Catherine Coulter
Londyn 1811, 14 maja, tuż przed północą
Lord Beecham znieruchomiał, po czym obrócił się tak szybko, że omal nie wpadł na wielką palmę w glinianej donicy.
Nie mógł w to uwierzyć. Musiał się przesłyszeć. Przecież nie mogła tego powiedzieć. Rozejrzał się dokoła, szukając kobiety, której słowa tak go zdumiały.
Rozchylił gałęzie palmy i zajrzał do biblioteki Sanderlinga, długiego, wąskiego pokoju przylegającego do sali balowej. Biblioteka tonęła w półmroku, rozpraszanym jedynie przez płomyki kilku świec, podczas gdy sala balowa wypełniona była blaskiem setek świeczników, wspaniałymi roślinami i co najmniej dwiema setkami gości, roześmianych, tańczących i popijających mocny poncz z szampana.
Kobieta, którą słyszał przed chwilą, znów się odezwała. Lord Beecham zbliżył się o krok do zaciemnionej biblioteki. Głos był zmysłowy, kuszący; pobrzmiewał w nim śmiech.
- Przyznaj, Aleksandro - mówiła - czy sama myśl o dyscyplinie, sam dźwięk tego słowa, kiedy powtarzasz je powoli, tak by pieściło twój język, nie wywołuje w twej wyobraźni ekscytujących scen dominacji? Nie widzisz tego? Jesteś zdana na łaskę i niełaskę drugiej osoby, nie możesz nic na to poradzić. Wiesz, że coś się stanie, spodziewasz się tego, serce bije ci mocno, boisz się, tak bardzo się boisz, ale ten strach jest wręcz rozkoszny. W głębi duszy pragniesz tego, co się wydarzy. Nie możesz się tego doczekać, ale na razie możesz to sobie tylko wyobrażać. O tak, przechodzą cię dreszcze podniecenia, kiedy o tym myślisz.
W bibliotece zapadła cisza. A cóż to? Czyżby słyszał czyjś głośny, nierówny oddech?
Wyobraźnia lorda Beechama pracowała już na pełnych obrotach. Oczami duszy widział, jak stoi nad piękną kobietą, uśmiecha się do niej, przywiązując jednocześnie jej ręce i rozsunięte nogi do poręczy łóżka, wiedząc, że za chwilę zdejmie z niej ubranie, powoli, bardzo powoli...
- O mój Boże, Helen, nie mogę się chyba uspokoić. Brak mi tchu. Potrafisz naprawdę barwnie opowiadać. To, o czym mówiłaś, brzmi... strasznie i cudownie. Robi mi się słabo na samą myśl o podobnych podnietach. Ale wydaje mi się też, że to wymaga wysiłku i starannego planowania.
- O tak, ale to część rytuału. Rzeczywiście, należy to wcześniej dokładnie zaplanować. Ty jesteś częścią rytuału, najważniejszą częścią, jeśli to ty masz kontrolę nad drugą osobą. Ta gra wymaga od ciebie ogromnej pomysłowości, nie możesz powtarzać wciąż tych samych kar. Pamiętaj, oczekiwanie czegoś nowego i nieznanego to bardzo ekscytująca rzecz. By przynosić efekty, kary muszą się nieustannie zmieniać i czasami przybierać na sile. W wielu przypadkach warto robić to przy świadkach, dzięki czemu osoba karcona, dyscyplinowana, jest jeszcze bardziej przerażona, jej zmysły bardziej wyostrzone, umysł bardziej skupiony. To naprawdę niezwykły proces. Musisz tego spróbować. Raz po jednej, a raz po drugiej stronie.
Znów głęboka cisza.
Spróbować tego? Chciał wbiec do biblioteki i natychmiast spróbować wszystkiego, co mógł sobie wyobrazić i wymarzyć. Trzymał już dłoń na fularze, gotów natychmiast zerwać go z szyi i spętać nadgarstki tej kobiety nad jej głową. Chciał, by patrzyła nań szeroko otwartymi oczami, przerażona i podekscytowana, z ustami lekko rozchylonymi... Do diabła, miał tylko jeden fular. Potrzebował co najmniej dwóch. Zadrżał, wyobraziwszy sobie gładką skórę jej rąk, kiedy owija wokół nich fular, zaciąga węzeł, unosi je ponad jej głowę...
Usłyszał głębokie westchnienie.
- Wszystko to brzmi bardzo pięknie, moja droga Helen, ale ja chciałabym poznać konkretne kary. Potrzebuję całej listy, od łagodnych do najbardziej surowych.
Uświadomił sobie nagle, że zna ten głos. Dobry Boże, to Aleksandra Sherbrooke. Nie mógł w to uwierzyć. Przypomniał sobie Douglasa Sherbrooke'a, tego wielkiego, silnego mężczyznę, który od ośmiu lat żył w udanym małżeństwie z Aleksandrą. A teraz ona chciała dowiedzieć się czegoś o dyscyplinie i wypróbować to na swoim mężu? Co za cudownie grzeszna myśl.
Ciekawe, kto to jest ta Helen?
- Z drugiej strony - zapytała po chwili Aleksandra - chciałabym wiedzieć, skąd tak dobrze znasz ten temat?
- Przeczytałam każdą książkę, każdy artykuł, każdą pracę naukową na ten temat, jakie tylko się ukazały. Widziałam wszystkie obrazy i rysunki miłosnych tortur, jakie powstały na całym świecie i we wszystkich epokach. Na przykład dyscyplina w Chinach - to jest dopiero coś niesamowitego. Sądząc po rysunkach, Chińczycy są niezwykle sprawni.
Znów chwila ciszy. Potem ponownie odezwała się Aleksandra, tym razem ciszej, jakby nachyliła się do swej przyjaciółki i mówiła jej coś w tajemnicy. Lord Beecham jednak nadal słyszał każde słowo.
- Helen, proszę, nie śmiej się ze mnie. Wiem, że dla ciebie jestem ignorantką. Spróbuj jednak dostosować się do mojego poziomu. Mówiłaś mi już, jak dyscyplinujesz swoich służących. Opowiedziałaś o rytuale, o tym, jak budować napięcie, jak połączyć strach z ekscytacją, by osiągnąć zamierzony efekt. Teraz jednak chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o samej przyjemności, chciałabym poznać szczegóły. Chodzi mi o przyjemność fizyczną, Helen. Powiedz mi, co mam robić, by doprowadzić mężczyznę do szaleństwa. Skoro przeczytałaś wszystko, co napisano do tej pory na ten temat, z pewnością możesz mi pomóc.
Lord Beecham nie ruszyłby się stąd, nawet gdyby jakaś piękna kobieta rozebrała się przed nim do naga i zaczęła go całować. To dopiero było coś. Aleksandra Sherbrooke chciała wiedzieć, jak doprowadzić Douglasa do szaleństwa? To nie miało sensu. By tego dokonać, Aleksandra wcale nie musiała się wysilać. Potrzebowałaby może dziesięciu sekund, nie więcej. Oczywiście, nie chodziło tu tylko o Douglasa, ale o każdego normalnego mężczyznę. Na przykład o niego.
Nagle uświadomił sobie cały absurd tej sytuacji. Na miłość boską, podsłuchiwał damy rozprawiające o dyscyplinie. Chował się za palmą, łowił każde ich słowo, spocony, bliski zerwania z szyi fularu. Nie, tego było już za wiele. Lord Beecham nie mógł się powstrzymać. Roześmiał się - nie czynił tego często, bo był przecież człowiekiem światowym; lekkie skinienie głową czy pogardliwy uśmieszek bardziej pasowały do jego statusu. A tu proszę - z jego ust wyrwał się głośny, zdrowy, serdeczny śmiech.
Natychmiast zrozumiał, że damy mogą go słyszeć. Nie mógł się przecież zdemaskować. Tak mocno próbował powstrzymać śmiech, że nabawił się czkawki. Zakrył więc usta dłonią i szybko umknął za sąsiednią palmę. W samą porę.
- Helen, wydaje mi się, że kogoś słyszałam. Ktoś się śmiał, jakiś mężczyzna. O Boże, chyba nie myślisz, że to był Douglas, co? Na pewno nie, Douglas przyszedłby tutaj i roześmiał nam się prosto w twarz. Potem spojrzałby na mnie z uśmiechem w oczach i powiedział, że nawet nie powinnam myśleć o takich rzeczach, że to on zawsze ma nade mną kontrolę. Już mnie to nuży, Helen. Osiem lat to szmat czasu. Chociaż raz to ja chciałabym panować nad nim i doprowadzić go do szaleństwa.
- Cóż, to nie będzie chyba zbyt trudne. Po prostu nie daj mu się skupić, kiedy będzie czytał „Gazette”. Pocałuj go w ucho, w kark, ugryź. Dlaczego nie robiłaś tego do tej pory?
Martwa cisza.
- O Boże, Aleksandro, jesteś cała czerwona.
- Ja go gryzę, Helen, naprawdę. Tyle że w innych okolicznościach. Nie przy czytaniu gazety.
- W okolicznościach, które stwarza Douglas?
- Tak. Wiesz, wystarczy, że Douglas na mnie spojrzy, dotknie mnie lekko dłonią czy ustami, a ja zapominam o całym świecie, po prostu oddaję mu się cała. To się wcale nie zmienia. Helen, pomóż mi. O Boże, a jeśli on tam stoi i słucha, to już wie, jaką ma nade mną władzę.
- Jestem pewna, że wie o tym od dawna. Ale masz rację, oczywiście. Gdyby to był on, stałby tu już przed nami i śmiał się do rozpuku. Ale być może jeszcze tej nocy pozwoliłby, byś go karciła - oczywiście, jeśli sam nie zechciałby tego zrobić pierwszy.
Aleksandra westchnęła.
- Mój Boże, Aleksandro, mówisz poważnie? Douglas nigdy nie pozwala, byś to ty panowała nad sytuacją? Osiem lat jednostronnego pożycia? Z tego, co czytałam na ten temat, wynika jednoznacznie, że nie jest to dobry układ. Włosi, na przykład, podkreślają zawsze, że w sprawach miłosnych powinna panować równowaga. Musisz wziąć się w garść, Aleksandro.
- Być może, ale tak trudno mi nad sobą zapanować, kiedy Douglas się mną zajmuje. Ciekawa jestem, co powiedzieliby o tym Włosi.
- Pożyczę ci traktat na ten temat. Nie możesz pozwolić, by tylko Douglas stosował dyscyplinę. To ty musisz mieć nad nim kontrolę.
Aleksandra zadrżała.
- Douglas nigdy o tym nie wspominał. Jestem pewna, że nigdy tego nie robił.
Helen ze śmiechem poklepała ją po policzku.
- Ja jestem pewna, że Douglas już od dawna stosuje miłosne tortury, a ty nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Po prostu dobrze się bawisz.
- Naprawdę tak myślisz? Ciekawe, które z praktyk Douglasa można by nazwać torturą. Może powinnam go o to zapytać?
- Raczej nie, przynajmniej jeszcze nie teraz.
- Tak czy inaczej, rzeczywiście czasami zupełnie się przy nim zapominam, nie potrafię w ogóle myśleć - wyznała Aleksandra. - Ale to już inny problem, który wcześniej czy później także będę musiała rozwiązać. - Uniosła lekko ramiona, jeszcze mocniej wypychając do przodu swój imponujący biust. - Przede wszystkim chcę się nauczyć, jak zachować kontrolę nad sobą, by potem zapanować nad Douglasem. Będę musiała wytyczyć sobie jakiś konkretny cel i drogę postępowania, którą będę dążyć. W końcu to ja przejmę kontrolę nad nim, doprowadzę go do szaleństwa. Ty musisz mi tylko powiedzieć, co mam robić, by to osiągnąć.
Helen milczała. Wiedziała, że powinna trzymać język za zębami, nie mogła się jednak powstrzymać. Westchnęła ciężko, starając się odepchnąć od siebie wspomnienia sprzed lat, po czym przemówiła, świadoma, że za moment Aleksandra będzie na nią wściekła:
- Miałam ledwie piętnaście lat, kiedy ujrzałam Douglasa po raz pierwszy i od razu się w nim zakochałam. Wiedziałam, że wyrośnie na wspaniałego mężczyznę. Wiedziałam, że będzie kimś niezwykłym, i chciałam, by wybrał właśnie mnie na towarzyszkę swego życia. - Westchnęła ponownie, zasmucona. Potem obserwowała spod opuszczonych powiek, jak przyjaciółka mruży groźnie oczy, aż wreszcie odzywa się głosem zimnym i nieprzyjaznym:
- Helen, powtarzam ci po raz ostatni: masz zapomnieć o wszystkim, co łączyło cię z Douglasem. Masz zapomnieć o uczuciach, które żywiłaś dla niego, kiedy byłaś jeszcze zbyt młoda, by zrozumieć, czym naprawdę jest miłość.
- Tak, postaram się. - Helen omal nie parsknęła śmiechem. Spuściła głowę, żeby przyjaciółka tego nie usłyszała.
Słyszał jednak lord Beecham, ukryty za rozłożystą palmą, wsłuchany w rozmowę dwóch kobiet. Nie miał jeszcze okazji zobaczyć nauczycielki, widział jednak dobrze Aleksandrę Sherbrooke. Rozglądała się dokoła niepewnie, przyciskając dłoń do swych imponujących piersi. Szkoda, że Douglas upierał się, by to wspaniałe ciało było tak szczelnie okryte. Bóg dał kobietom piersi, by olśniewały nimi mężczyzn - i robiły to wszystkie prócz Aleksandry Sherbrooke. Wszyscy widzieli już nieraz, jak Douglas odciąga żonę w kąt sali, by poprawić jej suknię, jeśli odsłaniała, jego zdaniem, zbyt wiele.
Szkoda.
Lord Beecham uwielbiał piersi obfite, jak piersi Aleksandry, które wypełniały bez reszty męskie dłonie, piersi małe, twarde i kształtne, piersi wyzierające kusząco zza zasłony koronek i falban. Uwielbiał zanurzać twarz w kobiecych piersiach.
Potrząsnął głową, odpędzając od siebie te miłe obrazy. Kim była rozmówczyni Aleksandry, samozwańcza nauczycielka dyscypliny? Wiedział tylko, że ma na imię Helen.
Lord Beecham nie był zazwyczaj ciekawski, teraz jednak czuł, że musi dowiedzieć się, kim jest ta kobieta. Czekał, ukryty za listowiem, aż wreszcie obie damy wyszły z biblioteki Sanderlinga.
Kiedy ujrzał Helen, omal nie wypuścił z dłoni kieliszka szampana. Widział ją już kiedyś w towarzystwie Douglasa. Obiecał sobie wtedy, że musi przyjrzeć jej się z bliska. Teraz miał ku temu okazję. Była niemal równie wysoka jak on, na tym jednak kończyły się podobieństwa między nimi. W poszukiwaniu właściwych porównań musiał sięgnąć myślami aż do Olimpu. Była zbudowana jak bogini, posągowa i doskonale proporcjonalna, jej skóra była biała jak alabaster, a włosy - z pewnością nawet boginie nie miały takich włosów jak ona, gęstych i prawdziwie blond, bez najmniejszych śladów złota czy czerwieni. Nosiła je splecione na czubku głowy, co sprawiało, że wydawała się jeszcze wyższa. Pojedyncze, wąskie kosmyki pieściły biel jej ramion. Jej oczy były bardziej błękitne niż oczy Afrodyty, uśmiech zaś czarujący i tak bardzo kuszący, że mógłby należeć do Heleny Trojańskiej. Lord Beecham był pewien, że ta Helena mogłaby rozpętać jeszcze większą wojnę.
Szybko otrząsnął się z tych rozmyślań. Doprawdy, musiał chyba postradać zmysły, skoro wyobraźnia zaprowadziła go tak daleko. To była tylko kobieta, zwykła kobieta o imieniu Helen. Oczywiście, była niezwykle piękna, nie zmieniało to jednak faktu, że była też tylko kobietą, nikim więcej. Widział już piękniejsze od niej, nawet z nimi sypiał. Nie była boginią ani nawet mityczną syreną. Po prostu wysoka dziewczyna o pięknych włosach i urodzie, która co wrażliwszych mężczyzn nastawiała lirycznie, mówiąca ze znawstwem o miłosnych torturach.
Mogła być sennym marzeniem każdego mężczyzny.
Patrzył, jak Helen i Aleksandra oddalają się od niego, zmierzając w stronę salonu.
Nie była także niedoświadczoną, niewinną osiemnastolatką, która opuściła właśnie szkołę i szukała męża wśród londyńskich kawalerów. Nie, skończyła szkołę wiele lat temu, co oznaczało, że była już mężatką i wiedziała dokładnie, czego chce - a to jedna z cech, którą lord Beecham cenił u kobiet najbardziej.
Zawsze wolał mężatki. To było bezpieczne. Chciały tego samego, co on - odrobiny emocji, odrobiny ciepła, nowych doznań, które dodałyby ich życiu smaku i pikanterii. Nie rozpaczały i nie obrażały się, kiedy od nich odchodził. Nie musiał obawiać się ich mężów, bo dobrze ich znał i wiedział, że także sypiają z żonami innych mężczyzn. Wiele osób z towarzystwa nie potrafiło zachować dyskrecji, co czasami stwarzało niezręczne sytuacje, lord Beecham nigdy jednak nie rozprawiał publicznie o swoich podbojach. Nie musiał zresztą tego robić; i tak krążyły o nim plotki.
Kiedy obie panie zniknęły w sali balowej, dopił resztę szampana. Odstawił kieliszek i zatarł ręce.
Helen była bardzo wysoką dziewczyną. Rozłożył szeroko palce, wyobrażając sobie jej piersi. Czy miał dostatecznie duże dłonie, by móc je objąć? O tak, pomyślał, z pewnością doskonale do nich pasowały. Spojrzał jeszcze raz na swoje dłonie i ponownie pomyślał o jej piersiach. Gdyby w tej chwili musiał coś powiedzieć, na pewno by się jąkał.
Dlaczego rozmawiały o dyscyplinie? Wyobraził sobie Helen leżącą na plecach, jej białe nadgarstki przywiązane do poręczy łóżka jego dwoma najdelikatniejszymi fularami.
Kobieta, która doskonale znała sztukę miłosnej tortury? Która przeczytała wszystko, co napisano na ten temat? Czy wykorzystywała tę wiedzę? Czy pozwalała, by inni ją przy niej wykorzystywali? Była to upajająca myśl, która przyprawiła go o zawrót głowy.
Wrócił do sali balowej i spróbował odszukać wysoką dziewczynę, ale zniknęła.
Nie martwił się tym. Postanowił, że odwiedzi Aleksandrę, dowie się od niej, gdzie mieszka Helen i kto jest jej mężem.
Miał nadzieję, że Aleksandra zechce mu pomóc. Przestał ją uwodzić co najmniej sześć lat temu, kiedy pewnego wieczoru skwitowała jego zapędy głośnym wybuchem śmiechu. Poczuł się wtedy ogromnie urażony. Był przecież wspaniałym kochankiem, przynajmniej tak mówiono.
Lubił Aleksandrę Sherbrooke, choć nie chciała wpuszczać do swego łóżka nikogo prócz własnego męża. Lubił także Douglasa, szczególnie kiedy się okazało, że nie ma zamiaru zabić go za próbę uwiedzenia żony. Amory Beechama były tylko nieszkodliwą zabawą, a to Douglas mógł mu darować, o czym zresztą sam mu kiedyś powiedział. Bogu dzięki, że w Londynie było niewiele takich małżeństw jak Sherbrooke'owie.
No dobrze, ale co właściwie ta wysoka dziewczyna wiedziała o dyscyplinie? Podobnie jak Aleksandra, lord Beecham też chciał poznać szczegóły. Czy znała tylko teorię, czy też uczył ją czegoś mąż? A może kochanek?
Lord Beecham chciał zobaczyć ją w swoim łóżku i to jak najszybciej. Chciał nauczyć ją czegoś zupełnie nowego, nasycić się nią i sprawić, by kiedyś, po nieuniknionym rozstaniu, nigdy go nie zapomniała. By zawsze już, mówiąc o dyscyplinie, wspominała spędzone z nim chwile i uśmiechała się do tych wspomnień.
Zatarł dłonie, zastanawiając się, czyjej włosy są tak długie, że zakrywają piersi.
Lord Beecham miał bardzo bujną wyobraźnię. Już widział ją pod sobą, rozciągniętą na łóżku, uśmiechniętą, jej dłonie gładzą go, pieszczą... Znów przełknął ciężko. Musi ją mieć. I to jak najszybciej.
Najlepiej już jutrzejszego wieczoru.
Zacisnął pięści, kiedy w jego umyśle zaczął rysować się kolejny obraz. Do zapełnienia zostało jednak jeszcze sporo białego płótna.
Miejska rezydencja Sherbrooke'ow
Londyn 1811, 15 maja,
dwanaście godzin po balu u Sanderlinga
Aleksandra Sherbrooke, księżna Northcliffe, wyprostowała swą ciemnozieloną jedwabną spódnicę i wstała z sofy. Mankin, od ponad osiemnastu lat główny lokaj w domu Sherbrooke'ow, ukłonił się nisko. Z upływem lat chodził coraz bardziej przygarbiony, Aleksandra wiedziała jednak, że nie czynił tego ze względu na podeszły wiek, nie był bowiem człowiekiem starym. Nie, Mankin popisywał się swą idealnie gładką, lśniącą łysiną. Aleksandra widziała nawet kiedyś, jak polerował ją, wykorzystując do tego wosk sporządzany przez panią Hibble. Dziś, jak zwykle zresztą, jego głowa odbijała światło niczym tafla lustra.
- Lord Beecham, milady - oświadczył Mankin od drzwi salonu na pierwszym piętrze. Pochylił się nisko, by zaprezentować czubek głowy. Aleksandra omal nie oślepła.
- Witaj, Spenserze. - Uśmiechnęła się, podchodząc do gościa z wyciągniętymi rękami. Lubiła Spensera Heatheringtona, choć wiedziała, że Douglasa to irytuje. - Proszę, powiedz, że przyszedłeś szeptać mi do ucha te słodkie głupstwa. Brakuje mi tego, naprawdę. Nie wiem, dlaczego tak nagle przestałeś to robić.
Heatherington uśmiechnął się łobuzersko, błyskając białymi zębami.
- Wyśmiałaś mnie, Aleksandro. Jak mam szeptać czułe słówka damie, która się z tego śmieje? Żaden mężczyzna nie mógłby tego znieść.
- Ach, zapomniałam już o tym. Rzeczywiście, nie było to najrozsądniejsze posunięcie z mojej strony. Musisz zacząć od nowa. Douglas zawsze purpurowiał ze złości, kiedy powtarzałam mu to, co mi powiedziałeś, ale też zmuszało go do większego wysiłku. Starał się udowodnić, że potrafi szeptać słodkie głupstwa nie gorzej od ciebie. Wciąż okropnie złości go fakt, że mówimy sobie po imieniu.
- Potrzebowałem aż pięciu lat, żeby cię do tego przekonać.
- Wiesz dobrze, że Douglas tego nie znosi. Robisz to specjalnie, żeby go zirytować. Twierdzi, że to ja z tobą flirtuję, że to ja podsuwam ci pomysły, o których nie powinieneś nawet wspominać.
Heatherington znów wybuchnął śmiechem. Przydarzyło mu się to po raz drugi w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Po chwili uspokoił się i odchrząknął niepewnie. Miał wrażenie, że w nieprzywykłym do śmiechu gardle czuje lekkie drapanie.
- Spenserze, napijesz się herbaty?
- Z przyjemnością. Właściwie jednak przyszedłem tu, by porozmawiać z tobą o różnych aspektach dyscypliny.
Aleksandra zaczerwieniła się po korzonki włosów. Przycisnęła dłonie do policzków i pomachała nerwowo wachlarzem.
- Co się dzieje? Dostajesz wypieków na sam dźwięk tego słowa?
- Nie drocz się ze mną, Spenserze. Powiedz mi, gdzie o tym usłyszałeś.
Heatherington uśmiechnął się tak złośliwie, że miała ochotę zdzielić go wachlarzem, na szczęście jednak stał za daleko. Oparł się plecami o kominek i skrzyżował ręce na piersiach.
- Byłaś w bibliotece Sanderlinga i rozmawiałaś o miłosnych torturach z kobietą, która - na co bardzo liczę - ma dość wstążek, by skrępować ręce i nogi mężczyzny. Ona rozprawiała o różnych aspektach tej sztuki, podczas gdy ty, Aleksandro, chciałaś poznać szczegóły, które mogłabyś wypróbować na Douglasie.
- Ojej, myślałam, że jesteśmy całkiem same. Nie, poczekaj. Pamiętam, że słyszałam śmiech jakiegoś mężczyzny. To byłeś ty? Och, lepiej, że to byłeś ty, niż gdyby to miał być pan Pierpoint, zapewne dostałby ataku apopleksji. Jak ja bym spojrzała w oczy pani Pierpoint, jeśli musiałabym ją zawiadomić, jak zginął jej mąż.
- No i dobrze, że nie był to też Douglas.
- Tego nie byłabym już taka pewna. Usiądź, proszę. Naprawdę, wprawiłeś mnie w ogromne zakłopotanie. A Douglas pewnie śmiałby się z nas do rozpuku tak jak ty. - Przekrzywiła głowę i przyjrzała mu się badawczo. - Ale coś mi tu nie pasuje. Wydaje mi się, że jesteś ostatnim człowiekiem, który potrzebuje instrukcji do zastosowania dyscypliny. Wiesz już chyba wszystko na ten temat, prawda?
Heatherington spojrzał na swe dłonie, długie palce i krótko przycięte paznokcie. Nigdy nie nosił długich paznokci, nie chciał bowiem zadrapać podczas pieszczot delikatnego ciała kochanki. Znów musiał powstrzymać wodze swojej wyobraźni. Odchrząknął głośno i przemówił:
- Dyscyplina to temat bardzo delikatny, a jednocześnie niezwykle zróżnicowany, i można podchodzić do niego na wiele różnych sposobów. Zawsze chętnie zdobywam nową wiedzę, bez względu na to, skąd pochodzi. Aleksandra skinęła głową i zawołała:
- Mankin, wiem, że stoisz tuż za drzwiami! Szczęka opadła ci już pewnie do podłogi, bo podsłuchujesz nas od samego początku. Proszę więc, zabierz swoją szczękę i przynieść nam herbatę, a także te pyszne mielone serca pani Clapper.
Z korytarza dobiegło głośne chrząknięcie, a potem oddalające się kroki.
Lord Beecham uniósł lekko brwi.
- Czy ja się nie przesłyszałem? Powiedziałaś „mielone serca”?
- Tak. Pani Clapper, nasza kucharka, pochodzi z dalekiej północy, z południowego krańca Cheviot Hills. To bardzo stary przepis. Rodzina jej matki, która od pokoleń zajmuje się hodowlą owiec, zna go od niepamiętnych czasów. To oryginalne ciasto z rodzynkami, jabłkami, cynamonem, porzeczkami i pomarańczami. Wszystko to zostaje zmielone i ugniecione na miazgę. Jest naprawdę bardzo smaczne.
- Nie powiem, żebyś mnie przekonała, Aleksandro. Nie boisz się, że w tej przedziwnej mieszance są jakieś części owiec, o których nie powiedziała ci kucharka?
- Jeśli nawet tam są, to w ogóle się ich nie czuje.
- Cóż, piękne dzięki, ale dzisiaj chyba nie skosztuję mielonych serc.
- Och, Spenserze, przed chwilą mówiłeś mi o tym, na jak wiele sposobów można praktykować miłosne tortury. Musisz wiedzieć, że istnieje także wiele różnego rodzaju ciast, których naprawdę warto spróbować. Sądziłam, że zechcesz poszerzyć także swoją wiedzę kulinarną. Krótko mówiąc, mój drogi, nie bądź tchórzem.
- No tak, ostateczna broń, cios w męską dumę. Dobrze, dajcie tutaj te serca.
Dziesięć minut później lord Beecham opychał się z entuzjazmem mielonymi sercami. Nagle do pokoju, bez najmniejszego ostrzeżenia ze strony Mankina, wpadła wysoka dziewczyna.
- Aleksandro, najpóźniej jutro wieczorem będzie się za mną uganiał. Zaaranżowanie spotkania jest dziecinnie łatwe i...
Umilkła raptownie, wpatrzona w gościa z przerażeniem, jakby zobaczyła ducha. Lord Beecham znów się roześmiał, tym razem jednak nie skończyło się to dlań dobrze, zakrztusił się bowiem kawałkiem mielonego serca. Helen natychmiast podbiegła do niego i uderzyła go w plecy z taką siłą, że omal nie zleciał z krzesła.
Zdołał jakoś przełknąć resztę ciasta, ponieważ jednak nadal nie mógł złapać tchu, siedział sztywno na krześle i patrzył na nią.
- Dobrze się pan czuje, lordzie Beecham?
- Helen, on wciąż nie może oddychać. Daj mu jeszcze chwilkę. Połamała ci wszystkie żebra, Spenserze?
Minęły jeszcze całe dwie minuty, nim mógł wydobyć z siebie głos. Spojrzał na wysoką dziewczynę.
- Pani mnie zna?
- Oczywiście. Przypuszczam, że zna pana większość ludzi w Londynie, szczególnie damy.
Wydawała się zakłopotana. Dlaczego? Przecież to on omal nie zakrztusił się na śmierć. Kiedy wreszcie złapał oddech, odchrząknął, wypił łyk herbaty i odstawił filiżankę na stół.
- Większość ludzi w Londynie zna mnie dlatego, że mieszkam tu, odkąd skończyłem osiemnaście lat, i sam znam wszystkich. - Wstał, podszedł do nieznajomej i zatrzymał się o krok przed nią. Spojrzała mu śmiało prosto w oczy.
- Douglas się mylił - powiedziała Aleksandra. - Jesteś co najmniej o pięć centymetrów wyższy od Helen, tak samo jak on. Douglas mówił, że jest od ciebie znacznie wyższy.
Lord Beecham spojrzał w czyste, błękitne oczy nieznajomej.
- Jestem jednym z najwyższych mężczyzn w Londynie.
- Choć z drugiej strony... - zastanawiała się głośno Aleksandra - Douglas chyba rzeczywiście jest od ciebie trochę wyższy. Jakieś dwa centymetry. Jestem pewna.
- Cóż - wtrąciła Helen - ja jestem z pewnością jedną z najwyższych kobiet w Anglii.
- Jest pani bardzo dużą dziewczynką - powiedział powoli. Chciał zmierzyć ją wzrokiem od stóp do głów, uznał jednak, że nie powinien robić tego w obecności Aleksandry. Podniósł więc filiżankę z herbatą i wzniósł toast.
Roześmiała się głębokim, zmysłowym śmiechem, który rozgrzał go niczym kieliszek dobrej whisky. Pomyślał o tym, jak będzie wyglądała w jego łóżku, gdy będą leżeli tam razem. Miał nadzieję, że stanie się to jeszcze dzisiejszego wieczoru, za jakieś sześć, siedem godzin.
- Dużą, owszem, ale z pewnością nie dziewczynką - odparła Helen, odsłaniając śnieżnobiałe zęby w czarującym uśmiechu. - Mam dwadzieścia osiem lat, za siedem miesięcy skończę dwadzieścia dziewięć. Jestem już w sile wieku, jak mawia mój tata. Trzy miesiące temu był na mnie tak wściekły - choć żadne z nas nie pamięta już, o co poszło - że nazwał mnie starą panną. Zawsze, gdy go czymś zirytuję, wznosi ręce do nieba i pyta Boga, dlaczego obdarzył go takim dziwacznym dzieckiem. Ale ja wcale nie jestem dziwaczna, jestem tylko...
Umilkła, zakłopotana. Lord Beecham uśmiechnął do niej.
- Dużą dziewczynką.
Uśmiechnęła się. Wyciągnęła do niego rękę.
- Otóż to. Jestem Helen Mayberry. Mój ojciec to ekscentryczny wicehrabia Prith, najwyższy mężczyzna w całej Anglii.
Lord Beecham wyprostował się, by pokazać Helen, że rzeczywiście jest od niej wyższy o całe pięć centymetrów - ujął jej dłoń, pochylił się i ucałował jej nadgarstek. Czuł, że jej ręka lekko drży. Wspaniale. Jeśli dobrze to rozegra i jeśli dopisze mu szczęście, jeszcze tego wieczoru będzie leżała naga w jego łóżku, być może nawet jeszcze późnym popołudniem.
- Jestem Spenser Nicholas St. John Heatherington - oświadczył. - Może pani mówić do mnie Spenser, Heatherington albo Beecham. Zostałem tak nazwany na cześć Edmunda Spensera, autora Faerie Queen. Moja matka darzyła królową Elżbietę wielkim podziwem i dlatego postanowiła uczcić w mojej osobie pamięć Edmunda Spensera, człowieka, którego królowa faworyzowała w nieprzyzwoity wręcz sposób. Ojciec mówił mi nawet, że być może nasza rodzina jest spokrewniona z jego potomkami.
- Brzmi to dość niedorzecznie. - Helen parsknęła. Uśmiechnął się szelmowsko.
- To prawda, ale historyjka jest zabawna. Chce pani powiedzieć, że nie znalazła pani jeszcze mężczyzny, który byłby pani godzien, panno Mayberry?
- Niestety. Widzi pan, problem polega na tym, że Anglia pełna jest nudnych i niskich mężczyzn, w dodatku wygląda na to, że wszyscy oni znają mojego ojca. Właściwie nie mam nic przeciwko niskiemu wzrostowi, ale nudy nie znoszę i nie akceptuję.
- Ja też nie mam nic przeciwko małym kobietom - zgodził się z nią Beecham.
- A co z nudnymi? Lubi pan nudne damy?
- Damy nigdy nie bywają nudne, panno Mayberry. Trzeba tylko wiedzieć, jak je traktować.
...
ola1988.1988