Tajemnica złotego pince-nez.doc

(375 KB) Pobierz
TAJEMNICA ZŁOTEGO PINCE–NEZ

Arthur Conan Doyle

Tajemnica złotego pince–nez

Przeł. Jan Stanisław Zaus
The Golden Pince–nez

 

Gdy przeglądam trzy masywne tomy manuskryptów, w których zawarte są nasze przygody z roku 1894, muszę przyznać, że trudno mi osądzić, która z tych przygód była najciekawsza i w której sławne na całym świecie zdolności mego przyjaciela wystąpiły najwidoczniej. Odwracam kartki i znajduję tam zapiski, o wstrętnej historii rudego weterynarza i o strasznej śmierci bankiera Crosby’ego. Dalej napotykam na sprawozdanie z tragedii w Addleton i dziwaczną historię starodawnych angielskich kupców. Znana afera Smith–Mortimer również przypada na okres tych czasów, podobnie jak wyśledzenie i aresztowanie Hureta, mordercy z paryskich bulwarów. Czyn ten przyniósł Holmesowi, w nagrodzie własnoręczny list z podziękowaniem od prezydenta Francji i order Legii Honorowej. Każdy z tych wypadków mógłby stanowić materiał do zajmującego opowiadania, lecz według mnie żaden z nich nie zawiera tych ciekawych i zajmujących szczegółów, co wypadek w Yoxley Old Place, który łączy się nie tylko z tragiczną śmiercią młodego Willoughby Smitha, ale zawiera ponadto ciekawy rozwój wypadków, rzucający światło na pobudki tej powikłanej zbrodni.

Był to zimny i burzliwy wieczór listopadowy. Siedzieliśmy w milczeniu w pokoju. Holmes zajęty był odczytywaniem przez lupę resztek jakiegoś starego pergaminu. Ja zaś zagłębiłem się w rozprawie medycznej. Za oknem wzdłuż Baker Street szalał wiatr, uderzając chwilami w szyby kroplami deszczu.

Było to nieprzyjemne, gdy znajdując się w samym sercu Londynu, gdzie dookoła nas w promieniu dziesięciu mil ludzie zajęci są podobnie jak my pracą, odczuwało się równocześnie żywiołową potęgę sił natury, wobec których cały Londyn nie znaczy więcej niż kupka ziemi wyrzucona przez kreta na polu. Podszedłem do okna i wyjrzałem na opustoszałą ulicę. Rzadko rozsiane latarnie rzucały migające światło na zabłocony, jezdnię i błyszczący od deszczu trotuar. Od strony Oxford Street, rozpryskując kałuże, zbliżała się samotna dorożka.

 Dobrze, Watsonie, że nie musimy dziś w nocy ruszać się z domu — rzekł Holmes odkładając lupę i zwijając pergamin. — Dosyć jak na jedno posiedzenie. To bardzo męczy wzrok. Nie ma nic bardziej zajmującego niż opowieść jakiegoś opata, który żył w drugiej połowie piętnastego wieku. Halo! Halo! Co tam się dzieje?

W poświst wiatru i szum deszczu wmieszał się odgłos kopyt końskich i zgrzyt koła ocierającego się o krawędź chodnika. Widocznie dorożka, którą przed chwilą zauważyłem, zatrzymała się przed naszym domem.

 Kogo on szuka? — zawołałem, dostrzegając wysiadającego mężczyznę.

 Kogo? Nas! On do nas przyjechał, Watsonie! A my, mój drogi, musimy wyciągnąć nasze płaszcze, szale i inne części garderoby, którą człowiek wymyślił po to, aby ochronić się przed złą pogodą. Zaczekaj jeszcze chwilę! Dorożka rusza, odjeżdża! Nie traćmy nadziei. Jeśliby chciał zabrać nas ze sobą, nie odsyłałby dorożki. Zejdź na dół, mój kochany, i otwórz bramę, gdyż wszyscy szanujący się obywatele leżą już dawno w łóżkach.

Gdy światło lampy wiszącej w hallu padło na przybyłego, poznałem w nim Stanleya Hopkinsa, młodego i zdolnego urzędnika tajnej policji, którego karierą Holmes żywo się interesował.

 Zastałem go? — rzucił przybyły z pośpiechem lakonicznie.

 Chodź pan na górę, drogi panie — usłyszeliśmy głos Holmesa. — Przypuszczam, że nie ma pań w ten ponury Wieczór złych zamiarów względem nas?

Gdy detektyw wchodził po schodach, dostrzegłem, że z jego płaszcza ścieka woda. Pomogłem mu się rozebrać, a Holmes dołożył drzewa do kominka.

 No, mój drogi Hopkinsie, siadaj przy ogniu i ogrzej sobie nogi — rzekł. — Tu ma pan cygaro, a doktor Watson poda panu doskonałe lekarstwo na dzisiejszą niepogodę: gorącą wodę z cytryną! Widocznie zaszło coś poważnego, skoro wybrał się pan do mnie w taką wichurę.

 Tak, panie Holmes, istotnie. Mogę pana zapewnić, że dobrze napracowałem się dzisiejszego popołudnia. Czy czytał już pan coś o wypadku w Yoxley?

 Ostatnie wiadomości, które dziś czytałem, pochodzą z piętnastego wieku.

 Gazety zamieściły tylko krótką wzmiankę, i to w dodatku fałszywą. Nic pan nie stracił nie czytając jej. Nie miałem chwili spokoju. Miejsce to leży poniżej Kentu, siedem mil od Chatham i trzy mile od najbliższej stacji kolejowej. O godzinie trzeciej piętnaście dostałem telegram, o piątej byłem już w Yoxley Old Place, przeprowadziłem dochodzenia i złapałem jeszcze ostatni pociąg do Charing Cross, skąd niezwłocznie dorożką udałem się do pana.

 Co jest panu niejasne w tej sprawie?

 Ja w ogóle niczego nie rozumiem. Jest to, śmiało mogę panu powiedzieć, najbardziej tajemnicza historia, na jaką kiedykolwiek natrafiłem; a jednak z początku wydawała się niezmiernie prosta. Brak jest jakiegokolwiek motywu. Mr Holmes, i to mnie najbardziej niepokoi. Ten człowiek został zamordowany, tego nie można zaprzeczyć, lecz nie ma żadnego powodu, dla którego by miano popełnić tę zbrodnię.

Holmes zapalił papierosa i oparł się wygodnie w fotelu.

 Proszę nam podać bliższe szczegóły — rzekł.

 Wszystko jest całkiem jasne — zaczął Stanley Hopkins — z drugiej jednak strony nie mogę pojąć, co to wszystko znaczy. Sprawa wygląda następująco: Przed kilku laty pewien starszy jegomość, profesor Coram, kupił wiejski domek w Yoxley Old Place. Jest to chory człowiek, który połowę życia spędził w łóżku, a drugą połowę poruszając się z trudem o lasce lub też każąc ogrodnikowi obwozić się w fotelu na kółkach po swojej posiadłości. Nieliczni sąsiedzi, którzy go odwiedzają, lubią go i cieszy się wśród nich sławą uczonego człowieka. Jego służba składa się z gospodyni, niejakiej pani Marker, i pokojowej. Zuzanny Tarlton. Obie kobiety przybyły do domku razem z profesorem. Robią wrażenie dobrych i prawych charakterów. Profesor pisze jakieś dzieło naukowe; przed niespełna rokiem chciał zaangażować sekretarza. Pierwsi dwaj, których przyjął, nie nadawali się, dopiero trzeci, nazwiskiem Willoughby Smith, młody człowiek, który dopiero co ukończył studia uniwersyteckie, wydawał się być właśnie takim, jakiego potrzebował profesor. Jego czynności polegały na tym, że każdego przedpołudnia pisał pod dyktando profesora, pozostały zaś czas spędzał na wyszukiwaniu w książkach tych ustępów, które odnosiły się do pracy przypadającej na dzień następny. Ten Willoughby Smith jako młody uczeń w Uppingham, a potem jako student w Cambridge, prowadził się bez zarzutu. Widziałem jego świadectwa; od samej młodości był porządnym, spokojnym, pilnym człowiekiem, bez żadnych nałogów. Jednym słowem, nie znalazłem w nim „słabych miejsc”. I tego właśnie młodego człowieka znaleziono dziś rano nieżywego, Leżał w pracowni profesora, a okoliczności pozwalają przypuszczać, że został zamordowany.

Wiatr wył i targał okiennicami. Holmes i ja przysunęliśmy nasze fotele bliżej ognia, podczas gdy młody inspektor wolno, punkt po punkcie, opowiadał dalej:

 Zdaje się, że w całej Anglii trudno by było znaleźć dom, w którym mieszkańcy żyliby w większym odosobnieniu i bardziej oddaleni od wpływów zewnętrznych. Całe tygodnie mijały i nikt z domu nie wychodził poza bramę ogrodu. Profesor jedynie żył dla książek i nauki, nic innego dla niego nie istniało. Młody Smith nie: miał w sąsiedztwie żadnych znajomości i żył podobnie jak jego pracodawca. Także obie kobiety nigdzie nie wychodziły. Mortimer, ogrodnik, który obwozi profesora po ogrodzie, to inwalida z wojny krymskiej, człowiek uczciwy. Nie mieszka razem ze wszystkimi, lecz w małym, trzypokojowym domku stojącym w samym końeti ogrodu. Otóż i wszyscy ludzie zamieszkujący teren Yoxley Old Place. Brama ogrodu oddalona jest od szosy Londyn–Chatham o jakie sto metrów. Brama ta zaopatrzona jest jedynie w klamkę, tak że każdy może bez przeszkody wejść do ogrodu.

Teraz przytoczę panu zeznanie Zuzanny Tarlton, jedynej osoby, która wie coś konkretnego w tej sprawie. Było to przed południem, między godziną jedenastą a dwunastą. Zajęta była właśnie wieszaniem firanek we frontowym pokoju na pierwszym piętrze. Profesor Coram leżał jeszcze w łóżku, gdyż w czasie niepogody nie wstaje przed południem. Gospodyni miała jakąś robotę w głębi domu. Willoughby Smith znajdował się w swoim pokoju, który służył mu zarazem za sypialnię; Zuzanna słyszała, jak przeszedł przez korytarz i zeszedł na parter do pracowni leżącej bezpośrednio pod jego pokojem. Nie widziała go, lecz oświadczyła, że rozpoznała jego szybkie kroki, co do tego nie miała wątpliwości. Nie mogła tylko powiedzieć, czy zamknął za sobą drzwi pracowni. W minutę potem usłyszała okropny krzyk, straszliwy, ochrypły, dziwny i niesamowity krzyk. Nie mogła stwierdzić, czy był to głos mężczyzny, czy kobiety. Zaraz potem rozległo się ciężkie uderzenie, które wstrząsnęło domem, i zapadła cisza. Dziewczyna stała przez chwilę jak skamieniała, potem jednak zdobywszy się na odwagę, zbiegła po schodach na dół. Drzwi do pracowni były zamknięte. Otwarła je. Gdy weszła do pokoju, ujrzała Smitha leżącego na podłodze. Z początku nie mogła dostrzec żadnej rany, lecz gdy usiłowała go podnieść, spostrzegła krew płynącą z przebitej szyi. Rana była mała, ale głęboka. Narzędzie zbrodni leżało obok na dywanie. Za pomocą małego nożyka o kościanej rękojeści, który służył do odrywania lakowych pieczęci, przebito główną arterię w szyi nieszczęśliwego. Nożyki takie spotyka się jeszcze czasem na staromodnych sekretarzykach. Ten, którym dokonano zbrodni, jest własnością profesora i zwykle leży na jego biurku.

W pierwszej chwili dziewczyna myślała, że Smith już nie żyje, gdy jednak skropiła mu czoło wodą z karafki, Smith otworzył oczy i wyszeptał: „Profesorze — to była ona…” Może przysiąc, że słyszała te właśnie słowa. Próbował jeszcze z wysiłkiem coś powiedzieć, lecz wskazał tylko prawą ręką na sufit. Potem drgnął i osunął się na ziemię — nie żył.

Tymczasem nadbiegła gospodyni, ujrzała całą tę scenę, lecz nie słyszała ostatnich słów konającego. Pozostawiła Zuzannę przy trupie, a sama pobiegła do pokoju profesora. Zastała go siedzącego na łóżku. Był bardzo wzburzony, słyszał bowiem wszystko i przypuszczał, że musiało się coś stać. Mrs Marker może przysiąc, że profesor był jeszcze w nocnym stroju, gdyż było rzeczą niemożliwą, aby zdołał się ubrać bez pomocy ogrodnika, który miał zjawić się dopiero na godzinę dwunastą. Profesor twierdzi, że uszu jego dobiegł daleki krzyk, jednak co się potem stało, nie wie. Nie potrafi również wytłumaczyć ostatnich słów umierającego. Uważa, że mógł to być objaw zaćmienia umysłu przed zbliżającą się śmiercią. Przypuszcza, że Smith nie miał żadnych wrogów, toteż nie może nawet wyobrazić sobie, jaki był powód zbrodni. Posłał zaraz Mortimera do miejscowej policji z wiadomością o morderstwie. Naczelnik policji zadepeszował po mnie. Przed moim przybyciem niczego nie ruszono i wydano nawet zakaz chodzenia po drodze i ścieżkach wokół domu. Była więc znakomita sposobność do zastosowania w praktyce pańskich teorii, Mr Holmes. Niczego tam naprawdę nie brakowało…

 Z wyjątkiem Sherlocka Holmesa! — przerwał mój przyjaciel z gorzkim uśmiechem. — Dobrze, ale mów pan dalej. Co pan uczynił po przybyciu na miejsce?

 Musi pan wpierw rzucić okiem na ten pobieżny szkic, który określi panu położenie pracowni profesora w stosunku do innych pomieszczeń. Może w tym znajdzie pan jakiś punkt zaczepienia. Będzie panu łatwiej zrozumieć tok mego śledztwa.

Hopkins rozłożył przed Holmesem swój plan. Wstałem i podszedłszy do mego przyjaciela, zajrzałem mu przez ramię.

 

 

 Jest, oczywiście, schematyczny i zawiera jedynie najważniejsze szczegóły. Resztę obejrzy pan na miejscu. Jeżeli, po pierwsze, przyjmiemy, że zbrodniarz przybył do domu z zewnątrz, to w jaki sposób tam wszedł? Najprawdopodobniej ścieżką ogrodową i przez tylne drzwi, od których do pracowni prowadzi mały korytarzyk. Każda inna droga jest zbyt skomplikowana i niebezpieczna. Do ucieczki zbrodniarz musiał użyć tej samej drogi, gdyż pozostałe dwa wyjścia były dlań odcięte; jedno przez Zuzannę, która zbiegała właśnie po schodach, a drugie prowadzi do sypialni profesora. Dlatego całą moją uwagę skierowałem na ścieżkę ogrodową. Ponieważ niedawno podał deszcz, więc spodziewałem się znaleźć na niej jakieś ślady.

Moje poszukiwania wykazały jednak, że mamy do czynienia z ostrożnym i doświadczonym przestępcą. Na ścieżce nie znalazłem żadnych śladów: ani butów, ani bosych stóp. Natomiast nie ulega wątpliwości, że ktoś szedł po trawniku obok ścieżki, uniknął w ten sposób konieczności pozostawienia śladów na ścieżce. Mógł to być jedynie morderca, gdyż od rana nie przechodził tamtędy ani ogrodnik, ani też nikt z domowników, a w nocy padał deszcz.

 Chwileczkę — rzekł Holmes. — Dokąd prowadzi ta ścieżka?

 Na drogę.

 Jaka jest długa?

 Około stu metrów.

 Jednak koło bramy znalazł pan zapewne również ślady stóp.

 Niestety, nie, tam ścieżka jest brukowana.

 A na drodze?

 Też nie; tam ślady są już zatarte.

 Do licha! No dobrze, a jaki kierunek wskazywały ślady na trawniku, w kierunku domu, czy też w kierunku bramy?

 Tego nie mogłem stwierdzić. Nigdzie nie znalazłem wyraźnego śladu.

 Była to mała, czy duża stopa?

 Tego również nie można było rozpoznać.

Holmes dał głośno wyraz swemu niezadowoleniu.

 W tym czasie padał deszcz i szalała burza — powiedział. — Trudniej teraz będzie odkryć coś tam niż na tym pergaminie… No tak, ale nic na to nie poradzę. Co uczynił pan po uświadomieniu sobie, że niczego się nie dowiedział?

 Myślę jednak, Mr Holmes, że coś odkryłem. Wiedziałem, że ktoś z zewnątrz ostrożnie wkradł się do domu. Zbadałem więc przede wszystkim korytarz. Wyłożony jest kokosowym chodnikiem, niczego więc na nim nie znalazłem. Potem poddałem badaniu pracownię. Jest to pokój dość starannie umeblowany. Głównym meblem jest biurko z dwoma szeregami szufladek i wąską, małą szafką pomiędzy nimi. Szafka ta była zamknięta, szufladki zaś otwierały się bez użycia klucza. Widocznie nigdy ich nie zamykano. Nie znalazłem też w nich niczego wartościowego. W szafce natomiast znajdowały się ważne papiery… Nie było jednak żadnych śladów wskazujących na to, że ktoś usiłował je wyjąć, a profesor zapewnił mnie, że niczego z papierów nie brakuje. Stąd wniosek, że morderstwa nie dokonano w celach rabunkowych.

Teraz muszę jeszcze powiedzieć panu o trupie tego młodego człowieka. Leżał w pobliżu biurka nieco na lewo, widać to na szkicu. Rana znajdowała się po prawej stronie i biegła od tyłu do przodu tak, że samobójstwo jest prawie wykluczone.

 O ile, oczywiście, nie upadł na nóż — zauważył Holmes.

 Tak jest. To samo i mnie przyszło na myśl. Jednak nóż znaleziono daleko od ciała, więc to przypuszczenie upada. Prócz tego trzeba, oczywiście, wziąć pod uwagę słowa umierającego. Wreszcie zaś w prawej dłoni zamordowanego znalazłem ten oto przedmiot.

Stanley Hopkins wyjął z kieszeni mały pakunek, owinięty w papier. Po rozwinięciu ukazało się naszym oczom złote pince–nez z dwoma kawałkami czarnego, jedwabnego sznurka, zwieszającego się z obu końców.

 Willoughby Smith miał dobry wzrok — zauważył detektyw, wskazując na zawartość papieru. — Nie ulega wątpliwości, że należy to do mordercy.

Holmes wziął szkła do ręki i badał je z wielką uwagą i żywym zainteresowaniem. Nasadził na nos i próbował czytać, potem podszedł do okna i wyjrzał na ulicę, następnie obejrzał pince–nez w pełnym świetle lampy. W końcu zaśmiał się krótko pod nosem, usiadł przy stole i napisał kilka zdań na papierze, który wręczył inspektorowi Hopkinsowi ze słowami:

 To najlepsza rada, jakiej mogę panu udzielić. Może przyda się panu na coś.

Zdziwiony detektyw odczytał głośno, co następuje:

 „Poszukuje się kobiety o dobrych manierach i wykwintnie ubranej. Posiada ona szczególnie gruby nos i blisko siebie osadzone oczy. Czoło zmarszczone, ostry wyraz twarzy, plecy prawdopodobnie skrzywione. Pewne szczegóły wskazują na to, że w ostatnich dwóch miesiącach była dwa razy u optyka. Ponieważ używa szkieł bardzo silnych, a optyków jest niewielu, zatem nietrudno będzie odnaleźć jej ślad”.

Holmes zaśmiał się widząc zdumienie Hopkinsa. Muszę się przyznać, że i ja byłem zdziwiony.

 Cała ta dedukcja jest niezwykle prosta — rzekł. — Według mnie nie ma przedmiotu bardziej nadającego się do badań niż pince–nez, i to tak specjalne pince–nez jak to. Jest własnością kobiety, to wynika z jego wykonania i ostatnich słów umierającego sekretarza. Ze złotej, kunsztownej oprawy wnoszę, że należy do kobiety o dobrych manierach, wytwornie ubranej. Kabłąki są silnie rozstawione, więc nos jej u nasady musi być bardzo gruby. Nosy tego gatunku są zazwyczaj krótkie, lecz zdarzają się wyjątki, więc przy tym twierdzeniu nie będę się zbytnio upierał. Ja sam mam wąską twarz, a jednak szkła są dla mnie ułożone za blisko. Wynika z tego, że oczy naszej damy muszą być blisko siebie osadzone. Możesz się przekonać, Watsonie, że szkła są wklęsłe i bardzo silne. Kobieta, która przez całe życie jest tak krótkowidząca, musi nosić ślady tej ułomności na czole w postaci zmarszczek i mieć skrzywione plecy.

 Tak — odparłem. — Twoje argumenty są niezwykle jasne. Przyznaję jednak, że nie wiem, z czego wnioskujesz o dwukrotnym odwiedzeniu optyka.

Holmes wziął ponownie pince–nez do ręki.

 O ile ci wiadomo — wyjaśnił — kabłąki pokryte są pasemkami korka w celu złagodzenia ucisku na nos. Jedno pasemko jest brudne i zatłuszczone, drugie natomiast nowe. Widocznie niedawno zostało założone. Tamto zaś zostało zmienione nie dalej jak przed kilkoma miesiącami. Obydwa są takie same i wykonane identycznie, mogę więc założyć, że obie naprawy zostały wykonane w tym samym sklepie.

 Na Boga, to cudowne! — zawołał Hopkins z najwyższym podziwem. — Pomyśleć, że wszystko to miałem w ręku i nie wiedziałem o niczym! Ale w każdym razie chciałem obejść wszystkich londyńskich optyków.

 Oczywiście, mógł pan to zrobić. Czy ma pan jeszcze coś do powiedzenia w tej sprawie?

 Nie, panie Holmes. Myślę, że pan wie teraz tyle samo co ja, a prawdopodobnie nawet więcej. Wybadaliśmy też, czy nie widziano jakiejś obcej osoby na stacji kolejowej lub na drodze. Nie widziano nikogo. Najbardziej martwi mnie brak jakiegokolwiek motywu zbrodni; już skłonny jestem przypuścić, że maczał w tym palce jakiś duch!

 Niestety, w tym kierunku nie mogę służyć panu pomocą. Przypuszczam, że chce pan, abyśmy jutro udali się tam razem?

 Tak, jeśli nie odmówi pan mojej prośbie, Mr Holmes. O godzinie szóstej rano odchodzi pociąg z Charing Cross do Chatham. W Yoxley Old Place będziemy między dziewiątą a dziesiątą.

 Wobec tego pojedziemy tym pociągiem. Pańska sprawa zawiera wiele ciekawych punktów i z chęcią rozpatrzę ją bliżej. A teraz przydałoby się kilka godzin snu, jest już blisko pierwsza. Pan może położyć się na sofie koło kominka, tu jest lampka. Jutro rano dostanie pan filiżankę kawy.

 

Nad ranem burza ucichła, lecz w chwili gdy wyruszyliśmy, panowało dotkliwe zimno. Ujrzeliśmy nad Tamizą wschodzące zimowe słońce, oświetlające długie, ponure kanały i baseny, które mimo woli przypominały mi nasz pościg za Andamańczykiem z pierwszych dni naszej kariery. Po długiej i uciążliwej jeździe wysiedliśmy na małej stacyjce, odległej o kilka mil od Chatham. Gdy konie zatrzymały się przed miejscową gospodą, wysiedliśmy, aby szybko zjeść śniadanie. Po czym wynajętym powozem udaliśmy się do Yoxley Old Place. Przy bramie ogrodowej spotkaliśmy policjanta.

 Czy jest coś nowego, Williamie?

 Nie, sir, nic.

 Nie widziano nikogo obcego?

 Nie, sir. Na stacji twierdzą, że wczoraj nikt obcy ani nie przyjechał ani nie odjechał.

 Czy zasięgnął już pan wiadomości w zajazdach i gospodach?

 Tak, lecz nie mieszka tam nikt, kto mógłby wchodzie w rachubę.

 Dobrze. Oto ścieżka, o której panu mówiłem. Ktokolwiek by tędy szedł, musiał pozostawić ślad. Zapewniam pana, że wczoraj nie było na niej żadnego śladu.

 Po której stronie widział pan zgniecioną trawę?

 Tutaj, na tym wąskim trawniku, oddzielającym ścieżkę od klombu kwiatowego. Teraz prawie już nic nie widać, wczoraj jednak ślady były całkiem wyraźne.

 Tak, tak, ktoś tędy szedł — powiedział Holmes, pochylając się nad trawnikiem. — Nasza dama musiała mieć lekki chód i posuwała się niezwykle ostrożnie, w przeciwnym razie zostawiłaby jakieś ślady albo na mokrym klombie, albo na ścieżce. Szła tak — ostrożnie, jakby stąpała po równo zasłanym łóżku.

 Tak, działała z zimną rozwagą.

Wyraz twarzy mego przyjaciela był bardzo zagadkowy.

 Przypuszcza pan, że powracała tą samą drogą?

 Tak jest, a czy mogła powrócić inną?

 I po tym wąskim trawniku?

 Tak, Mr Holmes.

 Hm! Niezwykła zręczność, rzeczywiście nadzwyczajna! Zdaje mi się, że ta ścieżką nie powie nam już nic więcej. Idźmy dalej. Brama ogrodowa jest zazwyczaj otwarta?

 Tak.

 Nasza osoba mogła więc wejść swobodnie. Nie przybyła z zamiarem popełnienia morderstwa, wcale o nim nie myślała, w przeciwnym bowiem wypadku zaopatrzyłaby się w broń i nie użyłaby nożyka leżącego na biurku. Potem przeszła tym korytarzem, gdzie na kokosowym chodniku nie pozostawiła żadnych śladów. Następnie weszła do pracowni. Jak długo tam przebywała? Tego, niestety, nie wiemy.

 Tylko kilka minut, Mr Holmes. Zapomniałem powiedzieć panu, że Mrs Marker była tam krótko przedtem, może kwadrans, jak sama twierdzi, i sprzątała.

 Doskonale, mamy więc określony czas. Nasza dama wchodzi i co czyni? Zbliża się do biurka. W jakim celu? Z pewnością nie po to, aby zabrać coś z szufladek, gdyż ważne i cenne rzeczy zamknięte są na klucz. Nie, tu chodziło o coś, co mieściło się w samym biurku. Hola! Cóż to za rysa? Watsonie, zapal zapałkę. Dlaczego nie powiedział mi pan o tym, panie Hopkins?

Rysa, której się przyglądał, biegła po mosiężnym okuciu na prawo od dziurki do klucza; miała cztery cale długości i uszkodziła politurę.

 Widziałem ją, Mr Holmes, jednak koło dziurki od klucza zawsze są takie rysy.

 Ta jednak jest świeża, całkiem świeża. Proszę zwrócić uwagę, że mosiądz w tym miejscu błyszczy. Stara rysa miałaby ten sam kolor, co powierzchnia mosiądzu. Niech pan popatrzy teraz przez moją lupę. Na politurze widać również zadarcia po obu stronach rysy, podobne do bruzdy w ziemi. Czy Mrs Marker jest w domu?

Do pokoju weszła starsza kobieta o przygnębionym wyrazie twarzy.

 Czy ścierała pani wczoraj kurz z tego biurka?

 Tak, proszę pana.

 Czy zauważyła pani tę rysę?

 Nie, naprawdę nie widziałam jej.

 Jestem przekonany, że jej pani nie widziała, w przeciwnym razie bowiem byłaby pani starła zdrapaną politurę. Kto posiada klucz do tego biurka?

 Profesor nosi go na łańcuszku przy zegarku.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin