od dołu chmury.

Wsiadłem do samochodu i ruszyłem ostro; rozkoszowałem się prędkością. Odczuwałem fizyczną przyjemność, gdy stalowe cielsko maszyny z łatwością wnikało w masy napływającego naprzeciw chłodnego, wieczornego powietrza.

Czułem się znów dziwnie lekki, chwilami zdawało mi się, że, to kto inny prowadzi wóz, że obce ręce dotykają kierownicy, ` a ja przyglądam się z boku. Może ktoś podsunął mi papierosa z marihuaną?

Pędziłem w kierunku swojego hotelu, kiedy nagle zauważyłem z boku wystawowe okna centrum handlowego. Zahamowałem gwałtownie i skręciłem na parking. Ależ to jasne! Że też wcześniej nie wpadłem na ten prosty pomysł.

- Dobry wieczór, panno Krystyno - zacząłem, opierając się o kasę. Poszło łatwiej, niż się spodziewałem. Już w piętnaście minut po zamknięciu sklepu siedzieliśmy w nocnym barze przy butelce dobrej brandy, a wokół nas migotały kolorowe światła, płynęła muzyka i wytwarzał się nastrój wesołej zabawy. Alkohol palił mnie w gardle, po członkach rozchodziło się przyjemne ciepło. Doświadczałem uczucia poprzedzającego lekki zawrót głowy - coś jakby drobne przesunięcie świadomości w kierunku beztroski.

- Wiesz, Kris - nachyliłem się do siedzącej obok dziewczyny - dobrze mi z tobą. Bardzo dobrze. A teraz wypijmy za zdrowie mojego szefa. Dał mi dziś wspaniały temat, rokujący nie byle jakie perspektywy

- Będzie mu to policzone - Kris zaśmiała się głosem może o ton za głębokim jak na filigranową blondyneczkę o sarnich oczach i pełnych, nieco wysuniętych do przodu ustach. Z każdym kieliszkiem wydawała mi się piękniejsza i powabniejsza.

Potem poszliśmy tańczyć. Czułem ją taką drobną, ciepłą tuż koło siebie, oparła czoło o mój policzek, płynęliśmy gdzieś w takt melodii, której już nie słyszeliśmy. I wtedy znów coś zaczęło się dziać. Stawałem się lekki, nieobecny. Oglądałem rzeczywistość wokół niby kiepski film, a może raczej śniłem? Trzymałem w objęciach jakąś dziewczynę, dosyć chyba ładną, ale zdecydowanie zbyt szczupłą. Czułem się tak, jakbym tańczył z manekinem pośród przetaczających się wokół bezkształtnych mas ludzkich. Chciałem przerwać ten koszmar, ale spostrzegłem, że zupełnie nie panuję nad własnym ciałem. Dalej ciężko tańczyłem niby jakaś kukła w kiepskim teatrzyku gałganiarzy, obłapiając coraz mocniej tę chudą dziewczynę, a wszystko rejestrowałem jakby zza półprzejrzystej zasłony w dusznym, wilgotnym powietrzu. Dopiero przy stoliku puściły kleszcze, trzymające moją świadomość w żelaznym uścisku. Płaski, mdły obraz wyostrzył się, nabrał stopniowo trzeciego wymiaru, barw, woni i dźwięków. Jak poprzednio wokół nas płynęła muzyka, a Kris znów piękna i pociągająca, przyglądała mi się z troską. Miałem przez chwilę wrażenie, że to nie ja, a świat zewnętrzny ulega kolejnym dewiacjom, jakimś chwilowym odchyleniom od maksymalnej wartości prawdopodobieństwa istnienia. W każdym jednak przypadku moja osoba w zmienionej rzeczywistości musiała wydawać się równie osobliwa, jak odmienione otoczenie dla mnie.

- Kris, kochanie, te tutejsze chińskie przyprawy... widocznie mi nie służą. W przyszłym tygodniu zaprowadzę cię gdzie indziej, zobaczysz.

- Wiesz co, En - dziewczyna była lekko przestraszona posiedźmy tu jeszcze trochę. Jesteś cały mokry.

- W porządku, skończymy nasze koktajle. Wiesz, Kris, ja myślałem, to jest... nigdy nie miałem czegoś takiego. To zdarzyło się po raz pierwszy.

- Nie przejmuj się tym teraz, En. Odpocznij. Następnym razem wszystko ułoży się lepiej - nieszczerze mówiła Kris. Oboje wiedzieliśmy, że następnego razu nie będzie. Z oczu dziewczyny wyzierał strach, uważała mnie z pewnością za nienormalnego, a przynajmniej za nerwowo chorego.

Aby zatuszować zmieszanie, zacząłem rozglądać się po sali: Panował gwar, wielobarwny tłum falował, a wśród czerwonych lamp unosiła się mgła dymu tytoniowego.

W pewnym momencie drgnąłem - prawie zasłonięty szerokim ozdobnym filarem, przy stoliku wciśniętym pomiędzy palmę a barek, siedział łysy, kwadratowy grubas. Przeprosiłem Kris i wstałem. . Obszedłem powoli filar, kierując się w stronę toalety. Przechodząc w okolicach barku od niechcenia odwróciłem głowę, niby rozglądając się po sali. Przy stoliku obok palmy nie było nikogo! Na białej serwetce stała tylko nie dopita filiżanka kawy. Dalsze spacerowanie nie miało sensu, powróciłem więc do swojego stolika. Gdy zapalałem papierosa Kris, łysy grubas znów siedział na dawnym miejscu. I choć z tej odległości nie mogłem dojrzeć jego twarzy, byłem pewien, że do ust ma przylepiony swój zwykły, ironiczny uśmiech.

Odczuwałem wściekłość, lecz jednocześnie paraliżujący lęk. Wokół mnie czaiło się coś nieznanego, działały nieprzyjazne siły, których nie potrafiłem zrozumieć, a więc tym bardziej przeciwstawić się im.

Ten łysy, kwadratowy grubas. Czy chce mnie tylko pognębić, ośmieszyć, czy też zniszczyć za to, że śmiałem być różny od stereotypu nadskakującego stypendysty? A może jest mu to obojętne, po prostu stałem się przypadkowym obiektem jego rutynowych przyjemnostek?

Pośpiesznie zapłaciłem, odwiozłem Kris do domu i udałem się do siebie. Natychmiast zapadłem w ciężki, lecz krótki sen człowieka odurzonego alkoholem.

- Pani Heleno, co pani robi?

- Przygotowuję panu szkło - odrzekła dziewczyna spokojnym, miłym głosem panienki z centrali telefonicznej, kontynuując wprawnymi ruchami demontowanie mojej aparatury.

- To jakaś pomyłka, ja tego wszystkiego będę dzisiaj używał!

- Jutro zaczynamy eksperyment z lekami prohibernacyjnymi, chcę więc przygotować wszystko jak należy. Jestem teraz pana nową pomocnicą - jej miły, lecz bezbarwny głos w innych okolicznościach działałby zapewne uspokajająco.

- Proszę to natychmiast zostawić !

- Ależ, proszę pana, ja pracuję tylko do czwartej, mam niewiele czasu - mój wybuch nie wpłynął w najmniejszej mierze na jej zachowanie. Nadal myła zręcznymi ruchami szkło i układała je równo w suszarce.

- Niech pani mnie posłucha, pani Heleno - zacząłem znowu, zmuszając się do spokoju. - To dla mnie bardzo ważny eksperyment, który - być może - pozwoli podsumować półroczną pracę! - mimo woli podniosłem głos - A pani ot, tak, demontuje mi aparaturę ! Czy pani to rozumie .

- Chcę panu pomóc. Zaraz rozpocznę instalowanie zestawu do jutrzejszego doświadczenia - była zbyt głupia albo zbyt mądra, aby wdawać się ze mną w dyskusję.

Zacisnąłem pięści z bezsilnej wściekłości. Przecież nie będę się z nią bił! Warknąłem:

- Kto panią przysłał?

- Znalazłam dziś rano na swoim biurku kartkę z poleceniem. Sądzę, że od doktora Agira, ale może od profesora - jej głos nie podniósł się ani o jotę podczas naszej rozmowy, nie zaprzestała również precyzyjnego układania szkła.

- I nie ma wątpliwości, że to pani jest moim pomocnikiem, a nie na odwrót?

Połykała wszystko gładko.

- Oczywiście. Postaram się pomóc panu jak najwięcej w grymasie mającym oznaczać uśmiech odsłoniła solidne, szeroko rozstawione zęby.

Byłem bezsilny. Wyszedłem, trzasnąwszy drzwiami.

Musiałem komuś o tym wszystkim opowiedzieć. Stefa nie było w bibliotece, znalazłem go dopiero w laboratoryjnej chłodni. Ubrany w zbyt obszerny waciak, ekstrahował coś z szarych płatów tkanki za pomocą szeregu buforów.

Nie zdziwił się specjalnie, widząc mnie mocno wzburzonego; widocznie wiedział już o likwidacji mojego stanowiska pracy. Uzgodniliśmy, że zjemy razem obiad.

Kierując się ku wyjściu minęliśmy szereg potężnych agregatów, chronionych przed niepowołanymi specjalną instalacją alarmową. Było to królestwo doktora Agira i oczko w głowie profesora - w każdym z tych oszronionych, podłużnych pudeł, w temperaturze niewiele odbiegającej od zera bezwzględnego, spoczywał człowiek. Ci zahibernowani ludzie czekali na rozwój medycyny albo byli ciekawi jutra, a może mieli nadzieję odnaleźć w świecie przyszłości coś, czego próżno poszukiwali teraz i tutaj. Udaliśmy się do małej włoskiej restauracji na wolnym powietrzu. Tam nad kuflem piwa uspokoiłem się prawie zupełnie, choć nadal snułem pełne determinacji plany. Jednego byłem pewien : powinienem opuścić Instytut.

- Co to jest władza? - rzuciłem na wpół do siebie, na wpół do Stefa.

- System represji stosowanych przez państwo w celu zapewniania sprawnego funkcjonowania jego mechanizmów - wyrecytował.

- Nie, chodzi mi o coś innego. O władzę człowieka nad człowiekiem, o wpływ jednostek na inne jednostki. Widzisz, hierarchia administracyjna nie zawsze odpowiada rzeczywistej sytuacji. A nawet jeśli odpowiada, to ukształtowała się pod wpływem takich, a nie innych osobowości ludzkich. Formułki "urodzony kierownik" lub "zdolności organizacyjne" to tylko parawany, próby obejścia zagadnienia.

Przez rzadkie liście figowca przeświecało ciężkie, popołudniowe słońce, tworząc na obrusie stolika plątaninę roztańczonych żółtych plam podobnych do refleksów fal morskich na piaszczystym dnie. Mocne piwo rozleniwiało ciało, lecz stymulowało myśli, pobudzało do skojarzeń. Władza. To problem, który ciekawił mnie naprawdę. Nie biochemia, fizyka i chemia, bo w tych dziedzinach, po zachłannych i z pewnością pasjonujących studiach, doszedłem w końcu do etapu drobiazgowych analiz zamiast frapującej syntezy, do wyświetlania drobnych obrazków zamiast ogólnego, całościowego spojrzenia. Lecz nie pragnąłem posiąść władzy, zupełne nie o to mi chodziło. Chciałem zrozumieć jej istotę, dotrzeć do korzeni, do praprzyczyn. Dlaczego jeden człowiek ma wyraźny wpływ na innych? Co kryje się pod pojęciami silnej albo ujmującej osobowości ? Czy władza to tylko brutalna przewaga fizyczna, czy coś znacznie więcej ? Przecież przemoc nie oznacza jeszcze zapanowania nad umysłem, a to daje dopiero całkowite uzależnienie. Rozwój cywilizacji technicznej polega w pewnym sensie na rozszerzaniu władzy nad przyrodą ożywioną i nieożywioną, nad czasem i przestrzenią. A czy życie jako takie nie polega na władaniu materią i energią, na odpowiednim sterowaniu ich przetwarzaniem? Immanentną cechą życia w ogóle jest ciągła ekspansja, żarłoczne podporządkowywanie sobie wszystkiego po drodze; spostrzeżenie to będzie słuszne dopóty, dopóki nie poznamy ożywionych form materii opartych na odmiennych od naszych prawach rozwojowych. Na razie zaś nowe światy możemy kreować tylko na zasadzie łamigłówki, kombinując dobrze znane elementy w innym niż dotychczas porządku. Lecz czy wtedy powstają nowe jakości? Pytania, pytania! Czy kiedykolwiek znajdę na 'tnie odpowiedzi, choćby na jedno z nich? Może uda mi się zastosować jakąś nową metodę badawczą, doskonalsze narzędzie poznania. Wtedy miałbym szansę.

Monotonny głos Stefa z wolna zaczął przesączać się przez kłębowisko moich bezładnych myśli.

- Ci, którzy łatwo uzyskują supremację nad otoczeniem, muszą mieć jakąś szczególną cechę lub wyższe niż inni parametry tej cechy osobowości. Jeden z wektorów ich pola bioelektrycznego ma duże natężenie...

Po kilku solidnych łykach piwa zaczęło mnie to wszystko bawić. I te dziwne zdarzenia wokół mnie, i teoria Stefa.

- To niezłe. Pomyśl, gdyby ten wektor odpowiednio wzmocnić, można byłoby kreować władców... - urwałem nagle w pół zdania. Znów tam był! Wstałem raptownie i, potykając się w slalomie między stolikami, rzuciłem się ku wyjściu. Teraz nie może mi ujść!

Omal nie zderzyłem się z kelnerem, otarłem się o mur kamienicy w wąskim przejściu na ulicę i wypadłem Ta furtkę. Oddalony o jakieś dwadzieścia metrów, stromym chodnikiem schodził w dół kwadratowy łysy grubas w ciemnym garniturze. Ruszyłem za nim biegiem. Słysząc pościg zaczął uciekać, lecz byłem znacznie szybszy i już po chwili rzucałem mu w twarz dyszące, złe słowa. Ale urwałem nagle, bo ujrzałem starego, nieznajomego człowieka. Słowa przeprosin uwięzły mi w gardle. Powlokłem się ciężko z powrotem, przygarbiony i zawstydzony.

Seminarium było długie i nudne. Prelegent mamrotał do tablicy, pokazywał dziesiątki tabel i rysunków i stawiał mnóstwo hipotez.

Spojrzałem po audytorium. Najbliżsi współpracownicy prelegenta słuchali uważnie, ciekawi raczej formy, ponieważ treść znali doskonale, natomiast inni uczestnicy wyglądali na mniej lub bardziej znudzonych beznamiętnym tokiem wykładu.

Ewa. Siedziała w ostatnim, najwyższym rzędzie. Chociaż twardo postanowiłem usunąć ją ze swoich myśli i pragnień, nie mogłem teraz oderwać wzroku od delikatnego owalu jej twarzy, gładko zaczesanych do tyłu i związanych w węzełek krótkich włosów, oczu o aksamitnym wejrzeniu, drobnej figury. Wyobraziłem sobie, jak schodzi w kierunku wyjścia - miała jedyny, tak bardzo kobiecy sposób poruszania się, drobne, niemal niedostrzegalne ruchy głowy, ramion i bioder, które zawierały całą jej kruchość, nieporadną delikatność, a jednocześnie giętkość kotki.

Co z tego, kiedy była niegrzeczna. Wprost opryskliwa, kiedy usiłowałem zalecać się do niej. Miała swojego Larry'ego i była absolutnie monogamiczna.

Głos prelegenta dudnił nadal przed wykresami, tabelami, plątaniną krzywych.

Ręce o pomarszczonej skórze, starej i zniszczonej chemikaliami. Moje ręce? Czułem się tak, jakbym swoje młode, lekkie dłonie trzymał w kieszeniach, a na pulpicie pozostawił te zewnętrzne, obce powłoki, jak skóry po przepoczwarzeniu. Ale one ruszały się! Chyba robiły notatki czy po prostu mazały coś bezmyślnie w notesie, który leżał jak wielka księga na ogromnej czerni pulpitu. Inni ludzie siedzieli daleko, wielcy i dostojni, jak nieruchome posągi. I to dudnienie, tak głuche i odległe... jakby pusty beczkowóz po bruku... Co to za dziewczyna, tam w górze schodów o coraz wyższych stopniach, jak wycięta z komiksu, siedzi na wysokim stołku i uśmiecha się z pobłażaniem; te ręce zgrabiałe; chyba moje?, coś piszą w księdze pamiątkowej Uczelni, podanie do Pana o przeniesienie w stan Wiecznej Szczęśliwości, jeszcze podpis, i już mogę wyjąć swoje własne ręce z kieszeni, położyć na pulpicie, słyszę szmer, to posągi zadają pytania, prelegent już odwrócił się do audytorium, odpowiada normalnym głosem, a w górze, w ostatnim rzędzie, siedzi ta_ drobna mała Ewa, o której miałem już nie myśleć.

Było mi lekko i dobrze. Odczekałem do końca seminarium i udałem się do profesora. Płynąłem korytarzami jak balonik napełniony gazem rozweselającym, a sprzęty wokół opalizowały i miały opływowe, obłe kształty.

Bez słowa położyłem podanie na biurku szefa. Kwadratowy łysy starzec z obojętnym wyrazem twarzy przeczytał pismo.

- Więc pan chce odejść - w beznamiętnym głosie wyczułem nutę ironii. - Czy pan sądzi, że to właśnie jest najlepszy sposób?

- Można to nazwać odejściem. Przemyślałem tę kwestię dokładnie. Chcę mieć szansę...

Szef ponownie rzucił okiem na trzymany w ręku arkusz.

- Czy pan rzeczywiście cierpi na nowotwór?

- Nie, ale...

Profesor obojętnie przedarł moje podanie i wyrzucił do kosza.

- Panie kolego, w poważnych sprawach etyka obowiązuje nas również.

Grzebał chwilę w biurku, po czym wyciągnął formularz i dał mi do wypełnienia.

- Proszę wpisać, że zgadza się pan na eksperyment naukowy, a całą odpowiedzialność sam pan ponosi.

I podpis. Zwykle - dodał po chwili - poddajemy hibernacji ludzi wybitnych i starszych lub chorych. Ale tym razem zrobię wyjątek.

 

Zaaplikowano mi serię zastrzyków nasennych i przygotowujących. Świat zamazał się jak na poruszonym zdjęciu i osunął do tyłu, zapadłem głęboko w studnię nieświadomości. Ciało umieszczono w chłodni, gdzie procesy życiowe poczęły zwalniać swój bieg, aż zamarły całkowicie. Wtedy, w temperaturze ciekłego azotu, moje ciało stało się lodową martwą bryłą, pozbawioną duszy.

Aby zapobiec szczątkowym procesom degradacji, temperaturę obniżono niemalże do zera bezwzględnego. Spoczywałem teraz w potężnym agregacie, zanurzony w ciekłym helu. Przez wiele lat to otoczenie miało być moim domem. I w tych warunkach, kiedy atomy zatrzymują się w swoim odwiecznym biegu, a oscylacje molekuł niemal zamierają, przemieniając się w najcichszy szept materii, dusza powróciła do zaklętego w krystaliczne struktury ciała. Sploty nerwów i pajęcza sieć neuronów, przechwytując niby antena energię impulsów bioelektrycznych ludzi żyjących w świecie wysokich temperatur, wytwarzały prądy w swoich nadprzewodzących wnętrzach. Owe impulsy nerwowe, mozolnie przenoszone przez gęstwę atomów rozszalałych w zwykłej temperaturze ciała, teraz przemierzały nadprzewodzącą sieć krystaliczną swobodnie i bez żadnych strat energii. Mózg w swojej nowej funkcji potrafił znacznie więcej niż dawniej. Oszołomił mnie potok nowych wrażeń, odbierałem siebie i świat innymi zmysłami, musiałem uczyć się wszystkiego jak niemowlę. Pole bioelektryczne interferowało teraz w wyraźnie wyczuwalny sposób z wysepkami materii ożywionej. Zalał mnie i przygniótł potężny strumień odczuć z tego samego, lecz jakże innego świata ! Byłem bezradny.

Wtedy rozległ się Głos. I natychmiast dojrzałem ich tuż obok - kruche, nadprzewodzące siatki neuronów, mieniące się intensywną cyrkulacją bioprądów - ludzkie, a jednocześnie tak inne intelekty, do których teraz i ja należałem. Głos wyjaśniał i uczył mnie, wprowadzał w nowy rodzaj życia, odkrywał przed moim raczkującym umysłem rozległe możliwości, jak również niemałe trudności. Okazało się, że nad swoimi żywicielami i opiekunami mamy rozległą władzę, przy czym nawet nie podejrzewają, jak wiele dziedzin ich działalności znajduje się pod kontrolą. Nie wiedzą oni nawet o istnieniu naszego intelektu i dowiedzieć się nie powinni.

Teraz zrozumiałem wiele dziwnych zdarzeń ze schyłku mojego poprzedniego życia. Pojąłem wkrótce po przebudzeniu, że niemalże cały program badawczy Instytutu był inspirowany, więcej - kierowany właśnie stąd. Dlatego tak wielkie środki przeznaczono na eksperymenty hibernacyjne; wszak służyły one doskonaleniu warunków istnienia naszej inteligencji cieplnego obszaru brzegowego.

Rozkaz przerwania moich doświadczeń, .mogących odsłonić rąbek tajemnicy, pochodził również od istot, które teraz powołały mnie do swego grona. Nasza władza rozciągała się już daleko poza Instytut i stopniowo sięgała coraz dalej. Zrozumiałem również, dlaczego zostałem przyjęty do społeczności tych krystalicznych intelektów, zrodzonych z ludzkich układów nerwowych. Moje badania naukowe, które mogły niepotrzebnie rzucić światło na niektóre biochemiczne zjawiska niskotemperaturowe, nie stanowiły wielkiego problemu, nie one więc były bezpośrednią przyczyną. W skład grupy włączano po prostu jednostki zdolne, aby zwiększyć siłę jej oddziaływania, a tym samym umocnić jej władzę nad otoczeniem. Przy czym zdolności stanowiły w tym świecie synonim potencji twórczej. Inteligencja indywidualna rozumiana jako szybkość korzystania z zakodowanej w mózgu informacji oraz wiedza będąca zbiorem tych informacji nie miały dużego znaczenia na tym poziomie rozwoju możliwości integracyjnych grupy. Natomiast zdolności twórcze cecha wybitnie jednostkowa - stanowiły podstawę dalszeg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin