Pietrzak Włodzimierz - Zbiór wierszy.doc

(54 KB) Pobierz
ZBIÓR WIERSZY

ZBIÓR WIERSZY


WŁODZIMIERZA PIETRZAKA

 

Wydany w serii

BIBL. KLUBU ARTYST. „S”

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

GENEZA OPOWIEŚCI

 

Opowieść tyle ma rozdziałów, ile plam na

                                                  skrzydłach biedronki

na ale maria naliczą kolorowym wieczorem

fiołki, w sierpniu fioletem pachnące jak wiosną

                                                                       ongiś.

 

Dnia syty bohater do snu się położył

                                                   w dziewannach, -

przeżyte miasto przyjdzie jak zjawa, którą

                                                  trzeba odepchnąć,

lasem przesłoniwszy oczy.

 

Na piasku szyszka, przez człowieka zdeptana,

zagradza ścieżkę lepkiej gąsienicy.

Błony libelli myśli przenoszą

Do białych brzóz.

 

Pytam  noc-

 

Na wieży klasztoru niebo omdlewa z rozkoszy

i do nabrzmiałych piersi przygarnia w krwi

                                                              gasnące

rude  złotogłowie słońca.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

POŁUDNIE

 

 

Po garbach moreny trzęsie się zakurzona szosa,

w błękitność pachną lipy ciepłem południem,

pochyłością pola w dolinę spadają w złotokłosach.

 

Rzeka pieni się skwarem,

a woda dojrzewa życiem, które powstaje.

 

Niski horyzont wokół zadrzewił się lasem-

z za drzew się wychylił  zielonowłosy nagi bożek

i w pąsach powiedzie nad wodę smukłe siostry

                                                           brzozy –

białej kory lekkie koronki

spadają na wąski szmaragd łąki.

 

Syci się słońce mocą, której jest tak dużo,

że z mięśni się zerwie wichrem i burzą!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SOSNY JAK PANNY

 

 

Sosny jak panny o fioletowej wysmukłości nóg

nad niskozielonym dwurzędem młodych gajów.

Niechcąca pod górę toczy się droga,

wyżej – z lazurem nieb w zieloność rozstaje.

Popołudniem milknącym leże w brzęku świerszczy

i z ziemi podnoszę

pylące się spalenizną słońca kłęby wrzosu.

Tak będzie: miękka, przez palce płynąca,

                                                                różowość,

rozchodnice we mchach-  i drzewa.      Spręży się

                                                                     ramię:

przybłąkała się dawno nie mówione słowo,

- cofnięty, przygasnę w spokoju.

 

Całej ziemi jednym objąć nie można uściskiem.

 

Otwieram oczy: barwami się leje rozpusta cudu,

dobrze byłoby wtopić nogi i ręce

w glinę, na której stanął kościół

las

Za słońcem odpływam powoli,

a tak mi to rosło drogie i  bliskie.

 

 

                           

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WIERSZ DO JANA KOTTA

 

Biegnąc po deszczu, męczysz się słowem,

które  naprężno ludziom opowiesz-

słowo i sens są liturgicznym symbolem:

wyjdź o zachodzie w równinne pola,

popatrz w złotem krwawiące niebiosa

i –

jak się na wiatr

faliste kładą wykołychy  żyt - - -

                        w seradeli się kropli srebrna rosa

  

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

IMIENINY BEZDOMNE

 

 

 

Bóg mi oddał słońce, drzewa

i wiatr, melodię z ust porywający.

To, co się polem ciągnie po za mna,

dziś traci barwę, wzamian: zaśpiewa.

Drobne sito obłoków cedzi lzaur

i wchłania myśli, jak ptaki, odlatujące.

Zapatrzony w siebie, gra Joan hrabia Ujhazy

tym, co są bez ojczyzny, -

wszak podobieństwa nikomu nie można dowieść-

można mieć bliskość ćwierćtonu w palcach

                                                               i głowie.

Pochylonej w głąb lasu.

 

 

Szumi. Dzisiaj zwiedzam świat, we mnie sklepiony,

gablotki, pełne zakurzonych pamiątek.

Trudno z serca podnieść dźwięki, ułożyć-

takt  czwarty plącze się aż z dziesiątym.

Teraz- cisza się łamie w gałęziach- potem

                                                              akord

 

 

sam swoją przeżywam samotność, sam …

pamiętam siebie: myśl, ręce, ciało,

które w lepkość błota chciwie podałem.

Zamyślenie posępne dalej ścieżką poniosę-

takie rzeczy, które być mogły- a, przecież,

                                                            nie są- ?

 

Laska w pół przecina przydrożny oset-

Wieczór połyka lapis lazuli nieba.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

NOKTURNY

 

                           1.

 

Dzień jest pozbawiony chwili, coby zastygła

w szklanej klepsydrze niesypkim spokojem piasku;

sypie, sypie się czas, wciąż obok i opodal-

znowu wieczorne blakną zorze – czerwone

                                                                odblaski

schodzą za las – wyziębłe, niskie i nikłe.

Dla kogo na niebie jasne się słońca paliły,

 

 

kto brał pszeniczne uśmiechy złocących się pól-?
To było czyjeś – i obce, na pewno nie moje –

a za to, patrzeć mi wolno w gwiazdy pochyłe,

które podnosi noc.

    Jest we mnie ogień, o w oczach błyska

                                                             niepokojem

i z piersi niesie szelest palącej się waty-

płomień za  brzegi ust tryska złotym popiołem, -

popatrzcie, rozgrzebcie:

błękitna ambicja, słów lila patos fioletowy,

usta nieziszczeniem  jak owoc granatu pęknięte-

                                                              pełna głowa

 

             

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             2.

 

Rdzewiejący karmin na liściach klonu

Usycha w pomarańczowym powiewie

przybłąkanych wiatrów – dzień jest zmęczony,

do niechętnych drzew tulą się słabe krzewy.

Przebłysk zacisza- w przeszum porwanym

                                                            powietrzem

oddycha przeżyta niezmierność godzin –

czas: - rozległa i niemartwa równina,

kędy się wlecze

powolne wspominanie o wschodzie

dnia,

którego jeszcze nie znam.

 

To nie cisza nocy, której można dotknąć, -

nie szum drzew płaczących-

i nie żegnanie gasnącego słońca.

Widać ęboką czarność- mrok jest za oknem.

 

Usypiające fale barkaroli budzi się

                                                    rozdźwiękiem:

łagodność napoju z brzegu spita- wchodzi ostry

                                                                    mrok

i niewidoczną drogą białym obsypuje lękiem.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

TĘDY JUTRO ODEJDĘ

 

O zmierzchu w martwość zaklął się las-

oczy  mam pełne gładkiego spokoju:

może to już i czas

niebem siebie przerzucić najszerzej, najdalej!?

nasiąkły cisza kamienną, chojar wyniosły,

między rzeszą sosen stoję.

 

Błękitnawy zalew

zachodu wsiąka w dotkliwą zieleń lasu,

krew się nad horyzontem cynobrem podniosła-

 

poczekam, jeszcze może poczekam, a potem –

przez gwiazdy przesypię białomleczną drogę

                                          - może to już i czas-

tędy jutro odejdę, otulony chłodem,

ślad moich stóp zostanie na piasku gwiazd.

 

niebem siebie przerzucić najszerzej, najdalej!?

nasiąkły ciszą kamienną, chojar wyniosły,

między rzeszą sosen stoję.

 

Błękitny zalew

zachodu wsiąka w dotkliwą zieleń lasu,

krew się nad horyzontem cynobrem podniosła-

 

poczekam, jeszcze może poczekam, a potem –

przez gwiazdy przesypię białomleczną drogę

                                               - może to już i czas-

tędy jutro odejdę, otulony chłodem,

ślad moich stóp zostanie na piasku gwiazd.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

BŁĘKITNOŚĆ UŚMIECHU

 

 

Uśmiech zbłękitnianą spada kaskadą

pozwól mi twoje  oczy i usta zebrać

w lazurowe  jezioro: nad brzegiem wyrosną

smukłe i zamyślone limby- cień twych palców

i niebo może się będzie w wodzie przeglądać.

To coś innego – daleka i niepewna radość,

którą śpiewałeś w angielskim walcu –

pomyślę s e l w y i Morza –

                                            myśl jest jak ekran:

szczęście świetlistem toczyć się będzie półkołem

i elipsą, po szyję zapiętą w domino.

 

Gwiazdy nie płoną niebieską nocą na czole-

dzień zgasi niebieskość.

Przez okno uśmiechy w najszczęśliwszej podróży

błękitną ręką rzuci dziewczyna

na usta,

z których zadymką srebrny śnieg się pruszy –

pocałunkiem uśmiech zanieść do domu,

nie mówić i tobie, i nikomu,

że buldeneże w czerwcu zakwitły

barwą błękitną.

 

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin