Lekcja jej śmierci.txt

(754 KB) Pobierz
 
 

LEKCJA JEJ ŚMIERCI

Przekład: KONRAD KRAJEWSKI





TORUŃ
 
Tytuł oryginału:
THE LESSON OF HER DEATH

Copyright © 1993 by Jeffery Deaver All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by „C&T", Torun 2005 Copyright © for the Polish translation by Konrad Krajewski

Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA
Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK
Korekta:
MAGDALENA MARSZAŁEK Skład i łamanie:
KUP JBORGIS" Toruń, tel. (56) 654-82-04







ISBN 83-7470-018-1







Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (56) 652-90-17
Toruń 2005. Wydanie I. Ark. wyd. 23; ark. druk. 24. Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o., ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.
 
Profil





i

Z każdą przejechaną milą jej serce coraz bardziej się wyrywało.
Dziewięcioletnia dziewczynka siedziała rozparta na przednim siedze¬niu, palcem gładziła zniszczone beżowe oparcie na rękę. Podmuch powie¬trza przez uchyloną szybę zwiał kosmyk jej jasnych włosów na twarz. Od¬garnęła go i spojrzała na ponurego posiwiałego mężczyznę około czterdzie¬stki. Prowadził ostrożnie, wpatrzony w drogę przed długą białą maską sa¬mochodu.
—	Proszę — odezwała się dziewczynka.
-	Nie.
Położyła dłonie na kolana.
Może kiedy zatrzyma się na czerwonych światłach, wyskoczy z samo¬chodu.
Może jak zwolni na tyle...
Zastanawiała się, czy będzie bolało, jak wyskoczy w wysoką trawę ro¬snącą na poboczu. Wyobraziła sobie, jak koziołkuje po źdźbłach trawy, na twarzy i rękach czuje chłodne kropelki rosy.
A potem co? Gdzie ucieknie?
Odgłos uruchomionego światła skrętu przerwał jej rozmyślania, pod¬skoczyła jakby na wystrzał pistoletu. Samochód zwolnił i zakołysał po wje¬chaniu na podjazd prowadzący do niskiego ceglanego budynku. Zdała so¬bie sprawę, że znikła jej ostatnia nadzieja.
Auto zatrzymało się z piskiem hamulców przypominającym szloch.
 
—	Pocałuj mnie — nakazał mężczyzna. Wyciągnął rękę i odpiął p bezpieczeństwa, ale ten nie chciał puścić. Dziewczynka trzymała się go ni czym liny ratowniczej.
—	Nie chcę. Proszę.
—	Sarah!
—	Tylko dzisiaj. Proszę.
—	Nie.
—	Nie zostawiaj mnie.
—	Wysiadaj!
—	Nie jestem jeszcze przygotowana.
—	Właśnie, że tak.
—	Boję się.
—	Nic takiego...
—	Nie zostawiaj mnie!
—	Posłuchaj... — Zaczął mówić kamiennym głosem. — Będę w pobliżu, nad jeziorem Blackfoot. To niecałą milę stąd.
Wyczerpał się jej zasób wykrętów. Sarah otworzyła drzwi, ale nie szyła się z miejsca.
—	Pocałuj mnie.
Przechyliła się i szybko pocałowała ojca w policzek. Potem wysiadł z samochodu i stanęła w chłodnym wiosennym powietrzu nasyconym spa linami. Zrobiła kilka kroków w stronę budynku i obserwowała, jak sam" chód wyjeżdża z podjazdu. Nagle pomyślała o Garfieldzie naklejonym n tylną szybę kombi. Przypomniała sobie, jak lizała jego dłonie, nim docisn ła je do szyby. Na to wspomnienie zebrało się jej na płacz.
Może ojciec zobaczy ją w lusterku, zmieni zdanie i zawróci.
Samochód zniknął za wzgórzem.
Sarah skręciła i weszła do budynku. Przyciskając do piersi pudełko n kanapki, szła korytarzami powłóczystym krokiem. Chociaż była wyższa o wszystkich dzieci, które tłoczyły się wokół niej, czuła się z nich najmłod sza.
Najmniejsza. Najsłabsza.
Sarah zatrzymała się przy sali klasy czwartej. Zajrzała do środka. No¬zdrza zaczęły jej pulsować, a na skórze ze strachu pojawiła się gęsia skór ka. Wahała się tylko przez chwilę, a potem się odwróciła i zdecydowany krokiem wyszła z budynku, łokciami torując sobie drogę przez napływają cy strumień wrzeszczących i śmiejących się dzieci.
Zaledwie kilkanaście kroków od miejsca, gdzie znaleziono ciało, dostrzegł
n0t^Cartka papieru przyczepiona do krzewu dzikiej róży nabrała koloru zakrzepłej krwi. Oświetlona nisko zawieszonym porannym słońcem, łopo¬cząc na wietrze, wysyłała sygnał Morse'a.
Bill Corde przeciskał się w kierunku kartki przez krzewy jałowca, ma¬łe klony i rozłogi forsycji.
Jak mogli jej nie zauważyć?
Zaklął, otarłszy sobie goleń o ukryty pniak, ale się nie zatrzymał.
Corde miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i siwe włosy jak u perskiego kota, choć zbliżał się dopiero do czterdziestki. Bardzo go to postarzało. Miał bladą cerę; mimo że był już kwiecień, dopiero dwa ra¬zy wybrał się na ryby. Z daleka wyglądał na szczupłego, ale spod jego pa¬ska wypływało więcej wałków tłuszczu, niżby sobie tego życzył. Ostatnio najbardziej forsownym sportem, jaki uprawiał, był softball. Dziś rano, tak jak zwykle, służbową koszulę miał czystą i sztywną niczym arkusz ze świeżo ściętej balsy. Kanty jego brązowych spodni były ostre jak brzy¬twa.
Corde miał stopień porucznika, specjalność — detektyw.
Przypomniał sobie to miejsce sprzed niecałych dwunastu godzin, oświetlone jedynie latarkami zastępców szeryfa i przez denerwująco bla¬de światło półksiężyca. Wysłał ludzi, żeby przeczesali teren. Byli młodzi i srodzy (ci po wojsku) lub młodzi i aroganccy (ci po akademii policyjnej), ale wszyscy pełni dobrych chęci.
Chociaż byli mistrzami w aresztowaniach włamywaczy do mieszkań i amatorów przejażdżki kradzionymi samochodami, z morderstwami sty¬kali się głównie, czytając kiepskie kryminały i oglądając telewizję. Tak sa¬mo z bronią; zapoznali się z nią na jakichś polach, a nie na profesjonalnej strzelnicy stanowej w Higgins. Mimo to dostali rozkaz, by przeszukać miejsce zbrodni. Przystąpili do wykonywania zadania z wytrwałością i za¬pałem.
Jednak żaden z nich nie znalazł kartki papieru, w kierunku której przez gęste krzewy przedzierał się teraz Bill Corde. Biedna dziewczyna...
¦ która leży u podnóża wysokiego na dziesięć stóp wału z ziemi, ¦¦¦która leży w chłodnej i wiłgotnej mieszance błota, trawy i niebieskich kwiatów.
¦¦¦której ciemne włosy są zaczesane na bok, której twarz jest pociągła, Szyja gruba. Jej okrągłe usta są wydęte. Z każdego ucha zwisają po trzy złote kola. Jej palce u nóg są cienkie, a paznokcie ciemnoczerwone od la¬kieru.
...która leży na plecach, z rękami złożonymi na piersiach, jakby przed¬siębiorca pogrzebowy już ją ułożył. Różową kwiecistą bluzkę ma wysoko za¬piętą. Spódnica ułożona pod udami skromnie okrywa kolana.
„Już znamy jej nazwisko. To Jennie Gebben. Była studentką."
Ostatniego wieczoru Bill Corde przykląkł przy ciele, aż trzasnęło mu w kolanie, i pochylił się nad głową. Perłowe światło księżyca odbijało się w martwych, ale jeszcze nie zaszklonych, orzechowych oczach dziewczyny. Wyczuł zapach trawy, błota, metanu, płynów ustrojowych, mięty z ust i perfum, które niczym przyprawy do ciast parowały z chłodnej skóry.
Wstał i zaczął wchodzić na szczyt wału, który powstrzymywał mętne wody jeziora Blackfoot. Odwrócił się i spojrzał na nią z góry. Światło ksiꬿyca było blade, nienaturalne, jakby stworzone do efektów specjalnych. W tym świetle Jennie Gebben wydawała się poruszać. Nie były to ruchy żywego człowieka; kurczyła się i skręcała, jakby chciała wtopić się w bło¬to. Corde wyszeptał do niej — albo raczej do tego, co z niej pozostało — kil¬ka słów, a potem poszedł pomóc przeszukiwać teren.
Teraz, w świetle poranka, przedarł się przez ostatnią splątaną kępę forsycji i stanął przy krzewach róży. Dłonią włożoną do małego plastiko¬wego woreczka zdjął kawałek papieru z rudobrunatnych kolców.
—	To wszystko?! — zawołał Jim Slocum.
 
Corde nie odpowiedział. Chłopaki z biura niczego wczoraj wieczorem nie przeoczyli. Nie mogli znaleźć tej kartki, bo był to wycinek z dzisiejsze¬go Dziennika.
—	Cały teren? — znów zapytał Slocum.
Corde uniósł wzrok i odparł: — Tak, cały.
Slocum chrząknął i dalej rozwijał żółtą taśmę policyjną wokół wilgot¬nego gruntu, gdzie znaleziono ciało dziewczyny. Slocum był po Cordzie najstarszym rangą zastępcą szeryfa w New Lebanon. Muskularny m꿬czyzna z okrągłą głową i dużymi uszami. Od 1974 roku zaczął nosić wygo¬loną fryzurę z bokobrodami i do tej pory pozostał wierny tej modzie. Poza wyjazdami do parków tematycznych, na polowania i w Boże Narodzenie do teściów, Slocum rzadko opuszczał hrabstwo. Rozwieszając taśmę, gwi zdał popularną melodię.
Przy drodze stała mała grupa reporterów. Corde nie udzielił im żad nych informacji, ale byli to lokalni łowcy sensacji i zachowywali się spo kojnie. Wszyscy wydawali się przepełnieni dziennikarską żarliwością, lecz nie niepokoili policjantów. Byli zadowoleni, że mogą robić zdjęcia i przy¬glądać się miejscu zbrodni. Corde przypuszczał, że chłoną atmosferę miej¬sca, by opisać ją w jutrzejszych artykułach, które najeżone będą przymiot¬nikami i opisem zagrożeń.
Corde oderwał się od wycinka prasowego w plastikowej torebce i rozej¬rzał się wokół. W prawo od wału teren wznosił się do ogromnego lasu prze¬ciętego drogą nr 302, autostradą, która prowadziła do skrzyżowania, a po¬tem do kilkunastu szos hrabstwa, kilku autostrad stanowych i dwóch dróg ekspresowych, a w końcu do czterdziestu dziewięciu innych stanów i dwóch krajów, gdzie zbiegły morderca mógł się ukrywać do końca swoich dni.
Spacerując, Corde spojrzał nad lasem i zacisnął usta. On i Slocum przyjechali tu pięć minut temu, o wpół do dziewiątej. Dziennik docierał do sklepów i domów około wpół do ósmej. Wycinek prasowy musiał zostać podrzucony w ciągu ostatniej godziny.
Słuchając szumu wiatru nad napiętym drutem kolczastym, omiótł wzrokiem ziemię pod krzakiem róży. Znajdowały się tam wgłębienia, które wyglądały jak odciski stóp, choć były zbyt rozmazane, by nadawać się do identyfikacji. Kopnął grubą gałąź. Czmychnęła spod niej chmara owadów przypominających małe pancerniki. Wchodząc na szczyt wału, przytrzy¬mywał się wbitych w ziemię zielonych metalowych rurek, służących jako poręcz.
Mocno zmrużył oczy, kiedy spojrzał na migoczącą w świetle i pomar¬szczoną przez wiatr powierzchnię jeziora. Od miejsca, w którym stał, las ciągnął się bez końca, znikał w oślepiającym blasku.
Posłuchaj...
Nadstawił ucha w kierunku wschodu słoń...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin