Danielle Steel - Dluga droga do domu.pdf

(941 KB) Pobierz
7818323 UNPDF
Długa droga do domu
Danielle Steel
ROZDZIAŁ 1
Zegar w holu tykał donośnie. Gabriella Harrison stała cichutko w nieprzeniknionym mroku szafy
pełnej zimowych płaszczy i futer, które łaskotały ją po buzi, gdy najgłębiej, jak to możliwe,
usiłowała wcisnąć pomiędzy nie swą szczuplutką sześcioletnią postać. Potknęła się o ciepłe buty
matki. Wiedziała, że tu nikt jej nie znajdzie. Chowała się w tej szafie już dawniej, to zawsze była
najpewniejsza kryjówka — ani razu nie przyszło im do głowy, aby tu jej szukać. A już na pewno
nie wpadną na to teraz, w samym środku upalnego nowojorskiego lata.
W ciasnym wnętrzu panowała duchota; Gabriella ledwie ważyła się oddychać i wbijała w mrok
szeroko otwarte oczy. Nagle usłyszała w oddali stłumiony odgłos kroków, a zaraz potem, jak koła
niknącego przez miasto pociągu ekspresowego, zastukały obok szafy szpilki matki. Gabriella
doznała takiego poczucia ulgi, że nie mogła się oprzeć wrażeniu, iż w duchocie garderoby jej twarz
owionął chłodny powiew wiatru. Pozwoliła sobie na jeden jedyny oddech, jakby każdy następny
mógł zwrócić uwagę matki. Mimo swoich sześciu zaledwie lat Gabriella dobrze wiedziała, iż matka
ma nadprzyrodzone zdolności. Potrafiła znaleźć ją w każdej kryjówce — jak gdyby wyczuwała jej
zapach, była wiedziona tajemniczym przyciąganiem, albo widziała wszystko swymi głębokimi
granatowobrązowymi oczyma. Tak, matka umiała odnaleźć ją zawsze i wszędzie. Lecz mimo to
Gabriella musiała próbować szczęścia, szukać jakiejś kryjówki i ucieczki.
Gabriella nie wyglądała na swoje sześć lat: była niższa i chudsza niż większość dziewczynek w jej
wieku, a miękkie pukle blond włosów i ogromne niebieskie oczy sprawiały, że przywodziła na myśl
elfa. Ludzie ujrzawszy ją mówili, że przypomina aniołka. Miała wiecznie spłoszony wyraz twarzy
— jak anioł, który nagle spadł na ziemię i nie wie, czego się może tu spodziewać. Jakiekolwiek
obietnice mogła usłyszeć będąc jeszcze w niebie, w najmniejszym stopniu nie przygotowały jej na
to, przez co przeszła w ciągu pierwszych sześciu lat swojego krótkiego życia.
Znów, tym razem znacznie głośniej, zastukały w pobliżu buciki matki i Gabriella zrozumiała, że
krąg poszukiwań się zacieśnia. Na pewno została już sprawdzona szafa w jej pokoju, schowek pod
schodami, spiżarka, mała szopa w ogrodzie.
Harrisonowie zajmowali wąską kamieniczkę w East Side z małym, starannie utrzymanym
ogródkiem na tyłach. Matka Gabrielli nie znosiła pracy w ogrodzie, ale dwa razy w tygodniu
przychodził pewien Japończyk, który ścinał wszystko, co było akurat do wycięcia, kosił maleńki
spłachetek trawnika i zaprowadzał nienaganny ład. Albowiem matka Gabrielli nienawidziła
bałaganu, zgiełku, brudu, kłamstw i psów, najbardziej zaś, jak nie bez podstaw podejrzewała
Gabriella, nienawidziła dzieci. Bo dzieci — zdaniem matki — kłamią, hałasują i są nieustannie
umorusane. Gabrielli powtarzano ciągle, że ma być czysta, siedzieć cicho w swoim pokoju i
niczego nie ruszać. Nie pozwalano jej słuchać radia i używać kredek, bo kiedy nimi rysowała,
potrafiła pobrudzić dosłownie wszystko. Kiedyś zniszczyła w ten sposób swoją najlepszą sukienkę.
To zdarzyło się wówczas, gdy tata przebywał w miejscu o nazwie Korea. Był tam dwa lata i wrócił
dopiero rok temu. Wciąż przechowywał swój mundur — Gabriella widziała go raz, ukrywając się w
którejś z szaf. Był szorstki i miał błyszczące guziki, ale tata nigdy go nie wkładał.
Ojciec Gabrielli był wysoki, szczupły i przystojny, miał takie same oczy jak córka i tylko nieco
ciemniejsze włosy niż ona. Kiedy wrócił z wojny, Gabriella uznała, że wygląda jak książę z bajki o
Kopciuszku. Matka zresztą też przywodziła Gabrielli na myśl jakąś bajkową królową. Była piękna i
elegancka, lecz zawsze na coś zła. Irytowały ją nawet drobiazgi, na przykład sposób jedzenia
Gabrielli, okruchy na obrusie, przewrócona szklanka. Kiedyś Gabriella wylała sok pomarańczowy
na sukienkę matki. Zrobiła w życiu wiele rzeczy, których nie powinna robić.
Pamiętała wszystkie swoje występki, a wiedząc, na czym polegały, wychodziła ze skóry, aby ich
nie powtórzyć, czasem jednak była po prostu bezradna. Nie chciała nikogo irytować i dawać matce
powodów do gniewu. Przecież nie brudziła się celowo, nie upuszczała z rozmysłem rzeczy na
podłogę, nie zapominała specjalnie w szkole swojego kapelusika. To były przypadki, wyjaśniała
każdorazowo matce, błagając swymi wielkimi oczyma o litość. I, mimo wszelkich starań,
nieustannie się powtarzały.
W pobliżu szafy, tym razem wolniej, znów zastukały szpilki i Gabriella natychmiast pojęła, co to
oznacza. Poszukiwania dobiegały końca, matka bowiem zdołała już sprawdzić większość
możliwych kryjówek. Teraz wszystko jest tylko kwestią czasu. Wielkooka dziewczynka pomyślała
przez chwilę, czy by nie wyjść z własnej woli, matka przecież mawiała czasami, że ominie ją kara,
jeśli znajdzie w sobie dość odwagi, by tak postąpić. Przeważnie nie znajdowała. Wyszła sama
zaledwie raz czy dwa razy, matka jednak uznała, iż zrobiła to za późno. Gdyby się nieco
pospieszyła z kapitulacją, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Wszystko wyglądałoby inaczej,
gdyby Gabriella właściwie się zachowywała, utrzymywała w porządku swój pokój, odpowiadała na
pytania, nie zagadnięta zaś — trzymała buzię na kłódkę. Gdyby nie brudziła obrusa groszkiem
nieopatrznie zepchniętym z talerza, gdyby nie zostawiała swoich pantofelków w ogrodzie. Lista
ułomności Gabrielli i jej wykroczeń nie miała końca. Dziewczynka aż za dobrze zdawała sobie
sprawę, jaka jest okropna, jaka niegrzeczna była niemal od urodzenia, jak bardzo kochaliby ją
rodzice, gdyby tylko wypełniała ich polecenia, i jak ubolewają, że nie mogą jej kochać, ponieważ
jest nieposłuszna. Świadomość, że jest nieudanym dzieciakiem i wielkim rozczarowaniem dla
rodziców, sprawiała dziewczynce straszny ból. Dźwigała przytłaczające brzemię tej wiedzy przez
wszystkie
lata swojego krótkiego życia. Zrobiłaby wszystko, byle tylko wywalczyć miłość i aprobatę
rodziców, jak dotąd jednak ciągle ich zawodziła. Matka nie pozwalała jej o tym zapomnieć ani
przez chwilę i Gabriella płaciła za swe występki wysoką cenę.
Kroki ucichły tuż przed szafą i zanim drzwi zostały otwarte nagłym szarpnięciem, nastąpiła
ciągnąca się w nieskończoność chwila ciszy. Kiedy do ciemnego wnętrza wdarła się smuga światła,
Gabriella mocno zacisnęła powieki. To nie była właściwie smuga, lecz cieniutka nić, Gabriella
poczuła się jednak tak, jakby stanęła znienacka w pełnym blasku słońca. Czuła w powietrzu ciężki
aromat perfum matki, czuła jej bliskość. Szelest matczynych halek zabrzmiał jak dzwonki
alarmowe i zaraz potem palta zostały powoli rozsunięte na boki, tworząc prowadzący w głąb szafy
głęboki prosty kanion. Przez długi moment Gabriella patrzyła w oczy matki. Nie padło żadne
słowo. Gabriella wiedziała aż za dobrze, iż wyjaśnienia, przeprosiny czy nawet płacz nie mają
sensu. Jej i tak wielkie oczy wypełniły na pozór całą twarz na widok wściekłości narastającej w
spojrzeniu matki, która jednym nadludzkim gestem wyrzuciła do przodu rękę, chwyciła córkę za
ramię i wyszarpnęła ją z szafy z taką szybkością, że rozległ się cichy świst, kiedy powietrze
uciekało z płuc Gabrielli. Dziewczynka zdołała niepewnie wylądować na nogach, ale już chwilę
później powaliło ją silne uderzenie. Nie rozległo się jęknięcie bólu, żaden dźwięk, kiedy matka
walnęła ją w czubek głowy, potem znów poderwała na nogi i spoliczkowała ze wszystkich sił. To
omal Gabrielli nie ogłuszyło.
— Znów się chowasz! — wrzasnęła jadowicie matka. Była wysoką szczupłą kobietą i mogłaby
nawet zostać uznana za piękną, gdyby w oczach i twarzy nie miała bezgranicznej niepohamowanej
wściekłości. Jej długie włosy były upięte w luźny kok, była elegancka i zgrabna. Nosiła doskonale
skrojoną sukienkę z drogiego granatowego jedwabiu, na palcach zaś dwa ciężkie pierścienie z
szafirami, które teraz — jak to zresztą zdarzało się już w przeszłości — pozostawiły ślady na
twarzy Gabrielli. Prócz tego dziewczynka miała na policzku rozległą czerwoną plamę, a na głowie
niewielkie rozcięcie. Eloise Harrison uderzyła córkę w prawe ucho
i potrząsając nią jak bezwładną kukiełką wykrzyczała wprost w bladą pokancerowaną buzię:
— Nieustannie się chowasz! Ciągle stwarzasz nam problemy! Czego się boisz, wstrętny bachorze?
Coś znowu zrobiła? Bo na pewno zrobiłaś, prawda? Oczywiście, że tak... bo z jakiego innego
powodu chowałabyś się w szafie?
— Nic nie zrobiłam... przysięgam... — wyszeptała Gabriella, z trudem łapiąc powietrze. Uderzenia
zaparły jej dech w piersiach, pozbawiły resztek ducha. Błagalnie podniosła na matkę załzawione
oczy. — Przepraszam, mamusiu... jest mi przykro...
— Nie, wcale nie jest ci przykro... nigdy ci nie jest przykro. Doprowadzasz mnie do szału tymi
swoimi wygłupami, tym chowaniem się po kątach. I co my mamy z tobą zrobić, żałosny
szczeniaku? Dobry Boże, to nie do wiary, co ja i twój ojciec musimy znosić!
Odepchnęła Gabriellę od siebie, nie na tyle jednak daleko, by chude drżące udo dziewczynki
znalazło się poza zasięgiem dotkliwego kopnięcia wymierzonego czubkiem granatowej zamszowej
szpilki. Największe sińce pojawiały się zawsze na nogach, ramionach i tułowiu małej, tam więc,
gdzie nie mogły zostać dostrzeżone przez osoby postronne. Urazy twarzy znikały zwykle po kilku
godzinach. Matka Gabrielli instynktownie wiedziała, gdzie i z jaką mocą wymierzać razy. Poza tym
miała sporo praktyki. Wieloletniej, bo trwającej niemal całe życie dziewczynki.
Kiedy stała nad córką leżącą u jej stóp, nie okazywała najmniejszej skruchy, nie próbowała
przepraszać czy uspokajać małej, Gabriella zaś wiedziała dobrze, iż jeśli wstanie zbyt wcześnie,
obudzi na nowo gniew matki, skurczona więc i zapłakana leżała jeszcze długo, wbijając wzrok w
podłogę, bo Eloise Harrison najbardziej rozwścieczał widok umorusanej łzami buzi córki.
— Wstawaj! Na co czekasz? — Gniewnie rzuconym słowom towarzyszyło szarpnięcie za ramię i
jeszcze jedno uderzenie w skroń. — Boże, Gabriello, jakże cię nienawidzę... jesteś żałosna...
odrażająca... brudna... gdybyś widziała swoją twarz!
Istotnie, policzki małej przecięły dwie smugi łez zmieszanych z kurzem.
Każdemu, kto ma w sobie choćby odrobinę człowieczeństwa, na widok Gabrielli rozdarłoby się
serce, Eloise Harrison pozostawała jednak najzupełniej obojętna. Była istotą nie z tego świata;
pasowało do niej zapewne wiele określeń prócz słowa „matka". Już w dzieciństwie, podrzucona
przez rodziców niezamężnej ciotce z Minnesoty, żyła w zimnym pustyni świecie, ignorowana przez
opiekunkę, nieustannie zmuszana przez nią do noszenia drewna na opał i odśnieżania podwórka w
czasie mroźnych zim. Były to lata Wielkiego Kryzysu; rodzice Eloise stracili niemal całą swoją
fortunę i przenieśli się do Europy, aby tam żyć z resztek kapitału. W ich życiu i sercach nie było
miejsca dla Eloise, do której nigdy, zwłaszcza po śmierci zmarłego na dyfteryt syna, nie żywili
głębszych uczuć. Eloise mieszkała u ciotki do pełnoletności, potem zaś wróciła do Nowego Jorku,
gdzie została przygarnięta przez dalszych krewnych. W wieku dwudziestu lat spotkała Johna
Harrisona i dwa lata później wyszła za niego. Znała go już w dzieciństwie, przyjaźnił się bowiem z
jej bratem. Rodzicom Johna sprzyjało większe szczęście niż rodzicom Eloise: ich fortuna
przetrwała lata Kryzysu bez najmniejszego uszczerbku. Pochodzący z dobrej rodziny, doskonale
wychowany, starannie wykształcony aczkolwiek pozbawiony większych ambicji i siły charakteru
John dostał pracę w banku i wkrótce potem spotkał Eloise, której uroda oszołomiła go.
Eloise była wówczas młoda, bardzo ładna, a właściwie już piękna, jej chłód zaś doprowadzał Johna
do szaleństwa. Prosił, błagał, zabiegał o jej względy, wychodził ze skóry, byle tylko zechciała go
poślubić, im jednak goręcej się starał, tym bardziej była wobec niego wyniosła. Potrzebował dwóch
lat, aby ją ostatecznie przekonać. Pragnął mieć dzieci natychmiast po ślubie, kupił piękny dom, a
przedstawiając znajomym żonę niemal piał z zachwytu, minęły wszakże następne dwa lata, zanim
Eloise zdecydowała się na macierzyństwo. Powtarzała wciąż, że jeszcze nie jest gotowa, prawda
jednak wyglądała tak — choć Eloise nigdy otwarcie jej nie wyznała — iż dzieci nie były tym, na co
miała choćby najmniejszą ochotę. Być może
odpowiadało za ten stan rzeczy jej własne nieudane dzieciństwo. Zgoda była jedynie wynikiem
uporu Johna.
Eloise pożałowała swej ustępliwości niemal natychmiast. Ciężko znosiła ciążę, miała nieustanne
torsje i wręcz koszmarny poród, którego nigdy nie było dane jej zapomnieć; z pewnością nie
zamierzała tego powtarzać. Uroczej istotki w różowym beciku, którą nazajutrz złożono w jej
ramionach, nie uznała za wartą zapłaconej ceny. Od razu również zaczęły irytować ją względy
okazywane dziecku przez Johna. Takim uczuciem obdarzał kiedyś ją samą, a teraz to wszystko
spłynęło na Gabriellę. Czy nie jest jej zimno — pytał nieustannie — czy już jadła... czy ją
przewinięto... czy Eloise widzi, jak słodko maleńka się uśmiecha... Zauważał zdumiewające
podobieństwo Gabrielli do matki. Po całej tej paplaninie Eloise na widok córki chciało się wyć z
wściekłości.
Do zwykłych zajęć — zakupów, lunchów i herbatek z przyjaciółkami — wróciła najszybciej jak
mogła, okazując nadto znacznie większą niż kiedyś skłonność do wieczornych wypadów.
Dzieckiem nie interesowała się ani trochę. Paniom, z którymi w środowe popołudnie spotykała się
na partyjce bridża, wyznała wręcz, iż córka wydaje się jej nad wyraz nudna i nader odpychająca,
przy czym uczyniła to w taki sposób, że przyjaciółki były raczej rozbawione, niźli zaszokowane.
Tymczasem była jeszcze gorszą matką, niż mogło to wynikać z jej słów. John żywił jednak
przekonanie, iż stopniowo wszystko zmieni się na lepsze; powtarzał sobie, że nie każdy ma od razu
właściwy stosunek do dzieci i że jedną z tych osób jest jego piękna dwudziestoczteroletnia żona.
Nie wątpił, że Gabriella zawojuje matkę, kiedy tylko nieco podrośnie. Taki dzień nie nadszedł
wszakże ani dla Gabrielli, ani dla Eloise. W istocie, kiedy Gabriella zaczęła raczkować, a potem
wstawać, pociągając przy okazji i przewracając różne rzeczy, Eloise reagowała wybuchami szału.
— Boże... tylko popatrz na bałagan, jaki robi ten dzieciak — wykrzykiwała. — Wciąż coś
przewraca i niszczy, ciągle jest umorusany...
— To jeszcze niemowlę, El — odpowiadał w takich przypadkach John. Kiedy pewnego razu wziął
Gabriellę na
ręce i zaczął cmokać w goły brzuszek, został surowo skarcony: — Przestań, to obrzydliwe!
Sama Eloise starała się unikać fizycznego kontaktu z córką. Niania, zatrudniona przez Harrisonów
na początku, potrafiła bez trudu dodać dwa do dwóch i podzieliła się swoimi wnioskami z Johnem
— oświadczyła mianowicie bez ogródek, że pani jest zazdrosna o Gabriellę. Zrazu John uznał to za
absurdalne, ale po pewnym czasie i w jego sercu zagościły podejrzenia, Eloise bowiem wpadała w
gniew, ilekroć mówił coś do małej albo brał ją na ręce. Kiedy zaś Gabriella miała dwa lata,
dostawała od matki po rączkach, gdy tylko dotknęła czegoś w salonie albo sypialni rodziców.
Wreszcie Eloise oznajmiła tonem nie znoszącym sprzeciwu, że miejsce Gabrielli jest w pokoju
dziecinnym.
— Przecież nie możemy jej nieustannie więzić — oponował John, gdy po każdym powrocie do
domu znajdował córkę w zamkniętym pokoju.
— Ciągle bałagani — odpowiadała jak zwykle ze złością Eloise. Ta złość jeszcze rosła, gdy John
podkreślał jakiś szczegół urody małej. Kiedyś nieopatrznie zachwycił się jej pięknymi, spadającymi
w puklach włosami: nazajutrz Eloise, w towarzystwie niani, zawiozła Gabriellę do salonu
fryzjerskiego Best i Co i pukle zniknęły. John wyraził zaskoczenie, a wtedy usłyszał argument, że
krótkie włosy sprzyjają utrzymaniu higieny osobistej.
Rywalizacja rozpętała się na dobre, gdy Gabriella zaczęła mówić całymi zdaniami, a na widok ojca
z radosnym piskiem rzucała się biegiem do drzwi. Zwykle, wyczuwając niebezpieczeństwo, omijała
matkę szerokim łukiem, Eloise zaś z największym trudem hamowała wściekłość, widząc, jak jej
mąż bawi się z córką. Kiedy wreszcie John zaczął krytykować Eloise, iż zbyt mało zajmuje się
Gabriella, pomiędzy małżonkami otworzyła się przepaść. Eloise dostawała mdłości słysząc te
narzekania, które uznawała za niemęskie i w gruncie rzeczy niesmaczne.
Swoje pierwsze cięgi Gabriella dostała w wieku trzech lat; zdarzyło się to pewnego ranka podczas
śniadania, kiedy przypadkowo zrzuciła ze stołu i stłukła talerz. Siedząca obok
niej matka bez namysłu wyciągnęła ramię i wymierzyła córce siarczysty policzek.
— To się zdarzyło pierwszy i ostatni raz... rozumiesz?
— syknęła.
Gabriella wpatrywała się w nią szeroko rozwartymi, załzawionymi oczyma; jej buzia zastygła w
wyrazie szoku i rozpaczy.
— Słyszysz? — wrzasnęła Eloise. — Odpowiadaj!
— Przepraszam, mamusiu — wyszeptała Gabriella.
John wszedł do jadalni, popatrzył z niedowierzaniem na to, co się dzieje, ale był zbyt wstrząśnięty,
żeby interweniować. Obawiał się zresztą, że tylko pogorszy sytuację. Nigdy dotąd Eloise nie była
tak wściekła: hamowane latami gniew, zazdrość i frustracja eksplodowały teraz jak lawa z
nabrzmiałego wulkanu.
— Jeśli zrobisz to jeszcze raz, Gabriello, stłukę cię na kwaśne jabłko! — złowieszczym tonem
wycedziła Eloise, potrząsając córką. — Jesteś bardzo, bardzo niegrzecznym dzieckiem, a nikt nie
lubi niegrzecznych dzieci.
Gabriella uciekła spojrzeniem od wykrzywionej złością twarzy matki i popatrzyła na ojca, ten
jednak nic nie powiedział. Bał się. Uświadomiwszy sobie obecność Johna, Eloise chwyciła córkę na
ręce, zaniosła ją do pokoju dziecinnego i zamknęła na klucz. Przed wyjściem wymierzyła jej
mocnego klapsa. Gabriella padła na łóżko chlipiąc i pojękując.
— Nie musiałaś tego robić — stwierdził John, kiedy Eloise wróciła do stołu i nalała sobie następną
filiżankę kawy. Trzęsły się jej dłonie i wciąż miała wściekłą minę.
— Gdybym tego nie zrobiła, pewnego dnia skończylibyśmy z młodocianą kryminalistką w domu
— odparła Eloise.
— Surowa dyscyplina to najlepszy sposób wychowywania dzieci.
Johna, któremu rodzice okazywali wiele miłości, reakcja Eloise zbiła z tropu, miał jednak
świadomość, że od narodzin Gabrielli jego żona zmieniła się — była wiecznie zdenerwowana i
nieustannie na coś zła. Już dawno zrezygnował z marzeń o licznej szczęśliwej rodzinie.
— Nie wiem, czym cię zirytowała, ale nie mogło to być nic strasznego — powiedział spokojnie.
— Z rozmysłem stłukła talerz — odparła ostro Eloise.
— Nie zamierzam znosić jej wyskoków.
— Może to był przypadek — stwierdził John, usiłując uspokoić żonę, ale jak zwykle tylko
pogorszył sytuację. Nie istniały argumenty, których mógł użyć skutecznie w obronie córki. Zresztą
Eloise po prostu nie miała zamiaru ich wysłuchiwać.
— Wychowywanie Gabrielli to moje zadanie — wycedziła przez zęby. — Ja nie pouczam cię, jak
prowadzić biuro.
Zerwała się z krzesła i odeszła od stołu.
„Wychowywanie" Gabrielli stało się dla Eloise celem życia. Zawsze mała popełniała jakąś zbrodnię
zasługującą na karę w postaci klapsa, solidnego razu czy też mocnego bicia. A to bawiąc się w
ogrodzie ubrudziła trawą kolana, a to podczas igraszek z kotem sąsiadów dorobiła się zadraśnięcia
na ramieniu, a to wreszcie — za to przestępstwo, którego dopuściła się tuż przed swoimi czwartymi
urodzinami, została zbita jak dotąd najmocniej — upadła na ulicy, plamiąc krwią całą sukienkę i
skarpetki. John wiedział o wszystkich aktach przemocy, ale nie czynił nic, by je powstrzymać,
żywił bowiem przekonanie, że Eloise i tak będzie robić swoje. Nie próbował nawet pocieszać córki,
świadom, iż w ten sposób tylko pogorszy jej sytuację. Koniec końców wybrał milczenie, a nawet
usiłował nie myśleć o losie Gabrielli. Może, wmawiał sobie, Eloise ma słuszność. Skąd mógł
wiedzieć? Może istotnie surowa dyscyplina jest najlepszym sposobem wychowywania dziecka.
Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, nie miał więc nikogo, z kim mógłby — z kim by
się ośmielił
— pomówić o tym, co z jego córką wyprawia Eloise.
Gabriella zaś stawała się wzorowym dzieckiem: odzywała się z rzadka, starannie sprzątała stół i
składała swoje ubranka, robiła, co jej kazano, nie sprzeciwiała się matce. Może więc Eloise miała
słuszność, skoro osiągnęła tak imponujące rezultaty.
Podczas obiadów Gabriella siedziała w zupełnym milczeniu i tylko patrzyła na rodziców swoimi
wielkimi oczyma,
a John Harrison brał strach sterroryzowanego dziecka za wynik dobrego wychowania.
W znacznie bardziej krytycznych oczach matki dziewczynce wiele brakowało do doskonałości;
zawsze robiła coś zasługującego na naganę, karę czy „kilka klapsów". Z czasem pojęcie „kilka"
stało się straszliwym niedomówieniem, policzki zaś i bolesne uderzenia — nierozdzielnym
elementem każdej rozmowy pomiędzy matką a córką. Bywały chwile, kiedy John żywił obawę, iż
Eloise może po prostu okaleczyć Gabriellę, zachowywał jednak te obawy dla siebie, wychodząc z
założenia, iż ostrożność jest lepszą cząstką odwagi, a także szukając argumentów na to, że
postępowanie żony wcale nie jest złe. Czynił wszystko, aby nie dostrzegać sińców i zadrapań,
zresztą zdaniem Eloise Gabriella nieustannie się przewracała i zezwolenie jej na jazdę na rowerze
czy deskorolce po prostu nie wchodzi w grę. Szykany robione przez Eloise Gabrielli służyły zatem
tylko dobru dziecka, sińce były najwyraźniej wynikiem jego niezgrabności.
Kiedy Gabriella miała sześć lat, bicie stało się w oczach całej trójki czymś naturalnym. John nie
dostrzegał go, Gabriella oczekiwała, natomiast Eloise sprawiało ono wielką przyjemność. Choć
oczywiście uniosłaby się sprawiedliwym gniewem, gdyby ktoś ośmielił się jej to wytknąć.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin