Doyle A.C. - Tajemnica Doliny Boscombe.rtf

(65 KB) Pobierz
Tajemnica Doliny Boscombe

Arthur Conan Doyle

 

 

 

Tajemnica Doliny Boscombe

 

The Boscombe Valley Mystery


Pewnego poranku siedziałem z żoną przy śniadaniu, gdy służąca przyniosła depeszę. Telegrafował Sherlock Holmes, co następuje:

„Czy masz dwa dni wolne? Właśnie wzywają mnie telegraficznie do zachodniej Anglii z powodu morderstwa w dolinie Boscombe. Cieszyłbym się bardzo, gdybyś udał się ze mną. Wyborne powietrze i wspaniała okolica. Odjazd z Paddington 11.15”.

 Czy myślisz jechać? — zapytała żona, patrząc na mnie.

 Nie wiem doprawdy, co zrobić? Lista moich chorych jest właśnie teraz dosyć długa.

 Ale mniejsza o to; Anstruther cię zastąpi. W ostatnich czasach wyglądasz trochę mizernie, więc przejażdżka posłuży ci; zresztą wiem, jak bardzo cię zajmują przygody Sherlocka Holmesa.

 Jakżeby mogło być inaczej; wszak jednej z nich zawdzięczam poznanie ciebie. Jeżeli jednak mam naprawdę jechać, to muszę się spieszyć, bo jest tylko pół godziny czasu.

Z mojego pobytu w Afganistanie wyciągnąłem przynajmniej tę korzyść, że w każdym czasie potrafiłem szybko przygotować się do podróży. W drodze miałem niewielkie potrzeby, wkrótce więc siedziałem z moją torbą podróżną w dorożce, zdążając na dworzec Paddington. Sherlock już się tam przechadzał, a jego wysoka, chuda postać w długim, szarym płaszczu podróżnym i w małej czapce sukiennej wydawała się jeszcze większą i chudszą niż zwykle.

 Bardzo to ładnie z twej strony Watsonie, że przybywasz — rzekł. — Jest to dla mnie wielka korzyść mieć z sobą towarzysza, na którym można polegać. Pomoc miejscowa bywa zwykle stronnicza lub bez wartości. Zajmij dwa miejsca w kącie, a ja tymczasem przyniosę bilety.

W wagonie pozostaliśmy sami z całym stosem gazet i papierów, które Holmes przyniósł z sobą.

Aż do stacji Reading przeglądał je, czytał, robił notatki i rozmyślał. Nagle zebrał wszystko razem i rzucił w górę do siatki na pakunki.

 Czy już słyszałeś o wypadku? — zapytał.

 Ani słowa; w ostatnich dniach nie czytałem żadnej gazety.

 Londyńska prasa podała nie bardzo dokładne sprawozdania. Właśnie przeglądałem najnowsze dzienniki, aby się dowiedzieć o szczegółach. Jest to, jak się zdaje, jeden z tych prostych wypadków, które są nadzwyczaj trudne do wyświetlenia.

 To brzmi trochę sprzecznie.

 A przecież jest głęboką prawdą. Im mniej dziwne, im pospolitsze jest przestępstwo, tym trudniejsze do wykrycia. W tym wypadku np. są ciężkie poszlaki przeciw synowi zamordowanego.

 A więc chodzi o jakieś morderstwo?

 Tak przynajmniej twierdzą. Ja jednak nic nie przyjmuję, zanim nie zbadam rzeczy osobiście. Opowiem ci w krótkości faktyczny stan rzeczy, o ile sam zdołałem go poznać.

 Dolina Boscombe jest to okręg położony niedaleko Ross w Herefordshire. Największe posiadłości ma tam pan John Turner, który wzbogacił się w Australii i przed laty powrócił do ojczyzny. Jedno z jego dóbr, tak zwane Hatherley, dzierżawił pan Charles Mc Carthy, również dawny Australijczyk. Obaj poznali się w koloniach i łatwo zrozumieć, że potem osiedlili się możliwie najbliżej siebie. Turner był widocznie bogatszy, dlatego też Mc Carthy został jego dzierżawcą, co jednak — jak widać — nie przeszkadzało, że obaj pozostawali z sobą na równej stopie towarzyskiej. Mc Carthy miał osiemnastoletniego syna, Turner córkę w tym samym wieku; obaj byli wdowcami. Unikali wszelkich stosunków z angielskimi rodzinami w okolicy i żyli w odosobnieniu, chociaż ojciec i syn Mc Carthy lubili sport i często brali udział w wyścigach, odbywających się w sąsiedztwie. Mc Carthy trzymał dwoje służby, to jest służącego i kucharkę, podczas gdy Turner znacznie więcej, bo co najmniej pół tuzina. To wszystko, czego mogłem się dowiedzieć o obu rodzinach. A teraz przystępuję do faktów związanych z samą zbrodnią.

Trzeciego czerwca — a więc w zeszły poniedziałek — wyszedł Mc Carthy z Hatherley około godziny trzeciej po południu i udał się do stawu Boscombe, to jest małego jeziora, powstałego przez nagłe rozszerzenie się rzeki w dolinie. Rano był ze służącym w Ross i oświadczył mu, że musi się spieszyć, bo o trzeciej ma umówioną ważną rozmowę; z tej to nie wrócił już żywy.

Dwór w Hatherley jest oddalony od stawu o ćwierć mili; na drodze do stawu widziały pana Mc Carthy dwie osoby: kobieta, której nazwiska nie podano, i William Crowder, łowczy w służbie pana Turnera. Obydwoje zeznali, że Mc Carthy szedł sam. Łowczy oświadczczył nadto, że w kilka minut po przejściu Mc Carthy spotkał na tej samej drodze jego syna, Johna Mc Carthy ze strzelbą pod pachą; twierdzi na pewno, że ojciec musiał zostać spostrzeżony przez syna. Zresztą nie myślał więcej o tym, aż wieczorem dowiedział się o strasznym wypadku.

I później jeszcze widziano obu Mc Carthych, gdy ich łowczy już z oczu stracił. Staw Boscombe jest naokoło otoczony gęstym lasem, tylko tuż nad brzegiem rośnie pas traw i trzciny. Córka dozorcy dóbr Boscombe, Patience Moran, zbierała właśnie w lesie kwiaty. Zeznaje ona, że widziała stamtąd pana Mc Carthy’ego i jego syna; widocznie gwałtownie się sprzeczali, bo słyszała, że ojciec mówił bardzo ostro do syna, syn zaś wzniósł rękę, jakby chciał ojca uderzyć. Przerażona gwałtownością obu mężczyzn pobiegła do domu, opowiedziała matce, co widziała nad stawem, i wyraziła obawę, że między oboma dojdzie pewno do jeszcze gwałtowniejszych czynów. Zaledwo skończyła, gdy wpadł młody Mc Carthy, prosząc o pomoc i mówiąc, że znalazł ojca zabitego w lesie. Był bardzo wzruszony, nie miał kapelusza i broni, a na prawej ręce i rękawie były widoczne ślady krwi. Udano się z młodym człowiekiem, a na trawie, nad stawem znaleziono rozciągniętego trupa ojca. Na czaszce były ślady kilkakrotnych uderzeń tępą bronią; mogły one pochodzić od strzelby syna, która leżała w odległości kilku kroków od trupa na trawie. Wskutek tych okoliczności uwięziono Mc Carthy’ego natychmiast; ponieważ wstępne śledztwo we wtorek uznało sprawę za „rozmyślne zabójstwo”, został oddany we środę prokuraturze w Ross, a najbliższa sesja sądu przysięgłych będzie obradowała nad tą sprawą. Oto jest prosty przebieg zdarzenia, jak się ono przedstawia sędziemu śledczemu i policji.

 Nie mogę sobie wyobrazić wypadku — rzekłem — w którym wszystkie okoliczności dokładniej wskazywałyby winowajcę.

 Te wszystkie dowody w zeznaniach są często bardzo wątpliwe — odrzekł poważnie Holmes. — Często oświetlają one bardzo wyraźnie jakiś oznaczony punkt, gdy jednak trochę tylko zmienimy obrany punkt wyjścia, okazuje się, że mogą one udowodnić wcale niedwuznacznie coś wręcz przeciwnego. W tym wypadku występują takty bardzo poważnie przeciw synowi, i nawet możliwe, że on jest winowajcą. Jednak niektórzy sąsiedzi — a między nimi panna Turner, córka sąsiedniego właściciela dóbr — wierzą w jego niewinność; ona to uprosiła Lestrade’a, którego znasz już skądinąd, by podjął się bronić młodego Mc Carthy’ego. Lestrade, uważając sprawę za trochę zagadkową, oddał ją mnie i dlatego właśnie my dwaj, stateczni panowie, jedziemy pospiesznym pociągiem na zachód, zamiast spokojnie i wygodnie trawić w domu śniadanie.

 Obawiam się, czy ta historia przyniesie ci choć trochę sławy, bo fakty są tu nadto oczywiste!

 Nic łatwiej nie zwodzi, jak właśnie tak zwane oczywiste fakty — odpowiedział śmiejąc się Holmes. Ale będziemy może mieli szczęście i odkryjemy inne „oczywiste fakty”, które uszły uwagi pana Lestrade. Bez chełpliwości, której — jak wiesz — nie posiadam, utrzymuję, że jego teorię stwierdzę lub obalę środkami, do jakich użycia byłby niezdolny i może ich nawet nie pojmuje. Weźmy pierwszy lepszy przykład: gdy spojrzę na ciebie, wiem zaraz, że okno w twojej sypialni jest po stronie prawej, a jednak wątpię, czy pan Lestrade coś równie oczywistego mógłby spostrzec.

 W jakiż sposób?…

 Mój kochany przyjacielu, wszak znam cię dobrze i twoją wojskową dokładność. Golisz się codziennie, a w tej porze roku czynisz to przy świetle dziennym; ponieważ jednak golenie twoje przedstawia pewne braki im dalej na lewo, tak że nawet na zaokrągleniu szczęki jest niedbałe, to oczywiście lewa strona twarzy musi być oświetlona mniej jasno niż prawa. Nie mogę sobie wyobrazić, aby taki człowiek jak ty zadowolił się takim goleniem, chyba, że czyni to w nierównomiernym oświetleniu. Wymieniam tylko ten drobny przykład obserwacji i sposobu wyciągania wniosków. Na tym właśnie polega moje rzemiosło i być może, że przyda mi się ono w nadchodzącym śledztwie. Przy badaniu wstępnym wspomniano niektóre uboczne okoliczności, nad którymi warto się zastanowić.

 Któreż by to były?

 Jak się zdaje, został młody człowiek uwięziony dopiero po powrocie do domu w Hatherley. Gdy mu to oznajmiono, powiedział, że się wcale nie dziwi i że czego innego się nie spodziewał. Takie uwagi z jego ust musiały — rzecz naturalna — usunąć wszelkie wątpliwości sędziów.

 Było to wyznanie — zawołałem.

 Nie; albowiem potem nastąpiły zapewnienia niewinności.

 Wobec takiego szeregu okoliczności obciążających bardzo podejrzane są te zapewnienia.

 Przeciwnie, Watsonie; jest to właśnie najjaśniejszy punkt świetlny w całej sprawie, punkt przebijający ciemne chmury. Chociaż jest niewinny, musiałby być przecież bardzo głupi, aby nie widzieć, jak ciężko wszystko przeciw niemu świadczy. Gdyby przy uwięzieniu okazał zdziwienie lub udawał oburzenie, wydałoby mi się to mocno podejrzane, ponieważ takie uczucia byłyby wobec tego stanu rzeczy nienaturalne; zwykle jednak wydają się one każdemu przestępcy najmądrzejsze. Otwarte postępowanie syna oznacza albo jego niewinność, albo wielką moc i panowanie nad sobą. Oświadczenie, że nie spodziewał się czego innego, nie było nienaturalne, gdy rozważysz, że stał wobec trupa ojca z przeświadczeniem, że w owym dniu tak dalece zapomniał o swych synowskich obowiązkach, iż popadł w sprzeczkę z ojcem, a nawet — według ważnego zeznania młodej dziewczyny — podniósł na niego rękę. Wyrzuty i skrucha leżące na dnie jego uwagi oznaczają raczej czystą aniżeli winną duszę. Wstrząsnąłem głową.

 Niejednego już dla słabszych dowodów powiesili.

 Tak — toteż niejednego powieszono niewinnie.

 Cóż mówi sam oskarżony?

 Boję się, że właśnie to, co on mówi, jest dla jego obrońców nie bardzo zachęcające; mimo to kilka punktów warto rozważyć. Masz to tutaj; przeczytaj sam.

Holmes odnalazł w swej wiązce akt numer gazety z Herefordshire i przeglądnąwszy ją, wskazał mi rozdział, w którym podane były zeznania nieszczęśliwego młodzieńca. Usadowiłem się wygodnie w kącie i czytałem uważnie sprawozdanie śledztwa sądowego.

„Następnie wprowadzono pana Jamesa Mc Carthy’ego, jedynego syna zmarłego; zeznaje on, co następuje: Byłem trzy dni nieobecny w domu i dopiero w poniedziałek o trzeciej wróciłem z Bristolu. Nie zastałem ojca w domu, a służąca powiedziała mi, że pojechał do Ross ze służącym Johnem Coblem. Wkrótce usłyszałem w podwórzu turkot powozu, a przystąpiwszy do okna, spostrzegłem ojca wysiadającego i szybko oddalającego się, nie wiem nawet, w którym kierunku. Wziąwszy strzelbę, udałem się nad staw, aby przeszukać jamy królicze. W drodze spotkałem Williama Crowdera, łowczego, który to zresztą już zeznał; myli się tylko, twierdząc, że szedłem za ojcem. Nie przeczuwałem nawet, że idzie on przede mną. Może byłem oddalony o sto kroków od stawu, gdy usłyszałem krzyk: Cooee, było to zwykle hasło między mną a ojcem. Pospieszyłem za głosem i znalazłem ojca nad stawem. Moje zjawienie się zdziwiło go trochę; dość ostro Zapytał mnie, czego chcę. Wywiązała się ostra wymiana słów, która doprowadziła do kłótni, prawie do gwałtownych czynów, ojciec mój był bowiem człowiekiem bardzo popędliwym. Gdy spostrzegłem, że gniew jego przechodzi już granicę, opuściłem go i chciałem wrócić do Hatherley. Zaledwie uszedłem ze 150 kroków, usłyszałem straszny krzyk; wróciłem i znalazłem na ziemi umierającego ojca z ciężką raną na głowie. Odrzuciłem strzelbę, wziąłem ojca w ramiona, umarł on jednak wkrótce. Chwilę klęczałem przy nim, a następnie pobiegłem do dozorcy dóbr Turnera, którego dom był w pobliżu, prosząc o pomoc. Gdy wróciłem, nie spostrzegłem koło ojca nikogo. W ogóle nie mani pojęcia, w jaki sposób został zamordowany. Nie był on wprawdzie lubiany, gdyż w zachowaniu się jego było coś zimnego i odpychającego, nie miał jednak żadnych prawdziwych wrogów. Więcej nie mam nic do powiedzenia.

Sędzia śledczy: Czy panu ojciec powiedział coś przed śmiercią?

Świadek: Szeptał jakieś słowa, ale nie mogłem nic zrozumieć, prócz czegoś, podobnego do wyrazu »a rat« [szczur].

Sędzia śledczy: O co chodziło w sporze pana z ojcem?

Świadek: Proszę mnie uwolni od odpowiedzi na to pytanie.

Sędzia śledczy. Żałuję, ale muszę domagać się tego usilnie.

Świadek: Ja jednak stanowczo nie mogę powiedzieć. Zapewniam tylko pana, że rozmowa nie miała najmniejszego związku z tym, co się stało.

Sędzia śledczy: To rozstrzygnie trybunał. Zwracam tylko uwagę, że usuwanie się od odpowiedzi pogorszy jeszcze pana położenie.

Świadek: Mimo tego muszę odmówić odpowiedzi.

Sędzia śledczy: Jeśli dobrze pana zrozumiałem, to okrzyk »Cooee« był zwykłym hasłem między panem a ojcem.

Świadek: Tak.

Sędzia śledczy: Jakże więc mógł ojciec wołać, skoro pana nie widział, a nawet nie wiedział, czy pan wrócił z Bristolu?

Świadek z widocznym zakłopotaniem: Tego nie wiem.

Asesor: Czy w tej chwili, gdy pan na krzyk ojca wrócił i znalazł go ciężko rannego, nie spostrzegł pan nic, co by mogło wzbudzić jakieś podejrzenie?

Świadek: Nic wyraźnego.

Sędzia śledczy: Co pan chce przez to powiedzieć?

Świadek: Gdy wybiegłem z lasu na pole, byłem tak przerażony i wzruszony, że o niczym innym nie myślałem, tylko o ojcu. Jednak przypominam sobie niejasno, że biegnąc naprzód, widziałem na lewo jakiś przedmiot leżący na ziemi. Było to coś szarego, jakby surdut lub pled. Gdy wracałem od ojca i spojrzałem tam znowu, przedmiotu tego już nie było.

Sędzia śledczy: Sądzi pan, że przedmiot zniknął, zanim pan przyprowadził ojcu pomoc?

Świadek: Tak, zniknął.

Sędzia śledczy: Czy nie mógłby pan powiedzieć, co to było?

Świadek: Nie, miałem tylko wrażenie, że tam coś leży.

Sędzia śledczy: jak to daleko było od zwłok?

Świadek: Może dwadzieścia kroków.

Sędzia śledczy: A jak daleko od skraju lasu?

Świadek: Może także tyle.

Sędzia śledczy: A zatem przedmiot został usunięty, chociaż pan był od niego tylko o dwadzieścia kroków oddalony.

Świadek: Tak, w czasie, gdy się od niego odwróciłem”.

Na tym zamknięto przesłuchanie.

 Jak widzę — rzekłem, przeglądnąwszy szybko sprawozdanie — ostateczne wnioski sędziego śledczego brzmią poważnie dla młodego Ml Cailhy’ego. Wykazał on trafnie sprzeczność zeznania, że ojciec wołał na syna, nie wiedząc o jego obecności; słusznie też podniósł uchylanie się uwięzionego od odpowiedzi, o czym rozmawiał z ojcem, dalej dziwne słowa umierającego. Wszystko to przemawia bardzo przeciw synowi.

Holmes uśmiechnął się do siebie i wyciągnął na poduszce.

 Ty i sędzia śledczy — rzekł — zadaliście sobie właśnie za mało trudu, aby podkreślić najważniejsze okoliczności przemawiające na korzyść młodzieńca. Czy nie uważasz, że mu obaj przypisujecie z jednej strony za wiele, z drugiej za mało daru zmyślania? Za mało, bo przecie mógłby wynaleźć taki powód do sprzeczki, który by zapewniał mu współczucie trybunału; za wiele, bo sądzicie, że zmyśla coś tak dziwnego, jak wzmianka o szczurze ze strony umierającego ojca lub zajście z owym kawałkiem odzieży, który znikł. Nie, Watsonie, ja rozważając te okoliczności, wychodzę z tego stanowiska, że młodzieniec mówi prawdę; zobaczymy, gdzie mnie zaprowadzi to założenie. Tymczasem wyjmę sobie z kieszeni Plutarcha. Nie mów ani słowa o tej sprawie, dopóki nie staniemy na miejscu. Zjemy śniadacie w Swindon, gdzie będziemy — jak widzę — za dwadzieścia minut.

Przed godziną czwartą przybyliśmy do miłego miasteczka Ross, przejechawszy przez piękną dolinę Stroud i przez szeroką lśniącą rzekę Severn. Na dworcu czekał już na nas chudy mężczyzna o chytrych, przebiegłych oczach. Mimo ciemnoszarego prochowca i skórzanych kamaszy, które nosił ze względu na wiejską okolicę, poznałem natychmiast Lestrade’a, znanego detektywa londyńskiego. Pojechaliśmy z nim do „Hereford Arms”, gdzie był już dla nas zamówiony pokój.

 Na dole stoi powóz — rzekł, gdyśmy jeszcze pili herbatę; — znam pańską energię i wiem, że nie odpocznie pan wpierw, zanim nie zobaczy widowni zbrodni.

 Bardzo to chwalebne ze strony pana i uprzejme. Nasza podróż zależy jednak zupełnie od barometru.

Lestrade zdziwił się.

 Nie pojmuję — rzekł.

 Co pokazuje barometr?

 Na dwadzieścia dziewięć — to dobrze. Ani wiatru, ani chmury na niebie. Tu mam pudełko papierosów, które sobie wypalimy, a ta sofa wydaje mi się lepsza niż niewygodne w hotelach. Dziś więc prawdopodobnie nie będę potrzebował powozu.

Lestrade uśmiechnął się pobłażliwie.

 Bez wątpienia utworzył sobie pan już na podstawie gazet pogląd na stan rzeczy. Sprawa jest jasna jak słońce i im dłużej nią się zajmować, tym jaśniejsza się staje. Jednak nie mogłem darnie — i do tego takiej, która stanowczo występuje — sprzeciwić się, chociaż zapewniłem ją, że i pan, panie Holmes, nie może nic więcej zrobić nad to, co już zrobiłem. Zaprawdę! Wszak to jej powóz staje przed drzwiami!

Zaledwie to wyrzekł, gdy do pokoju wpadła panienka, jedna z najsympatyczniejszych, jakie kiedykolwiek widziałem. Jej fiołkowe oczy błyszczały, usta były wpół otwarte, lica płonęły; bezgraniczna troska i wzruszenie usunęły z jej myśli wszelką nieśmiałość wobec obcych.

 Ach, panie Holmes — zawołała, przenosząc wzrok swój ze mnie na Sherlocka, aż wreszcie idąc za nieomylnym przeczuciem kobiecym zatrzymała spojrzenie na twarzy mojego przyjaciela — panie Holmes, jakaż jestem szczęśliwa, że pan przybył. Przyjechałam tu zaraz, aby to panu powiedzieć. Ja wiem na pewno, że James jest niewinny i pan powinien o tym się dowiedzieć, zanim pan jeszcze zabierze się do pracy. Niech pan ani na chwilę w to nie wątpi. Byliśmy razem od dziecka i znam jego wady jak nikt inny; on ma zbyt dobre serce, aby nawet muszce sprawić przykrość. Kto go zna, musi uważać podobne oskarżenie za największą głupotę.

 Mam nadzieję, że nam się uda go obronić — rzekł Holmes. — Proszę spuścić się na mnie, a zrobię, co tylko będzie w mej mocy.

 Czytał pan oskarżenie? Jakie wyciągnął pan z tego wnioski?

Widzi pan jakieś wyjście lub ocalenie? Czy nawet pan nie uważa go za niewinnego?

 Mnie się wydaje jego niewinność bardzo prawdopodobna.

 Widzi pan! — zawołało dziewczę, spoglądając tryumfująco na Lestrade’a. — Słyszy pan! Pan Holmes robi nadzieję!

Lestrade wzruszył ramionami.

 Obawiam się — rzekł — że mój kolega spieszy się cokolwiek ze swymi wnioskami.

 Ależ on ma słuszność — wiem, że ją ma. Przenigdy James tego nie zrobił. A co do sporu z ojcem, to jestem przekonana, że tylko dlatego nie chciał nic zeznać, bo chodziło o mnie.

 Dlaczego? — zapytał Holmes.

 Teraz byłoby nieuczciwością cokolwiek ukrywać. Otóż James miał częste sprzeczki z ojcem z mojego powodu. Mianowicie Mc Carthy życzył sobie gorąco, aby James ożenił się ze mną. Kochaliśmy się oboje bardzo jak rodzeństwo, ale on jeszcze młody, mało widział świata, i dlatego nie chciał się wiązać. O to powstawał często między ojcem i synem spór, z pewnością więc i tym razem tak się rzecz miała.

 Czy ojciec pani był przychylny temu związkowi? — zapytał Holmes.

 Nie. Był mu nawet bardzo przeciwny. Tylko pan Mc Carthy był za tym. Świeża, młoda twarzyczka spłonęła, gdy Holmes utkwił w niej swoje przenikliwe, pytające oczy.

 Dziękuję pani za te wyjaśnienia — rzekł. — Czy będę mógł jutro rozmówić się z ojcem pani?

 Obawiam się, czy lekarz na to pozwoli.

 Lekarz?

 Mój biedny ojciec jest od kilku lat bardzo chory, a ten straszny wypadek całkiem go powalił. Leży w łóżku, a dr Willows twierdzi, że cierpi na silne rozdrażnienie nerwów. Śmierć pana Mc Carthy’ego dotknęła ojca bardzo, gdyż był on jedynym znajomym jego z czasów Pobytu w Wiktorii.

 Tak — w Wiktorii! To jest rzecz ważna?

 Tak, był on tam w kopalniach.

 Ach prawda — w kopalniach złota, gdzie pan Turner — jak słyszałem — zdobył swój majątek.

 Tak jest.

 Dziękuję pani za wiadomości tak pożyteczne dla całej sprawy. Nieprawdaż, panie Holmes, że jutro będę mogła usłyszeć coś nowego? Zapewne odwiedzi pan Jamesa w więzieniu; proszę mu powiedzieć, że jestem przekonana o jego niewinności.

 Zrobię to.

 A teraz muszę spieszyć do domu, bo ojciec jest ciężko chory i zmartwi się, gdy mnie przy sobie nie znajdzie. Żegnam. Bóg niech panu dopomaga!

Odeszła tak szybko, jak się zjawiła, i wkrótce usłyszeliśmy z ulicy turkot odjeżdżającego powozu.

 Powinienem się wstydzić za pana, panie Holmes — rzekł z godnością Lestrade po krótkim milczeniu. — Po co wzbudzać nadzieję, skoro musi nastąpić rozczarowanie. Nie jestem zbyt miękkiego serca, ale takie postępowanie nazywam okrutnym.

 Kiedy ja mam pewną nadzieję, że uzyskam uniewinnienie Jamesa Mc Carthy’ego. Czy ma pan pozwolenie na odwiedzenie go w więzieniu?

 Mam, ale tylko dla nas obu.

 Postanowiłem bowiem nie odjeżdżać, dopóki wszystkiego dokładnie nie zbadam. Czy jest jeszcze czas do pociągu do Hereford, abym mógł zobaczyć się z oskarżonym?

 Jest dosyć czasu.

 A więc chodźmy. Niechże ci się tu nie nudzi, Watsonie; za kilka godzin wrócę.

Towarzyszyłem obu na dworzec, a pochodziwszy trochę po ulicach małego miasta, wróciłem do hotelu; położyłem się wygodnie i próbowałem czytać jakiś romans. Był on jednak tak płytki i niezajmujący w porównaniu z posępną tajemnicą, która nas otaczała, że moja myśl wracała ciągle od książki do rzeczywistości. Odłożyłem więc romans i pogrążyłem się w rozmyślaniach nad wypadkami dnia dzisiejszego. Przyjąwszy, że nieszczęśliwy młodzieniec mówi prawdę, cóż za niespodziewane, nieszczęsne zdarzenie, co za szatańskie okoliczności zaszły w tak krótkim czasie, to jest, gdy syn oddalił się od ojca, do chwili, w której wrócił, usłyszawszy krzyk trwogi. Musiało to być coś okropnego. Ale co? Może mnie jako lekarzowi mógłby coś zdradzić rodzaj zadanych ran. Zadzwoniłem i zażądałem gazety z dosłownym sprawozdaniem z przesłuchania. Według oświadczenia chirurga śmierć nastąpiła w wyniku zmiażdżenia uderzeniem tępego narzędzia jednej trzeciej części lewej kości ciemieniowej i lewej połowy tylnej części czaszki. Wyszukałem to miejsce na własnej głowie. Uderzenie takie zadano oczywiście od tyłu. Poniekąd była to dla obwinionego okoliczność łagodząca, ponieważ — jak widziano — stał podczas sprzeczki naprzeciwko ojca. Fakt ten dałby się jednak zbić, gdyż zanim uderzenie padło, ojciec mógł się odwrócić. W każdym razie nie zaszkodzi zwrócić na to uwagę Holmesa. Dalej, cóż może znaczyć wzmianka umierającego o jakimś szczurze? Nie było to przecież delirium, bo nie nawiedza ono człowieka ginącego nagłą śmiercią. Najprawdopodobniej słowo to odnosi się do wypadku, który go spotkał. Ale do czego? Daremnie łamałem sobie nad tym głowę. A do tego szary przedmiot, który miał widzieć młody Mc Carthy. Jeżeli nie było to złudzenie, morderca zgubił w ucieczce jakąś część ubrania, prawdopodobnie zarzutkę, i posiadał na tyle zuchwałości, aby wrócić po nią w chwili, kiedy syn zaledwie o dwadzieścia kroków klęczał przy zabitym, odwrócony do zabójcy plecami. Co za tajemniczą sieć nieprawdopodobieństw przedstawia cała historia! Nie dziwiło mnie zapatrywanie Lestrade’a, jednak silnie wierzyłem mojemu przyjacielowi i nie porzucałem nadziei innego wyświetlenia; wszak każda nowa okoliczność poboczna zdawała się tylko wzmacniać przekonanie Holmesa o niewinności młodzieńca.

Późno już wrócił Sherlock; przyszedł ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin