ERA WODNIKA.doc

(146 KB) Pobierz
ERA WODNIKA

ERA WODNIKA

(napisała Aga)

 

ERA WODNIKA

“When the moon is in the seventh house
And Jupiter aligns with Mars
Then peace will guide the planets
And love will steer the stars
This is the downing of the age of Aquarius”*




Przenikliwy, północny wiatr marszczył mętną wodę na jeziorze, tworząc postrzępione fale. Nagie, czarne gałęzie drzew odginały się, kierowane nieprzyjemnymi podmuchami. Siąpił dokuczliwy, chłodny deszczyk, a na niebie gromadziły się stada wielkich, ciemnych, złowrogich chmur. Mimo że pora była dość wczesna, było szaro, ponuro i zimno. Jednym słowem zapowiadał się kolejny, radosny, wiosenny szkocki dzionek.

Wodnik kappa o swojsko brzmiącym imieniu Szuwarek wyjrzał zza kępki trzcin. Od strony zamku w kierunku jeziora zbliżała się grupka uczniów prowadzona przez nauczyciela obrony przed czarną magią.
- No nie – jęknął Szuwarek, domyślając się, co może być przedmiotem następnej lekcji. Nie żeby miał coś przeciwko dzieciom. Są takie zabawne, kiedy się je podtopi i tak śmiesznie machają rączkami i nóżkami przy wciąganiu pod wodę… Ale obrona przed czarną magią to już chyba lekka przesada.
- Dlaczego ja? – zadał teoretyczne pytanie, na które żaden z największych czarnoksiężników nie znalazł jeszcze odpowiedzi.
- Czuj duch, Szuwarek! – usłyszał nagle obok siebie głos trytona Little Gravela, którego ciało było chudawe, szarawe i w większości pokryte łuskami, a który to tryton, z niejasnych powodów uważał się za niezwykle przystojnego.
- Bul, bul, bul, bul – kontynuował Little Gravel*, a dwie sine ryby wytatuowane na jego piersi zdawały się ruszać ogonkami, kiedy napinał cherlawe mięśnie.
- Mów po ludzku! – wrzasnął wodnik, który od czasu niezamierzonej kąpieli w wodzie po kiszonych ogórkach, którą zafundowały mu trytony w ramach sposobu na kaca, zrobił się dziwnie drażliwy na punkcie dziwnych dźwięków, które wydawały.
- Patrzcie no, kto to przemówił ludzkim głosem – zakpił tryton. – Znowu będą na tobie ćwiczyć obronę przed czarną magią, ty zielona niedorajdo!
- Nie tym razem – zapiszczał cienkim głosem Szuwarek. Postanowił sobie, że tym razem, żeby nie wiem, co, nie dopuści do tego, żeby banda dzieciaków ćwiczyła na nim zaklęcia.
- Tak? A co zrobisz? – spytał tryton.
Wodnik zamyślił się głęboko. Rozważał miliony opcji i tryliony kombinacji, przez głowę przemknęły mu setki możliwości. W końcu zebrał się w sobie i przedstawił swój makiaweliczny plan:
- Ukryję się w szuwarach.

Ale było już za późno.
- Panie profesorze widziałem wodnika! – zawołał Fred Weasley.
- Łap go! Łap go! – dodał George i para niepoprawnych bliźniaków rzuciła się biegiem do trzcin na brzegu jeziora.
- Za mną Einsteinie – mruknął Little Gravel i pociągnął za sobą Szuwarka. Obaj zanurzyli się w wodzie z głośnym pluskiem, a potem wypadki potoczyły się błyskawicznie. Fred rzucił się za Szuwarkiem, drugą reką usiłując przytrzymać się trzciny. Był jednak za ciężki i już po chwili taplał się w płytkiej wodzie z kępką badyli malowniczo zwisających mu z dłoni. George chciał złapać brata, ale źle ocenił odległość i podłoże i wkrótce padł na twarz w brunatnym błocie. Lee Jordan podał mu rękę, ale zamiast podciągnąć Weasleya, sam został ściągnięty w dół. Fred niezgrabnie wracając na brzeg, złapał garść mułu i usiłował trafić min w brata, mając jednak zachlapane oczy, źle wymierzył i wcelował w potężnie zbudowaną dziewczynę stojącą z tyłu grupy. Ta nie pozostała dłużna i już po chwili cała klasa obrzucała się beztrosko błotem i chlapała na brzegu jeziora.

Gilderoy Lockhart pozostał z tyłu za swoimi uczniami. Szedł sobie wolnym krokiem, żeby tylko nie zburzyć misternie ułożonej fryzury, zastanawiając się nad wyborem odpowiedniej koszuli do dzisiejszej kolacji. Róż złamany szarością czy raczej lila róż? Właściwie to, czy w ogóle warto zmieniać koszulę? Bo i dla kogo? Lockhartowi najwyraźniej brakowało w Hogwarcie jednego – kobiety, która mogłaby być wyzwaniem dla jego niezaprzeczalnego uroku i nieodpartego wdzięku. MGonagall – za stara, Sprout – za dziwaczna, no była jeszcze profesor Sinistra, ale ta wyglądała, jakby od piętnastu lat nie była na żadnej randce, a Lockhart nie uważał się za koło ratunkowe dla starych panien, bynajmniej. Tłum wpatrzonych w niego, nieco histerycznych uczennic, oczywiście mile łechtał jego ego, ale nie stanowił żadnego wyzwania. Właśnie po to Lockhart wymyślił tę lekcję w terenie, żeby spokojnie się nad wszystkim zastanowić. Oczywiście, nie zamierzał wcale łapać wodników, zresztą nie wiedziałby jak to zrobić, gdyby nawet, to stworzenie samo wlazło mu pod nogi i powiedziało: bierz mnie! Te egocentryczne rozważania przerwano mu nagle i brutalnie - wielka packa brunatnego błota wylądowała na samym środku jego blond fryzury.
- Mordercy! – wrzasnął Gilderoy z szaleństwem w oczach. Nie po to wstawał codziennie o piątej rano i spędzał godziny na podgrzewaniu termoloków w ulubionym kociołku, żeby teraz jego wysiłek poszedł na marne.
Znacznie przyspieszył kroku i już po chwili znalazł się na brzegu.
- Co się tu wyprawia? – ryknął. – Wracać mi natychmiast do zamku i doprowadzić się do porządku! Albo w ramach szlabanu pozbawię was uczestnictwa w najbliższych zawodach quidditcha.
To ostatnie ostrzeżenie poskutkowało i uczniowie jeden po drugim, zaczęli otrzepywać się z błota i powoli ruszyli w kierunku zamku. Gilderoy patrzył jak odchodzą, a następnie zbliżył swe posępne, ubrudzone oblicze do mętnej tafli wody.
- Jak oni mogli? Jak mogli? – wyjąkał – Moje loki nieśmiertelnej sławy.
Czuł się bardziej zraniony, niż gdyby dostał cios tępym sztyletem w samo serce. Miał jednak nadzieję, że specjalny czarodziejski lakier do włosów najnowszej generacji o wdzięcznej nazwie „ Betonowy kok” spełnił swoje zadanie i wytworzył taką skorupę na jego głowie, że da się z niej usunąć błoto bez namaczania. Aby to sprawdzić spojrzał na wodę. Jego odbicie zdawało się dziwnie szarawe i cokolwiek mętne. Podniósł do góry dłoń. Odbicie też podniosło dłoń, ale była jakby badylowata, choć miejscami popuchnięta. Lockhart podrapał się po nosie, odbicie to samo. Ale ten nos w wodzie wydawał się jakiś większy i bardziej nabrzmiały. „Nie powinienem jeść tych ośmiu jajek na śniadanie” – pomyślał autor „Roku z yeti”. Jednak prawdziwe przerażenie ogarnęło go, gdy spojrzał na odbicie swoich włosów. W miejscu, w którym powinny się znajdować starannie ułożone złocisto blond loki, ujrzał szczeciniaste kłaki sterczące na wszystkie strony jak cienkie wodorosty. Tego było już za wiele.
- Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa…! – zawył amant hogwarcki i z tym okrzykiem na ustach rzucił się do ucieczki.

- Przestaniesz wreszcie? – Szuwarek próbował odciągnąć Little Gravela dalej w wodną głębinę.
- Nie psuj zabawy – odburknął tryton.
- Facet dostanie przez ciebie zawału serca. Przestań udawać jego odbicie.
- Każdy by chciał, żeby jego odbicie wyglądało tak jak ja – odparł tryton i dumnie wyprężył chudą pierś. Rybki mrugnęły wytatuowanymi oczkami. – I od kiedy to żal ci nauczycieli obrony przed czarną magią?
- A bo ja mam mientkie serce – odparł Szuwarek i ukradkiem otarł łzę w lewym oczku.
 

Little Gravel i Szuwarek przycupnęli sobie na dnie mulastego jak niedzielny rosół jeziora. Tryton wyjął drugie śniadanie, czyli sushi owinięte w wodorosty.
- Te, wodnik. Chcesz trochę? – zwrócił się uprzejmie do swego towarzysza.
- Nie, dzięki – Szuwarek westchnął sobie cichutko.
Tryton przyjrzał mu się, podrapał się po piersi swoim błoniastym łapskiem, przy czym obie rybki uprzejmie nadstawiały grzbiety i spytał:
- Chciałbyś raz na zawsze pozbyć się problemu z lekcjami obrony przed wodnikami?
- Co masz na myśli?
- Wiem jak można to załatwić – tryton zniżył głos i niepewnie rozejrzał się dookoła, dla pewności zajrzał pod pobliski kamień. – Ale to wielka tajemnica.
- Jaja sobie robisz? – mruknął niechętnie Szuwarek, który zawsze podejrzewał trytony o różne głupie dowcipy. Pamiętał jak pewnego razu spiły go, ubrały w rybi ogon i dwie muszelki i namówiły, żeby udawał syrenkę. A syrenki jak wiadomo, śpiewają…
- No, co ty. To najprawdziwsza prawda. Przysięgam na ogon mojej mamusi. Jeśli popłyniesz za mną, to się przekonasz – zapewnił go tryton i ruszył do przodu. Wiedziony ciekawością Szuwarek zdecydował się płynąć za nim. Kierowali się do samego środka jeziora, mijając po drodze ławicę malutkich tęczowych rybek o krwiożerczym spojrzeniu i dziwnych świdrowatych ząbkach. Spotkali też kilka szczerzących się i przyczajonych druzgotków o podejrzanej aparycji. Wodnik nie znał za dobrze tych okolic. Było stąd za blisko do wioski trytonów, którą starał się zawsze omijać z daleka. W końcu wpłynęli w jakieś gęste opary, przez które Szuwarek nic nie widział i prawie stracił orientację, wreszcie wypłynęli na powierzchnię. Nie mógł określić dokładnie, w którym miejscu jeziora się znajdowali, bo ciągle otaczała ich dziwna mgła, która jednak wyraźnie rzedła w środku, tworząc nieprzeniknioną ścianę za ich plecami. Na wprost nich znajdowała się wielka, stroma skała, wystająca dość wysoko z wody. Miała dziwny kształt przypominający postawną kobietę, z czymś w rodzaju wianka na głowie, trzymającą puszkę w wyciągniętej dłoni. Jedna ze skalnych półek, których tam nie brakowało, zastawiona była zakurzonymi amforami.
- Jedna, druga, trzecia – zaczął liczyć Little Gravel.
- Co robisz? – spytał zaciekawiony Szuwarek.
- Cicho być – warknął tryton. – A niech to pirania zeżre, pomyliłem się. Muszę liczyć jeszcze raz.
Wodnik siedział, więc cicho i ze zdziwieniem obserwował liczącego trytona.
- Dwadzieścia trzy – skończył Little Gravel. – To znaczy droga wolna, kotła niet, możemy płynąć dalej.
Zatem ruszyli dalej, aż dotarli do wejścia do dużej groty. Była na tyle szeroka, że mogłaby tam wpłynąć mała łódka. Nagle wyrósł przed nimi ogromny, potężnie zbudowany tryton. Miał gęstą brodę zaplecioną w gruby warkocz i hak wbity w lewe ucho. Oczy zasłaniały mu okrągłe, granatowe okulary, a na policzku miał namalowaną wielką stokrotkę. Jego pierś zdobił naszyjnik z samych zębów, przy czym kilka z nich wyglądało na ludzkie. Potężny biceps zdobił sinawy tatuaż przedstawiający trzy nagie, figlarne syrenki, która wykonywały taniec brzucha przy każdym poruszeniu ramienia.
- Stójcie, jestem strażnikiem tej groty! – zawołał jedwabistym głosem potężny strażnik. – W jakim celu przybywacie?
- Chcemy się spotkać z piękną Lorelei* – odparł drżącym głosem Little Gravel.
- Podaj hasło! – zagrzmiał ogromny tryton i potrząsnął wielkim stalowym trójzębem, który trzymał w ręku. Malowane syrenki zasłoniły sobie namalowane uszy.
- Wilkołaki sadzą buraki?
- To jest hasło zeszłoroczne – mruknął strażnik i pochylił trójząb do przodu w pozycji do ataku.
- Testrale jedzą robale? – próbował znowu Little Gravel, równocześnie wycofując się na z góry upatrzoną pozycję. Wielki tryton roześmiał się posępnie, szczerząc przy tym żółtawe zębiska, na których wyraźnie zaznaczał się pociąg do kawy i tytoniu oraz niechęć do dentysty.
- Co się dzieje? – spytał przestraszony Szuwarek.
- Chyba zapomniałem hasła… - jęknął Little Gravel.
- Powiedz, że żartujesz – Szuwarek zerknął w stronę strażnika. Oczyma wyobraźni widział już siebie nadzianego na trójząb w pozycji poziomej, niczym wielką zieloną owłosioną kluchę na widelcu.
- Czekaj, czekaj – Little Gravel wpatrywał się intensywnie w wodnika.
- Co się tak na mnie patrzysz? – podejrzliwie spytał Szuwarek. – Mam sushi na zębach?
- To hasło. To było coś o wodnikach …
- Wodniki mają w seksie wyniki? – starał się podpowiedzieć Szuwarek. – Wodniki dmuchają baloniki? Wodniki…
- Era wodnika! – wypalił tryumfalnie Little Gravel.
- Harmonia i zrozumienie – uśmiechnął się strażnik. – Pokój bracie. Możecie przejść dalej.
- Współczucie i zaufanie, bracie – odparł Little Gravel i pociągnął za sobą Szuwarka.
- Jaki nawiedzony hippis wymyślił te wszystkie hasła? – spytał jeszcze wodnik, ale nie uzyskał odpowiedzi..

Kiedy nieco się oddalili strażnik przyłożył do ucha małą słuchaweczkę połączoną z mikroskopijnym mikrofonikiem.
- Jodła, Jodła, tu Szyszka. Jak mnie słyszysz? Odbiór.
W odpowiedzi mikrofon uprzejmie coś wybełkotał.
- Idzie do ciebie dwóch naiwniaków. Tak… Chuderlawy tryton i jakaś zielona kreatura, którą przy odrobinie dobrej woli można uznać za wodnika. Co? Tak, można im wszystko wcisnąć… Bez odbioru.
Głośnik zacharczał, po czym zamilkł na dobre. Strażnik Szyszka odłożył słuchawkę i spojrzał na niebo, które zdążyło się już rozjaśnić.
- Taka ładna pogoda. Pójdę już. Co tak tu będę siedział jak jakiś chłop przy wykopkach.
I odszedł doglądać swoje roślinki.

W tym czasie Szuwarek i jego kolega tryton wpłynęli do groty. Do ich uszu dobiegł tęskny śpiew. Little Gravel nie rozumiał słów, ale anielski kobiecy głos wiódł go prostą drogą. Tak dla tego głosu mógłby zrobić wszystko i wszystkim. To musiał być anioł nie kobieta! Tekst na pewno dotyczył spraw życia i śmierci, albo miłości i śmierci, spraw fundamentalnych i ostatecznych. Na pewno. Wodnik zauważył cielęcy wygląd żółtych oczu trytona. Też słyszał tę piosenkę, ale nie zrobiła ona na nim aż takiego wrażenia. Na dodatek jako stary poliglota potrafił rozróżnić słowa, a tekst brzmiał mniej więcej tak:

Hej, jen mi dudáčku hrej,
píseň tvou, ať ptáci roznesou.
Hej, jen mi dudáčku hrej
a já vám ji posílám.

Grota poszerzała się znacznie. Jej ściany oświetlało światło dziesiątek świec, tworząc dziwny odblask na wodzie. Na wielkim, zdobionym krześle, ubrana w kusą przezroczystą bluzeczkę i równie przezroczystą jasnozieloną spódnicę z rozporkiem do samego pasa siedziała najpiękniejsza istota, jaką Little Gravel widział w życiu. Jej długie włosy zdobił wianek z wodnych lilii, a wielki goły dekolt, wisior z ogromnym żółtym bursztynem. W uszach miała duże bursztynowe kolczyki, a na każdym palcu pierścionek.W jej przekłutym pępku tkwił niezwykłych rozmiarów jasnozielony chryzolit. I jak zauważył Szuwarek: noszenie bielizny nie było jej ulubionym hobby.
Naokoło niej leżało wiele skrzyń z uchylonymi wieczkami, w których widać było liczne skarby, biżuterię i drogie kamienie. Były tam też różne dziwne urządzenia, których zastosowania Szuwarek nie znał i jakieś kolorowe buteleczki z podejrzanymi eliksirami. Tryton wpatrywał się w tajemniczą osóbkę z cielęcym uwielbieniem, ale wodnikowi coś się w niej nie podobało. I nie chodziło o brak lewej górnej trójki, ani o to, że nosiła zielone ciuchy do niebieskich włosów. Spojrzenie jej błękitnych oczu było takie jakieś zimne i chytre, uśmiech nieszczery i jeszcze ta znajomość czeskiego, tak, to było podejrzane.

--- * Lorelei – bohaterka wielu utworów literackich. Clemens Brentano (1778-1842) umieścił balladę o Lorelei powieści "Godwi". Wymodelowana przez Brentana postać Lorelei jest jednoznacznie tragiczna. Piękną dziewczynę porzucił kochanek, ale mimo smutku, w jakim jest pogrążona, nadal rzuca na mężczyzn, wbrew swej woli, zniewalający urok. W 1818 roku Aloys Wilhelm Schreiber opracował wersję prozatorską: Na skale Lureley (Lorelei) o zmierzchu, kiedy zabłysną już gwiazdy, lub w świetle księżyca daje się widzieć dziewczyna śpiewająca tak pięknie, że żeglarze zapominają się i giną w wirach rzeki lub rozbijają się o rafy. Motywy te opracował poetycko Heinrich Heine w ” Pieśni o Lorelei”.

 

Szuwarkowi wiele rzeczy można było zarzucić. Nie błyszczał dowcipem, nie był morderczo przystojny, ani zabójczo inteligentny. Nie umiałby nawet wbić gwoździa, ani ugotować zupy ogórkowej, o wyprowadzeniu wzoru na pole koła nie wspominając. Jednak z pewnością potrafił wyczuć czarną magię na odległość, a ta grota była nią wypełniona jak beczka piwem.
Spojrzał na Lorelei, w jej błękitnych oczach z pewnością można było utonąć… gdyby ich spojrzenie nie było takie zimne i ostre jak lodowe sztylety. Był prawie pewien, że w rzeczywistości była dużo starsza i brzydsza, ale z pomocą magii udawało jej się to ukryć. Nie była syreną, nie była vilą i zdecydowanie (tu wzrok wodnika przeniósł się w niższe rejony) nie była duchem.
- Witajcie w mojej grocie wędrowcy? Kim jesteście?
- Witaj śliczna. Jestem Little Gravel – tryton wypiął chuderlawą pierś i naprężył wspomnienie po muskułach. Rybki stanęły w pozycji na baczność i zasalutowały płetwami.
- Dzień dobry – przywitał się grzecznie wodnik. – Szuwarek jestem.
Ukłonił się szarmancko.
- Mówcie mi Lorelei – łaskawie skinęła głową i uśmiechnęła się, prezentując braki w uzębieniu – Gadający wodnik?
- Bo ja taki raczej wyjątkowy jestem – nieskromnie zauważył Szuwarek. – Ma się te kilka talentów: gadam, śpiewam, robię niezłe sushi.
- A rozumiem – kiwnęła głową – pewnie w dzieciństwie kręciłeś się koło tej zardzewiałej rury, którą spływają do naszego jeziora resztki po eliksirach.
Szuwarek zaniósł się takim kaszlem, że o mało się nie udusił.
- Przez grzeczność nie zaprzeczę.
- A może płynąc tutaj słyszeliście jak śpiewałam? – mówiąc to spuściła skromnie główkę. Przy czym skromność tak do niej pasowała jak ryba do roweru.
- Tak – powiedział wciąż w nią zapatrzony tryton. – To było cudowne, piękne, rewelacyjne…
- Mówisz może o tym – przerwał mu Szuwarek i zaczął zawodzić:
"Malovaný džbánku z Krumlovského zámku
znáš ten čas, dobře znáš ten čas."
- O znamy języki? – uprzejmie zdziwiła się Lorelei.
- Dziadziuś był Czechem – Szuwarek lekko się zaróżowił.
- A moi przodkowie to byli z Azji – wypalił tryton, który najwyraźniej chciał czymś zaimponować. Problem w tym, że nie bardzo miał czym.
- Aha – mówiąc to, Lorelei przeciągnęła się jak kotka. – To, po co właściwie tu przyszliście?
- Podobno znasz sposób, żebym raz na zawsze pozbył się problemu z lekcjami obrony przed czarna magią – zaczął Szuwarek. – Nie żebym się skarżył, bo zazwyczaj świetnie sobie radzę, ale ile można?
- O jej, jaki biedny wodniczek, dzieci mu dokuczają – zadrwiła. – I ja tak po prostu mam ci pomóc, co? Zupełnie za darmo?
Szuwarkowi nie spodobał się sposób, w jaki to mówiła. Może to jednak nie był taki dobry pomysł, żeby tu przypłynąć. Strażnik w lenonkach i ta la belle dame sans merci od siedmiu boleści śpiewająca czeskie przeboje.
- Zrobimy dla ciebie wszystko, wszystko, co tylko zechcesz – pośpieszył z wyjaśnieniem Little Gravel, który najwyraźniej stracił głowę dla Lorelei.
- Zrobimy tak – powiedziała i podeszła do półki z kolorowymi flaszeczkami. – Dam ci eliksir, który rozwiąże wszystkie twoje problemy Szuwarku. Na razie tylko odrobinę. Jeśli przyniesiesz mi to, czego potrzebuję, dostaniesz tyle, że wystarczy ci do końca życia. Jeśli będziesz coś kombinował na własną rękę, albo próbował mnie oszukać, to pamiętaj, że Lorelei nigdy nie zapomina, a strażnik Szyszka nigdy nie przebacza.
Podniosła jedną z buteleczek, tak niebieską jak jej włosy. Na samym dnie znajdowała się odrobina jakiegoś płynu. Podała ją wodnikowi, który odkręcił zawleczkę. Eliksir nie miał zapachu ani koloru i z pozoru wyglądał zupełnie niewinnie.
- Co mam z tym zrobić? – wodnik miał niepewną minę.
- Oddać centaurom na przechowanie – zakpiła. – Wypić oczywiście. Ale nie tutaj. Dopiero jak wyjdziesz na brzeg.
- Dzięki. Tego… no, było miło, ale może już pójdziemy. Umówiłem się z pewną sympatyczną rybką i nie chciałbym, żeby na mnie czekała. Do widzenia – i Szuwarek skierował się do wyjścia.
- Nie tak szybko, mój zielony przyjacielu – zawołała. – Dostaniesz jeszcze zadanie do wykonania. Musisz mi przynieść jeden z eliksirów przechowywanych w Hogwarcie.
- A niby jak mam tego dokonać?
- Kiedy zażyjesz to, co ci dałam, na pewno wpadniesz na jakiś pomysł – Lorelei przesunęła dłonią po swoich długich włosach, bursztyny błysnęły ostrzegawczo. – A więc mamy umowę. Wszystko jasne?
- Jasne, jasne jak lumos w letnią noc – niechętnie przytaknął wodnik. – O jaki eliksir ci chodzi?
- Masz tutaj, zapisałam ci na kartce – podała mu małą karteczkę.
- Ale nie zamierzasz go użyć do jakiś niecnych celów?
- O co mnie podejrzewasz – zatrzepotała rzęsami i zrobiła minę niewiniątka. – Dawno temu, kiedy byłam jeszcze młodsza i piękniejsza niż jestem teraz…- tu zrobiła maleńką pauzę dramatyczną i cichutko westchnęła. – Tak wiem, że to wydaje się wam niemożliwe, ale byłam jeszcze piękniejsza. Wielka szkoda, że nie dysponuję zdjęciem. W każdym razie spotkałam czarodzieja, który był straszliwie przystojny i zabójczo seksowny i miał takie romantyczne imię: Albus.
Lorelei wyraźnie się rozmarzyła.
- Ale ten okropny oszust matrymonialny, kiedy się dowiedział, że jestem rusałką i wodzę śpiewem na pokuszenie, zamknął mnie w tej grocie. A przecież to tylko moja praca. Tych kilku rybaków i marynarzy…
- Nie bądźmy drobiazgowi – wtrącił Szuwarek, a w duchu pomyślał: ”Rusałka – to wszystko wyjaśnia, nic dziwnego, że ten czarodziej wolał ją zamknąć.”
- Eliksir jest mi potrzebny, żeby odzyskać wolność – dokończyła.
Wodnik wziął karteczkę od Lorelei i zwrócił się do trytona:
- No dobra, Little Gravel, pożegnaj się z panią i idziemy.
- Wiesz Szuwarku, ja tu chyba jeszcze trochę zostanę – wyszeptał tryton. – Przecież nie chcemy, żeby Lorelei została tutaj zupełnie sama. Ona jest taka delikatna, a jezioro takie duże i takie niebezpieczne.
- I takie pełne idiotów – dokończył wodnik.- Przestań się wygłupiać, wychodzimy.
- Pozwól koledze zostać, jeśli ma ochotę – powiedziała. – Przyda mi się taki odważny tryton – i mrugnęła okiem do Little Gravela.
- Nie widzisz, że stan jej uzębienia wykazuje, hm, pewne braki – nie ustępował Szuwarek.
- Mówisz o tej małej uroczej szczerbce, która tylko dodaje jej uroku? – spytał Little Gravel.
- No dobra – skapitulował wodnik – ale nie mów, że cię nie ostrzegałem.
Szuwarek pokręcił głową i skierował się do wyjścia. Usłyszał jeszcze jak tryton zapytał:
- Moja piękna, czy może nie bolą cię twoje śliczne nóżki, bo cały dzień chodziłaś mi po głowie.
- Żałosne – mruknął Szuwarek. Przez chwilę zastanawiał się czy zostawienie trytona samego z rusałką było całkiem bezpieczne. Jednak ostatecznie ciekawość, co do tajemniczego eliksiru zwyciężyła i Szuwarek postanowił jak najszybciej go wypróbować. Przy wyjściu z groty zobaczył znanego mu już strażnika w okularkach i z petem w ustach. Syrenki na jego ramieniu zdawały się drzemać.
- Pokój bracie – odezwał się potężny tryton.
- Eee, pokój bracie – odparł niepewnie Szuwarek.
- Podobno wyruszasz w niebezpieczną misję i dlatego mam coś dla ciebie. Przyda ci się – Szyszka podał wodnikowi nieduży kuferek.
- Co to jest?
- Moja pani Lorelei powiedziała, że zorientujesz się, o co chodzi jak już zażyjesz napój, który ci dała. Szacunek bracie.
Wodnik dalej nic nie rozumiał, ale pomyślał, że przeciwstawianie się komuś, kto jest dwa razy większy, nie jest dobrym pomysłem, więc posłusznie wziął kuferek do ręki. Po czym machnął ręką na pożegnanie i zaczął płynąć do domu, tzn. do ulubionej kępy wodorostów na dnie jeziora.
- Zaczekaj – zawołał jeszcze strażnik – zapomniałem coś ci powiedzieć! Uważaj na całuśnych facetów!
„Chyba się przesłyszałem – pomyślał wodnik – swoją drogą ciekawe, co było w tym skręcie, który palił Szyszka?” i niezwłocznie dał nura na głęboką wodę.
 

Gilderoy Lockhart spędził połowę popołudnia na różnych zabiegach pielęgnacyjnych, gdyż jak stwierdził, po tak niefortunnej przygodzie nad jeziorem, przyda mu się podwójna dawka pielęgnacji urody. Dbanie o swój wygląd to bardzo ciężka praca. Oj tak. Na początek postanowił wykąpać się w płatkach róży i mleku jednorożca, które swego czasu podwędził z chatki Hagrida. Następnie wysmarował się samoopalaczem w kremie (kto powiedział, że te mugolskie wynalazki są do niczego?), wymieszanym z balsamem z jąder sfinksa (receptura własna). Gilderoy lubił wyglądać na opalonego, a dla uzyskania lepszego efektu, ustawiał się często obok Snape’a. Jeszcze godzinkę stracił na układaniu włosów, zanim uznał, że znowu może pokazać się światu, a zwłaszcza jego piękniejszej części. Na koniec rzucił kontrolne spojrzenie w wielkie włoskie lustro w złotej oprawie, które zajmowało jedną trzecią jego pokoju i zadowolony z efektu ucałował swoje odbicie.
- Sam nie wiem, skąd mi się ta uroda bierze – podsumował i wyszedł z pokoju.
- Bleee – zawołało lustro, kiedy zostało samo. – Ja to mam szczęście, zawsze mi się trafiają takie czubki. Najpierw ta stara wiedźma, co to wiecznie chciała wiedzieć, kto jest najpiękniejszy w świecie. A teraz ten domorosły mag, co uważa, że już to wie.


Przy kolacji Lockhart raczył wszystkie panie opowieścią o mrożących krew w żyłach przygodach na swojej lekcji, kiedy to własną piersią musiał osłaniać bliźniaków Weasleyów przed rozszalałym wodnym potworem. Perfidia tej bestii z piekła rodem była tym większa, że jak twierdził, początkowo udawała ona całkiem niewielkiego wodnika, aby następnie ujawnić swą prawdziwą naturę okrutnej maszkary z pięcioma straszliwymi paszczami, uzbrojonymi w setki ostrych zębów.
- Jaki ty jesteś odważny, mój bohaterze – wyszeptała profesor Sinistra.- A pojawianie się potworów może mieć związek z tą koniunkcją Jowisza i Marsa.
Mistrz eliksirów, który na tle Gilderoya, wydawał się jeszcze bardziej blady niż zwykle, skrzywił się jakby właśnie zjadł kanapkę ze gumochłowizną i wycedził przez zęby:
- Zapewne nasz nauczyciel obrony przed czarną magią uda się jeszcze raz na miejsce swej porannej lekcji, aby zbadać, czy sytuacja jest całkowicie bezpieczna i czy owa straszliwa zmora z jeziora przypadkiem się nie rozmnożyła.
Lockhartowi nie bardzo uśmiechała się ponowna wyprawa nad wodę, zwłąszcza po ciemku. Jednak przypomniał sobie w duchu, że w końcu sam wymyślił tę bestię i nabrał nieco odwagi.
- Drogi Severusie – odparł – to całkiem celna uwaga jak na nauczyciela eliksirów.
Snape o mało nie udławił się kawałkiem pieczonego kurczaka, który właśnie przeżuwał. Tymczasem Gilderoy wstał i dumnie podparł się pod boki.
- Zrobię wszystko dla bezpieczeństwa naszych pięknych pań.
- I uczniów – zauważyła profesor McGonnagal.
- I uczniów oczywiście – grzecznie powtórzył Gilderoy. Po czym obdarzył stół nauczycielski uśmiechem numer pięć i skierował się do wyjścia.
- W tym bajorze żyje wiele okropnych stworzeń – teatralnie głośno odezwał się Snape. -Niektóre pożerają nauczycieli obrony przed czarną magią na kolację.
Lockhart udał, że tego nie słyszał i rad nie rad opuścił zamek.


Szuwarek chciał wypróbować eliksir jak najszybciej, ale jak na złość, popołudniu ciągle ktoś kręcił się przy brzegu jeziora. A to Hagrid urządzał pranie, co zwykle zajmowało sporo czasu, a to jakieś dzieciaki uparły się ćwiczyć spadanie z mioteł. Wodnik odczekał, więc grzecznie aż do wieczora i kiedy wreszcie zrobiło się ciemno i spokojnie, wziął kuferek i tajemniczą buteleczkę i wyszedł z wody. Miał dużo czasu na myślenie i doszedł do wniosku, że eliksir od Lorelei najpewniej powoduje niewidzialność.
- Jaka głupia ta rusałka – powiedział do siebie – dała mi jakąś idiotyczną karteczkę. Ale na szczęście zrobiłem ją w konia: przecież ja nie umiem czytać!
Jeśli jeszcze stanie się niewidzialny… Zaczął sobie wyobrażać te wszystkie rzeczy, które będzie mógł robić całkiem bezkarnie. Wodnik rozdziawił się w szerokim uśmiechu. Jakaś straszliwa zemsta na trytonach, mógłby na przykład pomazać je żółtą farbą, kiedy będą spały i kto teraz będzie cienko śpiewał!


Upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu Szuwarek postanowił zbadać zawartość kuferka. Był on mały, brązowy i skórzany, a przynajmniej tak się Szuwarkowi wydawało. Na jednej stronie miał naszyte coś w rodzaju czarnego sznurka i kilka małych nieobrobionych bursztynów. Przez kilka chwil wodnik bezskutecznie szukał jakiegoś zamka.
- Udajesz niedostępnego? Nie ze mną te numery, kuferek – mruknął Szuwarek. – Pomyślmy… Jak znam Szyszkę, to pewnie otwiera się go jakimś idiotycznym hasłem. No dobra, strzelam: pokój!
Nic.
- Zrozumienie!
Nic.
- Czwartek?
Nic.
- Bąbelek?
Nic.
Próbował jeszcze parę razy, ale po trzydziestej szóstej próbie z lekka się zdenerwował.
- Taki z ciebie twardy zawodnik – powiedział z urazą do kuferka. – Czas na metody bezpośrednie.
I kopnął upartą torbę. Niestety trafił stopą w kolekcję bursztynów.
- Auć – zawołał i zaczął sobie dmuchać na bolące palce u nóg. – Gramy nieczysto?
Kuferek jakby się lekko zakołysał.
- Wiesz, co? Wcale cię nie lubię – Szuwarek postanowił się obrazić i przeniósł swoje zainteresowanie na buteleczkę z eliksirem. Ta dała się łatwo odkorkować. Napój nie miał zapachu, ani koloru i zupełnie przypominał zwykłą wodę. Jednak właśnie to wydało się wodnikowi najbardziej podejrzane. Te, niby to, niewinne są najgorsze, tak mówiło mu doświadczenie z różnymi magicznymi przedmiotami. Ale był też strasznie ciekawski i po prostu musiał spróbować. Podniósł buteleczkę do ust i wypił całą zawartość. Spodziewał się jakiś niesamowitych sensacji, omdlenia czy coś podobnego. A tu nic. Owszem poczuł drobne mrowienie w całym ciele, ale to wszystko.
- No proszę – mruknął. – O to było tyle hałasu? To jakieś zwykłe badziewie, a nie eliksir.


W tym momencie w kuferku coś jakby zgrzytnęło, gruchnęło i torebka nagle się otworzyła. W powietrzu dały się słyszeć całkiem donośne fanfary: tam, tadam i ze środka wyjechało pokaźnych rozmiarów lustro obramowane małymi żaróweczkami.
- Co jest? Powiedziałem coś? – spytał Szuwarek, lecz nagle zaniemówił. Nie rozpoznawał swojego odbicia, bo nie był już zielonym wodnikiem. Z lustra patrzyła na niego apetyczna, nieco okrągła, nieduża kobietka. Miała ogromne zielone oczy, długie włosy i całkiem spory biust, co akurat mógł bardzo dobrze zaobserwować, zważywszy, że właściwości eliksiru nie obejmowały wytwarzania ubrań. Przez chwilę stał w milczeniu, zupełnie zszokowany.
- To działa – wyszeptał w końcu. Miał jednak dziwne przekonanie graniczące z pewnością, że nie o taki efekt końcowy mu chodziło. Lustro wjechało powrotem do środka kuferka, który wyglądał jakby na coś czekał. Tymczasem gdzieś w oddali dało się słyszeć echo czyichś kroków. Szuwarek złapał się za głowę.
- Matko kochana! – zawołał. – Co ja teraz zrobię? Te, kuferek, dawaj mi jakieś ubranie, byle szybko!
Zero reakcji.
- Nie udawaj, torbo jedna – kontynuował wodnik – wiem, że mnie słyszysz!
Co robić? Co robić? Ktoś nadchodził, wodnik zgłupiał, prezent od strażnika Szyszki zachowywał kamienny spokój. W końcu Szuwarek postanowił zmienić taktykę.
- Proszę, bądź kolegą…
Kuferek troszkę się zakołysał, a następnie otworzył, a z jego wnętrza wyskoczyło kilka wariantów damskiej bielizny i inne części kobiecej garderoby. Wodnik trochę się namęczył zanim odgadł, co, do czego pasuje, ale zdążył się ubrać akurat w momencie, gdy Lockhart wynurzył się zza dużego krzaka ostrokrzewu.
 

Gilderoy szedł niepewnym krokiem, rozglądając się na wszystkie strony i myślał o tym, co inni nauczyciele powiedzieli mu na odchodne: koniunkcja Marsa, potwory pożerające czarodziei. E tam, oni żartowali…Tu przecież nie ma żadnych potworów… chyba… To tylko wiatr tak głośno wyje. Zresztą na Snape’a to się nawet nie gniewał.
- Ten biedny Severus na pewno nie ma żadnego wzięcia u kobiet, to i nic dziwnego, że zazdrość go zżera jak pirania nieostrożnego turystę. Czy można mu mieć za złe, że chciałby być taki jak ja? – tłumaczył sam sobie Lockhart. Był piękny wiosenny wieczór, srebrzyste światło samotnego, pucołowatego księżyca rysowało jasne kreski na powierzchni jeziora. Nieokreślona bliżej tęsknota wzbierała w duszy nauczyciela obrony przed czarną magią, jak wrzący eliksir w kociołku. Poczuł się nagle taki samotny, taki niedoceniony…
- Nikt nie rozumie jak ciężko jest być bożyszczem kobiet – westchnął.
I wtedy ją zobaczył. Co za kobieta! Miała wielkie zielone oczy, długie lśniące włosy, koralowe usta i jak się zdążył zorientować innych walorów też jej nie brakowało. Wreszcie znalazł coś dla siebie - odpowiednie wyzwanie dla prawdziwego mężczyzny. No i stała tam sobie tak spokojnie jakby właśnie na niego czekała. Ten słodki widok tak go zauroczył, że nie zauważył wystającego korzenia i runął „szczupakiem” do przodu, lądując twarzą w żwirze na ścieżce. Ze sztucznym pośpiechem poderwał się z ziemi, a przez chwilę przed oczami gwiazdy tańczyły mu makarenę. Zaczął się prędko otrzepywać z brudu, ale nic nie mogło zachwiać jego wiary we własne możliwości. Kiedy w końcu podszedł do niej poczuł jednak, ku własnemu zdziwieniu, że żołądek nagle mu się skurczył, a na twarz wypłynął nieco głupkowaty uśmiech. Przyklepał jeszcze tylko ręką włosy, przy okazji rozcierając na nich więcej piachu i poczuł się gotowy do ataku, czyli rozpoczęcia konwersacji.
- Dobry wieczór – odezwał się głosem, który starał się obniżyć, żeby zabrzmieć bardziej seksy.
- Dobry wieczór.
Gilderoy postanowił nie być banalnym, więc zapytał:
- Piękną mamy noc, nieprawdaż?
- W rzeczy samej.
- Cóż taka piękna kobieta porabia w naszych skromnych stronach?
- Co porabiam? Eee, nic szczególnego. Zabłądziłem, łam, zabłądziłam.
- O, biedactwo – rozczulił się Lockhart. – Ale gdzie moje maniery. Pani pozwoli, że się przedstawię: Gilderoy Lockhart - tu zrobił pauzę - z tych Lockhartów.
Był przekonany, że jego nazwisko wywrze odpowiedni skutek, w końcu był taki znany i popularny i w ogóle. Jednak nie wśród wodników analfabetów. Na wszelki wypadek Szuwarek postanowił zachować kamienną twarz.
- Bardzo mi miło, panie Lockhart – odparł.
- Mnie również miło panią poznać – nauczyciel obrony przed czarną magią zademonstrował olśniewający uśmiech, godny reklamy czarodziejskiej pasty do zębów dla wampirów „Biały kieł”. Jako prawdziwy profesjonalista, nie dał po sobie poznać, że brak odpowiedniej reakcji na jego nazwisko, nieco go podirytował. Twarda sztuka, takie lubię, pomyślał.
– Proszę mi mówić Gilderoy – dokończył. – A kim pani jest?
- Jestem wodnikiem – palnął bez namysłu Szuwarek, ale nie udało mu zaskoczyć Lockharta.
- Doprawdy? A ja koziorożcem – odparł niezrażony. – A wie pani, że koziorożec symbolizuje w astrologii najtrwalszy stan skupienia materii? Koziorożce są mądre, zdolne, przystojne, świetnie stepują, mają wielkie powodzenie i na dodatek rewelacyjnie grają w kręgle. Z moich osobistych doświadczeń i obserwacji wynika, że to najlepszy znak zodiaku, nie żebym się chwalił… A wodniki to podobno niezłe oryginały, tak, ale chodziło mi raczej o imię. Jakie imię pasuje do tak ślicznej twarzyczki?
- Nazywam się – Szuwarek w pośpiechu usiłował przypomnieć sobie jakieś kobiece imię, jakiekolwiek. Pamięć podsunęła mu jedno, które kiedyś słyszał powtarzane przez jakichś rybaków – Marilyn Misspoppy. Mów mi Marilyn.
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin