M.Kotański o MONARZE.doc

(336 KB) Pobierz
DOTYCZY:

· Ty zaraziłeś ich narkomanią

 

Marek Kotański
Wydana w 1984 roku książeczka opisująca głównie przebieg terapii w Monarze.

 

"Uklęknąć na krzywiźnie dłoni
Która rozpali nasze Jutro
Posłusznie poddać się pieszczocie
kształtowania
Dogonić szczęście za rogatką
Zasypać piaskiem inne dłonie"
Ryszard

 

Monar jest wymyślonym przeze mnie słowem, którym postanowiłem nazwać eksperymentalny Dom Życia dla Narkomanów w Głoskowie. Nie myślałem wtedy, że ten dom i życie w nim, będące swoistym wyzwaniem rzuconym dotychczasowym poglądom na problem narkomanii w Polsce, dadzą początek społecznej organizacji, którą utworzyłem z ludźmi, równie jak ja, ogarniętymi chęcią pomocy narkotyzującej się młodzieży.

Nie marzyłem nawet, że dotychczasowe, pojedyncze wysiłki osób, którym sprawa leżała na sercu, doprowadzą do stworzenia realnego programu walki zarówno o życie tych, którzy zbłądzili, jak i o życie tych, którzy jeszcze nie poznali "narkotycznego szczęścia".

Program Monaru realizuje w tej chwili już jedenaście naszych domów, w których żyje około trzystu osób, ucząc się na nowo życia, poznając smak i koloryt codzienności, próbując stworzyć alternatywę dla dotychczasowej narkomańskiej egzystencji. Piętnaście poradni nadziei służy radą i pomocą tym, w których zakiełkowała bardzo wątła jeszcze chęć wyjścia z nałogu. Trzeba ją wzmocnić i podtrzymać, kończąc doprowadzeniem do podjęcia decyzji o uczestnictwie w programie Monar.

Zanim jednak doszło do powstania tak wielkiej sieci skutecznej pomocy narkomanom, zdarzyło się wiele w moim życiu. Chciałbym opowiedzieć trochę o tym, skąd wzięła się idea i co mnie osobiście skłoniło do zainteresowania się problemem narkomanii.

Już jako student psychologii klinicznej zajmowałem się ludźmi cierpiącymi - początkowo psychotykami, potem nerwicowcami, wreszcie chorymi na chorobę alkoholową. W ten sposób, poznając różne obszary chorób psychicznych, gromadząc doświadczenia i przeżycia dotychczas mi nie znane w 1974 r. znalazłem się w jednym ze szpitali psychiatrycznych, gdzie zaczynano zajmować się narkomanami. Moje pierwsze doświadczenia były gorzej niż złe. Po kilku dniach miałem niezbite przeświadczenie, że nie nadaję się do tej pracy, a co gorsza uświadomiłem sobie, że moja dotychczasowa praktyka terapeutyczna niewiele mi tu pomoże, że jestem kompletnie zdezorientowany zderzeniem się z jakże odmiennym, przerażającym i trudnym do ogarnięcia światem, jaki tworzy subkultura narkomanów. Czułem, jak niewielkie mam szansę wejścia w ten bardzo hermetyczny obszar. Czułem się jak rozbitek wyrzucony na wyspę, na której żyją ludzie mówiący jakimś niezrozumiałym językiem, o odmiennej kulturze i szokującej hierarchii wartości. Zacząłem próbować odnaleźć się w tym wszystkim, poszukiwać sposobu pomocy tym ludziom.

Na początek chciałem "kupić" narkomanów wypróbowaną przeze mnie metodą otoczenia ich opieką i zrozumieniem. Przy pierwszej konfrontacji wypadłem na idiotę, który nachalnie wchodzi w kaloszach do cudzego życia, zupełnie nie proszony o to, a chcący bardziej niż oni sami ulepszać je.

Był to dla mnie pierwszy, okrutny cios - rozbicie się mojej dobrej woli, zapału i naiwnego jeszcze altruizmu o mur ich inercji, niewiary, cynizmu. Zawsze wydawało mi się, że gesty przyjaźni, pomocna ręka, opiekuńczość są dobrą monetą, przyjmowaną przez wszystkich bez wahania. Tu spotkałem się z reakcją odrzucenia. Byłem nieznany w środowisku, podejrzanie dobry i łagodny. W ocenie narkomanów tak mógł zachowywać się tylko kapuś.

Postanowiłem wycofać się z robienia dobrze na siłę i przyjąłem maskę obojętności, zabarwioną jednak cieniem ciekawości naukowej. Tym razem było jeszcze gorzej. Uznano mnie za faryzeusza i określono jako niezwykle kiepskiego. Byłem załamany. Nie umiałem przekazać im, jak bardzo się mylą, że ja naprawdę chcę z nimi pracować, i że psychologia to nie mój zawód, ale powołanie. Miałem już dość mojej nieskuteczności i braku kontaktu z nimi. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę i powiedzieć im o tym, co czuję i myślę. Poszedłem na całość i otworzyłem się przed nimi. Dotychczas nie robiłem tego w moich działaniach z pacjentami, bo nie wymagała tego, jak sądziłem, sytuacja.

Naturalność moich reakcji, bezradność, ale i chęć działania, obnażenie się ze swoimi słabościami i niepewnością uczyniły mnie autentycznym w ich oczach, uzmysłowiły, że nie chcę podejść ich z pozycji lepszego, wszystkowiedzącego, mającego monopol na życie autorytetu, że nie kontynuuję postawy, której tak bardzo mają dosyć - kreowanej przez rodziców i nauczycieli bez zmazy i skazy. Wszystko to spowodowało, że u kilku chłopców "zaskoczyłem". Zaczęto mnie traktować jak kogoś, z kim można od biedy pogadać.

I taki był początek. Zrozumiałem, że tylko naturalność, to, co we mnie tkwi: dobre i złe, może na nich podziałać. Sztuczność jest wychwytywana natychmiast i prowadzi do kompletnego fiaska pedagogicznego. Myślę, że poszedłem inną drogą, że zaskoczyłem ich nie znaną im dotychczas postawą partnerstwa, a moim atutem było nie to, że jestem lepszy od nich, ale to, że nie biorę narkotyków i chcę im pomóc. Był to pierwszy krok. Przepracowałem swój problem bycia z nimi, co wcale nie oznaczało, że stałem się skuteczny. Na oddziale regularnie brało się narkotyki i nikt z naszej kadry nic nie mógł na to poradzić, poza konstatacją faktu zaćpania kolejnej osoby.

Psychoterapie przypominały wspaniałe spowiedzi i przyrzeczenia poprawy. Wszyscy żyliśmy iluzją: oni, że wychodzą z nałogu, my, że pomagamy im w tym. Robili nas w konia w sposób niewyobrażalnie pomysłowy: teraz o tym wiem, wtedy nie podejrzewałem niczego. Techniki oszukiwania personelu medycznego przez narkomanów można by opisać w oddzielnym tomie, który spowodowałby chyba reakcję zwątpienia w celowość pracy wielu terapeutów zajmujących się narkomanami.

Kolejne afery narkotyczne na oddziale zaczęły nas bardzo przygnębiać. Czuliśmy, że popełniamy błędy, ale nie wiedzieliśmy, jakie, w którym momencie, w stosunku do jakich zachowań. Przypuszczaliśmy, że atmosfera Szpitalna nie sprzyja tworzeniu się zaangażowanych postaw, że może błąd tkwi w powielaniu utartego stereotypu przekraczania bram instytucji, w których niewiele zależy od nich samych i nie ma sytuacji wyzwalających w nich aktywność w kierunku wyjścia z nałogu, że traktują swój pobyt jako przymusowy.

Personel i pacjenci, my i oni - ten układ sił wyznaczał wówczas każde działanie. Marzyłem, aby wyjść ze szpitala i spróbować żyć z nimi prawdziwie samodzielnie, pragnąłem sprawdzić ich możliwości, które intuicyjnie wyczuwałem, a które niekiedy ujawniały się w drobnych epizodach życia szpitalnego.

Moje marzenia spełniły się niczym w bajce. Umożliwiono mi stworzenie oddziału dla narkomanów w Głoskowie. Był to podniszczony dworek, oddany nam bez wyposażenia umożliwiającego długotrwały pobyt; okolony trzydziestoma hektarami ziemi uprawnej, z walącymi się zabudowaniami gospodarskimi. Oczekiwano spokoju i zajęcia się tą młodzieżą tak, jak nakazywały programy pedagogiczne, skonstruowane również na okoliczność działań z narkomanami, nie różniące się w niczym od działań z innymi grupami tzw. trudnej młodzieży. Musiałem, od początku, ustawić program dwutorowo. Z jednej strony chciałem sprostać wymaganiom pedagogów, którzy byli moimi zwierzchnikami i myśleli kategoriami normalnej pedagogiki, z drugiej zacząłem konstruować plan działania, który poprzez eliminację błędów oddziału psychiatrycznego miał doprowadzić do powstania systemu skutecznego działania z narkomanami.

I tak miałem dwa programy: plan zajęć dla zwierzchników z oświaty, i drugi, nieco odmienny, bardziej surowy i rygorystyczny, który nie mieścił się w wyobrażeniach wielu pedagogów.

Na przykład - kiedy w pierwszych dniach naszego pobytu wywaliło szambo i zalało nam korytarze (młodzieży nie chciało się używać papieru toaletowego, tylko gazety), kazałem sprzątać wszystko gołymi rękami.

Wstawałem też razem z nimi o czwartej rano i biegliśmy skonani parę kilometrów po to tylko, żeby się zmęczyć i przemóc niechęć do robienia czegokolwiek na żądanie.

Sądzę, że mogłyby powstać co najmniej kontrowersje przy próbie oceny celu takiego działania. Na domiar złego ścinałem ludziom włosy, a właściwie to oni sami je ścinali, chcąc udowodnić, że są zdolni poświęcić coś dla nich bardzo drogiego dla walki o odbudowę swego człowieczeństwa. Takie ujęcie sprawy nie ma, jak myślę, zbyt wielu odpowiedników w klasycznej pedagogice i nie wiem, czy znalazłoby się wielu zwolenników tej metody. Wszystko, co robiłem, zawsze konsultowałem z całą społecznością, postanowiłem bowiem, że wspólnie stworzymy program mający im pomóc wyjść z nałogu.

W Głoskowie też na początku było branie narkotyków, picie wódki i niedbanie o cokolwiek. Powtarzające się sytuacje, zachowania i postawy ludzi, bardzo widoczne i uciążliwe we wspólnym życiu, były dla nas wszystkich źródłem nowych doświadczeń.

Dzięki wspólnym próbom i błędom powstał swoisty kodeks moralny, niezrozumiały często i szokujący dla ludzi spoza "Monaru", dla nas będący próbą stworzenia takich podstaw życia w naszym domu, aby nie runął on pod naporem działań tych, którzy nie chcieli tego samego co my.

Tak powstało, między innymi, jedno z najbardziej kontrowersyjnych chyba i pozornie okrutnych praw naszego systemu: zasada bezwzględnego odrzucenia przez społeczność każdego, kto złamał abstynencję narkotyczną bądź alkoholową oraz - zmieniona teraz, ale przedtem przestrzegana - zasada nieprzyjmowania po raz drugi do "Monaru". Nie było łatwo wprowadzić w życie prawo kary śmierci za branie, które jest przecież objawem trwającego nałogu. Można by powiedzieć, że analogicznie trzeba by wyrzucać ze szpitala tych, którzy mają powyżej czterdziestu stopni gorączki. Tak, to dobry przykład do porównania. Narkoman, który wziął w naszym domu ma czterdzieści stopni gorączki i jest czynnym, niezwykle zaraźliwym ogniskiem choroby. Albo zdecydujemy się go usunąć, albo zarazi innych i wtedy umrze wielu.

Jak się ma do tego idea humanizmu?

Ma się, bo usunięcie jest - jak sądzę - słusznym wyborem, nakazem moralnym w imię dobra bezbronnej reszty grupy, która walczy o swe życie. Nie można pozwolić, aby rozrywający się granat w ręku jednego człowieka rozerwał ich wszystkich.

Więc grupa czy jednostka?

Myślę, że w takim momencie zagrożenia odpowiedź może być jedna. Ratować zaćpanego narkomana w gronie nie biorących to tak, jakby kazać całemu oddziałowi żołnierzy iść na pole minowe po trupa kolegi. Nie można narażać całej grupy w imię szlachetnych, ale niesłusznych, jako decyzji szafowania ludzkim życiem, celów. Zdecydowałem się pomagać grupie, większości, co nie oznacza, że nie jestem załamany każdym odejściem na śmierć moich przyjaciół, którzy zdecydowali się choć przez krótką chwilę walczyć z nałogiem i których on pokonał. Ci, którzy odeszli, zaczynali brać i po pewnym czasie wracali do nas, prosząc o ponowne przyjęcie.

I tak zaczęło się błędne koło: wzięcie narkotyków, wyjazd, ćpanie, powrót. Zaczęły przewijać się pochody tych samych ludzi, opuszczenie domu przestało być groźne, a pobyt przestał być zobowiązujący do czegokolwiek i jednoznaczny. Stąd zasada jednorazowego leczenia, od której jednak później, w bardzo wyjątkowych sytuacjach, odstępowaliśmy. Powoli tworzyliśmy atmosferę skutecznego działania, coraz więcej ludzi trwało niezmiennie na stanowisku, że będą robić Monar na dobre i na złe. Autentycznie zapalano się do walki o życie, a ten entuzjazm porywał następnych. Zaczęły napływać do nas listy z prośbą o pomoc i popierające naszą ideę. Dodawało nam to sił do dalszego działania.

Doczekaliśmy się, po dwóch latach, pierwszych monarowców, ludzi, którzy ukończyli cały cykl nauki życia. Na nich oparliśmy następny etap działań. Mieliśmy już żywe przykłady efektywności naszej pracy, teraz poszło już dużo łatwiej.

Głosków stał się legendarnym ośrodkiem, w którym można wyjść z nałogu. Wielu z powodzeniem ukończyło ten swoisty uniwersytet życia. Są pośród nas wolni, wspaniali ludzie. Te sukcesy przekonały mnie, że trzeba stworzyć następne domy Monaru, gdyż jest coś nieuczciwego w stwierdzeniu, że im się udało, przy świadomości, że jest wielu innych, którzy umierają. Byliśmy szczęśliwi, że nam powiodło się i chcieliśmy pomóc jak największej liczbie narkomanów.

Dzięki poparciu Ministerstwa Zdrowia i władz, przy coraz większym zrozumieniu społeczeństwa, zaczęły powstawać następne domy Monaru, w których wielu narkomanów rozpoczęło walkę o życie. Każdy z nich kieruje się podobnymi zasadami jak Głosków, spaja je jednolity system monarowski, który - oczywiście - interpretowany jest przez pryzmat różnorodnych osobowości terapeutów, którzy w nich pracują.

Ja, osobiście, jeżdżę po wszystkich ośrodkach, spotykam się z młodzieżą i kadrą. Konsoliduję zespoły, uczę i staram się przelać w nie te doświadczenia, które sam zdobyłem. Cieszę się, że system Monar jest powtarzalny, że może być skuteczny nie tylko w moich rękach. Oczywiście, musi upłynąć Wiele czasu, zanim będziemy mogli powiedzieć, że obrany kierunek działań jest najlepszy ze znanych nam, choć wątpię, czy może być coś w pedagogice, czego by nie mogli ulepszyć inni, którzy przyjdą po nas.

Chcę przedstawić Państwu moje przemyślenia i przybliżyć choć trochę to wszystko, co robimy w Monarze. Pisałem to jednym tchem, na emocjach, tak, jak na emocjach podchodzę do moich przyjaciół z Monaru. Mimo że trwa to wszystko już parę lat, w dalszym ciągu przeżywam niezwykle mocno to, co robię, i myślę, że nie można inaczej. Jest więc w tych notatkach chaos, brak ciągłości jednego tematu, dygresje, np. w trakcie opisu jakiejś fazy nauki życia nasuwa mi się inny wątek i ciągnę go, dopóki starcza mi argumentacji. Jest to luźne opowiadanie, mające formę rozmowy z czytelnikiem. Myślę, że te nie ułożone myśli tchną jednak autentyzmem, pisane przez praktyka mogą dla niektórych czytających być źródłem inspiracji do własnych działań. Nie znam zbyt wielu opracowań pisanych od serca, a jeśli z takimi się zetknąłem, zawsze robiły one na mnie wielkie wrażenie. Myśli, które tu przedstawiam, nie pretendują do oryginalności i miana naukowych odkryć, są tylko zbiorem przemyśleń i sposobów ich realizacji przez autora niniejszego opracowania.

I jeszcze jedno.

Wokół Monaru i mojej osoby narosło wiele różnego rodzaju legend i mitów, szczególnie wśród narkomanów. Mam nadzieję, że ten szkic zdoła choć trochę przybliżyć zainteresowanym to, co robimy. Nie zamierzam natomiast nikogo przekonywać do Monaru. Ja sam bardzo się zmieniłem od czasu, kiedy przed paroma laty zaczynałem. Byłem wtedy programowo twardy i bezwzględny. Narzuciłem sobie taką rolę, bo była ona wówczas najbardziej potrzebna w sytuacji tworzenia czegoś nowego, co można porównać do torowania śladów w kopnym śniegu.

Muszę przyznać, że nie za bardzo odpowiada mi rola twardego faceta. Jestem raczej człowiekiem łagodnym i przyzwalającym, i taki byłem przez dziesięć lat mojej praktyki z chorymi psychicznie. Narkomani narzucili mi inny styl, gdyż takiego, jak sądzę, potrzebowali, a ja chciałem i nadal chcę im pomagać.

Teraz moja rola jest inna. Można by ją przyrównać do roli superwizora, który pomaga rozwiązywać problemy zarówno młodzieży, jak i kadrze pracującej w ośrodkach. Z żalem muszę stwierdzić, że dawniej, w roli lidera Głoskowa, będąc z młodzieżą całymi dniami, czułem się lepiej niż teraz, będąc wszędzie, ale po kilka, czy kilkanaście godzin dziennie. Niekiedy, gdy jestem bardzo zmęczony ciągłymi podróżami, żałuję, że nie jestem pośród młodzieży w jednym Domu, nie mogę-znając dogłębnie jej życie-próbować pomóc jej w powrocie do normalności, tak jak to robiłem kiedyś. Przychodzi mi jednak zaraz na myśl, że jest wielu młodych ludzi, którzy chcą pomóc narkomanom i moje doświadczenia, jak sami twierdzą, przydadzą się im w ich własnej drodze skutecznej pomocy cierpiącym.
Narkomania

Narkomania - słowo, które kojarzyło się nam przez dziesiątki lat z najgorszymi sprawami gatunku ludzkiego, przyrównywane do zbrodni, zboczeń i moralnego dna - jest naprawdę określeniem okrutnego w swej wymowie stanu duszy i ciała człowieka, który nie potrafi żyć we współczesnym świecie, wymagającym bezwzględnego przystosowania się do napięć, konfliktów, szczurzego wyścigu, którego upragnionym końcem ma być za wszelką cenę sukces.

Narkoman jest w gruncie rzeczy bezbronnym człowiekiem, pełnym sprzeczności i lęków, pozbawionym naturalnej odporności na stres codziennej egzystencji, pogardzanym przez bliskich i społeczeństwo, zagubionym i bezwolnym. Narkotyk jest dla niego jedyną, znaną mu i dostępną formą obrony przed bólem istnienia, paradoksalnym schronem, w którym przyjdzie mu kiedyś zginąć.

Społeczeństwo, ze swymi oczekiwaniami i wymaganiami, pozornie tylko jest gotowe do przyjęcia narkomana na swoje łono, udając jakże często, że chce mu dać możliwość normalnego życia.Przecież naszą normą jest nieraz fałsz, obłuda, gra pozorów. Narkoman czuje tę warstwę pozoru i fałszu, która kryje się pod propozycją przejścia na stronę normy.

A tak naprawdę, to nie za bardzo przecież lubimy odmieńców, jakimi są narkomani. Sądzę, że nie potrafimy ich akceptować, gdyż są niejako uosobieniem naszych wad, mając zbudowany z nich swój kościec moralny. Nie zechcą oni skorzystać z naszej wyciągniętej nieszczerze pomocnej ręki, póki ta ręka nie będzie symbolizować autentycznej, partnerskiej propozycji pomocy bez wymówek i łajań. Potrzebna jest do tego pokora, szacunek dla cudzego nieszczęścia, a także wiara w człowieka i jego wielkie możliwości.

Trzeba chcieć i umieć pomóc tym ludziom, aby móc dźwignąć ich z mogił, do których wchodzą za życia. Aby tego dokonać, musimy głęboko ich zrozumieć, a przez to pokochać takimi, jakimi są z całym ich dobrem i złem. Przecież brud, jakim są pokryci, a który tak bardzo nas mierzi, pochodzi ze śmietniska naszego zła, na które wyrzucamy codziennie nasze świństwa w postaci kłótni, faryzeuszostwa, chamstwa, kłamstwa i nieuczciwości.

Narkomani odrzuceni często przez własnych rodziców, pozbawieni przez to wzorów do naśladowania, są w gruncie rzeczy bezbronni, a przez to niezwykle podatni na przyklejanie się do nich wszelkich nieczystości. Powinni oni być naszym wyrzutem sumienia, będąc przecież tworem naszego nieudanego życia osobistego i społecznego. To my tworzymy tę społeczną plagę, lekceważąc pochopnie to, co w życiu najważniejsze: miłość do drugiego człowieka; burząc poczucie bezpieczeństwa i godności, rwąc nici przyjaźni, depcząc bliźniego w imię własnych, niegodnych celów. Wielu spośród nas zostaje narkomanami, wchodząc nieświadomie do krainy ułudy szczęścia, która wciąga ze straszliwą siłą w głąb otchłani, na samo dno bólu, rozpaczy i strasznej śmierci.

W narkomanii nie ma problemu nieuleczalności. Jest to termin ukuty z naszej bezradności i niewiedzy. Powinien on zniknąć ze słownictwa pojęć dotyczących tych ludzi, gdyż jest on jedynie wyrazem naszej niemożności i nie może być dla nas usprawiedliwieniem wobec ludzi oczekujących pomocy.

Moim wielkim marzeniem było stworzenie uczciwego systemu działań z ludźmi, którzy zgubili się kiedyś, lub których zgubiono w życiu, zabłąkanymi w obszarach nieudanego w ocenie społecznej życia, gdzie normą moralną jest inna norma, różniąca się od powszechnie uznawanych, zaś codziennością lęk i zagrożenie. Każdy system pedagogiczny musi opierać się na jakiejś koncepcji moralnej i pewnych założeniach teoretycznych.

System Monar, o którym chcę Państwu opowiedzieć, jest eklektycznym zbiorem założeń i myśli wielu wielkich pedagogów, takich jak: Pestalozzi, Flanagan, Makarenko, Korczak, na których opierając się pragnąłem nauczyć siebie i innych miłości do młodzieży, wrażliwości na bogactwo ich osobowości, pokory, ofiarności, energii i uporu, a przede wszystkim partnerstwa i myślenia o innych w kategoriach dobra, a nie zła. Ta fanatyczna wiara w pokłady dobra i wielkich możliwości tkwiących w każdym człowieku, bez względu na to, kim jest w obecnej chwili, pozwala mi zawsze głęboko i szczerze wierzyć, że tym razem na pewno się uda.

Moją koncepcją moralną jest zbiór zasad Kościoła katolickiego, które interpretuję przez pryzmat mojego świeckiego życia, pełnego przecież nieuchronnych błędów. Zdaję sobie sprawę z odstępstw od czystych prawd i przykazań, które jednak, poprzez patynę świeckości, nabierają wymiarów osiągalnych dla tej młodzieży. Mniemam, iż uczę ich życia godnego, w którym jest zawsze miejsce na Boga, miłość bliźniego, uczciwość i ofiarność wobec Ojczyzny.

Każdy człowiek, zajmujący się młodzieżą, musi nieuchronnie zadać sobie pewne pytania i starać się na nie odpowiedzieć:

Skąd wiem, że to jest słuszne?

Czy mam prawo ingerować tak głęboko w ludzką osobowość?

Kto dał mi prawo decydowania o losie ludzi znajdujących się pod moją opieką?

Czy błąd popełniany przez człowieka, za który dzisiaj karzemy w imię jakichś założeń, jutro nie okaże się czymś zupełnie odwrotnym?

Wydaje mi się, że odpowiedź na te trudne pytania może brzmieć tak: człowiek jest omylny i błądzący, jednak musi dokonywać wyborów, decydować w imię dobra ludzi, często za nich, gdyż w przeciwnym wypadku może nie zdołać w porę pomóc im w powrocie z ich śmiertelnej drogi. Sumienie jest jedynym zwierciadłem, w którym odbijają się nasze błędy, trzeba umieć natychmiast je korygować.

Człowiek pracujący z narkomanami musi być bardzo otwarty na własne błędy, gotowy do natychmiastowego przyznania się do nich i naprawienia ich.' Znajduje się on pod ciągłą surową kontrolą młodzieży i nie może pozwolić sobie na jakąkolwiek ekstrawagancję czy fałszywy krok. Praca z tą młodzieżą należy do najtrudniejszych zadań stojących przed nami. Nieraz jeszcze wrócę do tych spraw.

Prawie wszystkie znane mi instytucje w Polsce, których celem jest pomaganie tzw. trudnej młodzieży, są zorganizowane na zasadach kombinatów lekarsko-psychologiczno-pedagogicznych, w których młody człowiek jest zaledwie małym trybikiem, podmiotem w ogromnym mechanizmie zależności i podległości. Być może, kombinat taki jest użyteczny przy chorym ciele, które wymaga troskliwej opieki i wielu zabiegów, natomiast tam, gdzie przede wszystkim chora jest dusza, potrzeba przestrzeni życiowej, luzu i swobody działań samej młodzieży. Musi ona czuć, że wszystko od niej zależy, wszystko, a to, co ją otacza, może ulepszać, zmieniać, przebudowywać.

Pedagodzy często, niestety, stwarzają namiastkę domu dla młodzieży, którą wychowują, udając, poprzez manipulację, że od niej samej dużo zależy. W rzeczywistości jest to wierutne kłamstwo. Dorośli, myślę, prawie nigdy nie zaryzykowaliby oddania młodzieży we władanie domu, gospodarstwa, władzy ustawodawczej i wykonawczej. Pomoc, owszem, ale zawsze z przytłaczającym ich udziałem. A to jest jedynie zabawa w prawdziwe życie, a nie życie, którego trzeba uczyć się metodą prób i błędów, powoli, ale samemu.

Te oczywiste w moim mniemaniu prawdy są bardzo rzadko stosowane w praktyce wychowawczej. Generalnie mówimy o partnerstwie, a jesteśmy dalecy od tej zasady. Wymagamy uczciwości - będąc często nieuczciwymi, wprowadzamy dyscyplinę - a sami jesteśmy chaotyczni i łamiemy regulamin. Ta rozbieżność między wymaganiami a ich realizacją, rozmijanie się w słowach i czynach jest głównym powodem naszej małej skuteczności w działaniu z trudną młodzieżą.

Posłużę się w tym miejscu przykładem ilustrującym rozmijanie się teorii i praktyki. Wizytowałem kiedyś ośrodek resocjalizacji, o którym fama głosiła, że jest bardzo nowoczesny i prowadzony niezwykle interesująco. Rzeczywiście, to, co ujrzałem, było fascynujące. Piękne pokoje, urządzone w różnorodnym stylu, czystość i ład. Kierownik tego ośrodka opowiadał o programie pracy z ludźmi i było to niezmiernie przekonujące. W pewnym momencie wyszedłem z ogólnego zebrania "ważnych" i niechcący wszedłem do jakiegoś pomieszczenia, które okazało się toaletą pełną stłoczonych ludzi. Zapytałem, czy są pacjentami. Okazało się, że tak, i mają przykazane nie wychodzić stąd do końca wizytacji. Jeden z nich opowiedział mi pokrótce, jak wygląda prawda o ich ośrodku. Byłem trochę zaszokowany takim obrotem sprawy, ale wzbogaciłem się przez tę przygodę o nowe doświadczenia.

Myślę, że w domach Monaru, choć wygląda to na chwalenie się, nie ma takiej rozbieżności w teorii i praktycznej jej realizacji, choć dużo ludzi jest przekonanych, że nie różnią się one zbytnio od wielu pomników naszej niemożności pedagogicznej.

Musimy pamiętać, że głębokie zaburzenia zachowania można korygować głównie poprzez osobiste oddziaływanie i własny przykład.

Wychowanie człowieka to nie manipulowanie nim poprzez system nakazów i zakazów. Nic, ponad danie siebie młodzieży nie da się zrobić. Im bardziej autentyczni będziemy w wychowywaniu, im więcej damy z samych siebie, tym większe osiągniemy efekty w postaci zmian w jej zachowaniu, poglądach, trwałych nastawieniach.

Poruszam to wszystko dlatego, że praca w systemie pedagogicznym Monar powinna być zbliżona do tych zasad. Bez przestrzegania ich nie można nawet marzyć o minimalnych efektach, a cóż dopiero o zmianie postaw czy hierarchii wartości młodzieży, którą dano nam pod opiekę. Młodzież ta oczekuje od nas tego, o czym pisze młoda narkomanka do mnie:

"Przyjacielu mój
Daj mi trochę siebie,
siłę, odwagę, zaufanie do ludzi
Ciężko odzyskać stracone lata
kiedy jedynym pragnieniem
była pompka, kompot,
czasem śmierć.
Chcę żyć inaczej.
Dałeś mi już wiele,
lecz jeszcze za mało
Za mało, by mieć radość życia
podziwiać piękno
pozbyć się wątpliwości
Godzić się z najbardziej gorzką prawdą
z rozczarowaniem, bólem
Daj mi więcej
Przyjacielu mój
daj mi trochę siebie,
bym mogła i ja dać innym."

Trzeba uświadomić sobie, że przy rozwiązywaniu problemu narkomanii mamy do czynienia z wielowarstwowością różnorodnych postaw u młodego człowieka. Na samym dnie, w zakamarkach niedostępnych z pozoru nikomu, znajduje się warstwa dobra, nie spaczone marzenia, zdrowe ambicje, uzdolnienia, słowem - warstwa idealna. Pokrywają gruba powłoka zaburzeń zachowania, wykształcona między innymi poprzez nieprawidłowości okresu dzieciństwa i młodości. Plątanina niespełnionych nadziei, skrytość, agresja, zaburzona samoocena, kompleksy itp. tworzą warstwę nieprzystosowania, stanowiącą idealną pożywkę pod powstanie trzeciej warstwy - będącej niejako jej owocem - warstwy narkomanii, z jej brudem narastającym w trakcie rozwoju nałogu, związanym z życiem narkomana, które podporządkowane jest bez reszty narkotykowi i sposobom jego zdobywania. Bezwzględność, oszustwo, cynizm, a nieraz i okrucieństwo, w końcu przestępstwo - oto, oprócz innych nie wymienionych tu objawów, zawartość tej wierzchniej warstwy osobowości narkomana, która tak bulwersuje społeczeństwo i każe mu, jak dotąd, jedynie potępiać tych ludzi.

Tak opancerzony przychodzi młody człowiek do "Monaru". Maska narkomana to pierwsza zapora w dojściu do niego, do tkwiących w nim zasobów życiodajnego dobra. Trzeba ją zdjąć, ale w taki sposób, żeby otwierając człowieka nie naruszyć istoty jego człowieczeństwa, jego godności, aby nie przeciąć delikatnej sieci prawidłowych połączeń, które poprzerastane są rakową tkanką aktualnej postawy narkomana, nastawionej na branie za wszelką cenę, depczącej elementarne zasady ludzkiego współżycia.

Operacja zdjęcia maski, której dokonuje się na pierwszym spotkaniu terapeutycznym z nowo przyjętym, jest częstokroć najboleśniejszym z zabiegów terapeutycznych w całym okresie pobytu w domu "Monaru". Przypomina to zabieg wyrwania bolącego zęba, który trzeba najpierw rozchwiać i podważyć, zanim się go wyjmie. Trzeba dokonać cięć umożliwiających nowicjuszowi, który zdecydował się na walkę z samym sobą (czytaj: z narkomanem), spojrzenie w głębię zła narosłego w toku działań narkomańskich. Musi on sobie uświadomić i pozwolić, aby uświadomili mu to inni, ile - stracił przez nałóg, dokąd zaszedł i jaki jest jego stosunek do ludzi i samego siebie.

Dokonać tego wglądu można tylko w atmosferze pełnego zrozumienia ze strony otaczających go, w tym trudnym dla niego momencie, ludzi, a także uświadomienia mu, że oni też byli kiedyś tacy sami jak on. Tylko ci młodzi ludzie, przebywający w domu Monaru, mają prawo zadawania pytań okrutnych, tylko oni, którzy przeszli niedawno swoją gehennę oczyszczenia, mogą niszczyć - często w bezwzględny, ale i bezbłędny sposób - rakową tkankę nałogu. Nie dokona tego nigdy terapeuta sam. Grupa terapeutyczna jest tu nieodzownym narzędziem. Kierując się własnymi, bogatymi doświadczeniami z przeszłości i intuicją, jest ona w stanie rozszyfrować postawę lawirującego i próbującego usprawiedliwiać się człowieka, który za wszelką cenę chce dobrze wypaść.

Przyjmowaliśmy kiedyś chłopca, który wrył się w moją pamięć z powodu tragizmu postawy, jaką wtedy, przy pierwszym spotkaniu z nami, zaprezentował. Nigdy nie potrafię przyzwyczaić się do nieprawdopodobnych oszustw popełnionych w celu osiągnięcia upragnionego narkotyku.

Chłopak, 24 lata, z rozbitej rodziny, biorący 8 lat, w tym 6 lat w ciągu, to znaczy bez przerwy. Brał kompot, który sam produkował. Bardzo zniszczony fizycznie i psychicznie. Pięć dni odtruwany w szpitalu i, oczywiście, nie odtruty tak, jak należy. Trzymał się dosłownie na ostatnich nogach. Po sakramentalnym pytaniu kogoś z grupy: - Czy wiesz, na co decydujesz się, przychodząc do Monaru? odpowiedział: Oczywiście. Dojrzałem już do całkowitego zerwania z tym świństwem. Straciłem przez narkotyki wszystko.

Przemowa była śliczna i przekonywająca.

- No dobrze, stary - powiedział w końcu ktoś - ale może przejdziesz do konkretów.

- Do jakich konkretów? - zdziwił się delikwent - przecież ja już wszystko powiedziałem.

- To, co powiedziałeś, mówiłeś pewnie każdemu lekarzowi, który pytał cię o twój życiorys.

- Tak - przyznał się - a o co chodzi, czy mam zmyślać?

- Nie! Powiedz naprawdę, co straciłeś ćpając.

Chłopak zaczął płakać. Mówił o rzeczach strasznych, o tym, że chciał zabić swoje dziecko i jak się do tego zabierał, opowiadał o swoim upodleniu i o robieniu dosłownie wszystkiego, aby brać za wszelką cenę. Nastąpiła cisza. Prawie wszyscy ulegli atmosferze tej niesamowitej, tragicznej opowieści o dnie ludzkiego życia. Łzy dopełniły reszty.

- Przyjmujemy go, mówi prawdę, tak było.

- No to co z tego, że tak było, ale on nie jest szczery z nami - powiedział chłopak z dwuletnim stażem pobytu. Ja także czułem, że coś jest nie tak.

- Dajecie się robić, że głowa boli, nie widzicie, że on ma nas głęboko gdzieś.

Poparło nas paru innych chłopców. Zaczęliśmy naciskać go, atakować. Grupa zaczęła lekko szemrać, ktoś wzruszył ramionami na znak, że chyba nam odbiło.

I nagle on się otworzył.

- Tak bardzo chcecie znać prawdę, no to ja wam powiem. W ogóle nie chcę tu być, chcę przetrwać, bo mam taki układ.

- No mów, stary, dobrze mówisz - zachęciłem go ciepło. Spojrzał na mnie i zaczął:

- Ćpanie mam sto metrów stąd, pod cegłami. Myślę tylko o tym, żeby wziąć. Kumple dowiozą mi, kiedy będę chciał. Wiem, że to nie ma sensu. Przegrałem kolejny raz, zaraz idę, nie mógłbym tu zostać.

Reakcja grupy była taka, jakiej oczekiwałem:

- To fajnie, że się odkryłeś. Czy sądzisz, że ja byłem inny - perswadował bezzębny chłopak. Śliczna dziewczyna, siedząca obok nawracanego poklepała go po plecach:

- Kochany, tu sami swoi, jak bym ci powiedziała o sobie, to byś zwątpił.

- No to opowiedz - zachęciłem ją i przestaliśmy nagle zajmować się tym chłopcem.

Został pośród nas, przysłuchując się opowieściom innych. Już nie bierze. Niedawno ożenił się i razem z żoną zaniósł dyplom ukończenia szkoły na grób matki, która nie doczekała tej szczęśliwej chwili zmartwychwstania własnego syna.

Dużo czasu musi upłynąć, aby uzyskać rzeczywisty wgląd w narkomańskie wnętrze. Mechanizmy obronne, ukształtowane przez wiele lat trwania nałogu, bronią skutecznie dostępu do zrozumienia istoty brania, a przez to konieczności wyjścia z nałogu. Trzeba cierpliwie czekać, aż młody człowiek zorientuje się, po co tu jest i czemu służy zespół stosowanych w Monarze działań. Ci, którzy zostają, nawet nie rozumiejąc i buntując się, ale zawierzając nam jednak, robią pierwszy, niezmiernie trudny, ale niezwykle znaczący krok na nowej drodze.
Nowicjat

Pierwszy etap nauki życia nazwaliśmy nowicjatem, według wzoru działań wielu klasztorów. Zadaniem nowicjatu jest przygotowanie człowieka do zrozumienia przyczyn sięgania po narkotyki, choć tak naprawdę jest ich przecież tak wiele, jak wielu jest różnych ludzi. Warto jednak znać choćby główne powody brania, gdyż pomaga to bardziej świadomie znosić ciężary, które niesie ze sobą nowicjat.

Od pierwszej nieomal chwili nowicjusz staje przed wysokimi wymaganiami ze strony grupy. Są to początkowo zadania dotyczące elementarnych spraw związanych z samym sobą, jak: czystość, punktualność, zdyscyplinowanie, a także związanych z włączeniem się w cykl życia domowego, którego istotnym elementem jest wspólna praca.

Jak już pisałem, system oparty jest na doświadczeniach, z których wynikało, że dotychczasowe niepowodzenia polegały na wprowadzaniu narkomanów w pewne gotowe, zinstytucjonalizowane struktury, podtrzymujące w dalszym ciągu ich postawy inercji i nie wyzwalające własnej aktywności życiowej.

Mój eksperyment nie opierał się więc jedynie na mechanicznym przeniesieniu ich w inne miejsce, które nie było szpitalem psychiatrycznym czy inną instytucją, ale na ustawieniu ich w takiej sytuacji, w której nie mieliby już alibi, że to inni zawinili, że na układy nie ma rady, że stworzono coś, co ich nie satysfakcjonuje, ale nie mogą przecież tego zmienić. Powiedziałem im: "Mamy coś, z czym możecie zrobić, co chcecie, stwórzcie tutaj to, o czym marzycie, pokażcie, co potraficie, zależy to od was samych".

Każdy narkoman na ogół bardzo narzeka, oskarża otoczenie, użala się nad swoim losem i samym sobą. Ja na dzień dobry zabieram im to, mówiąc: "Koniec z tym ponurym przynudzaniem". Daję w zamian sytuacje i możliwości kształtowania nowej rzeczywistości, bliskiej ideałowi społecznemu, gdzie panują normalne relacje między ludźmi, gdzie po wielu latach pustki zaczyna przebiegać wreszcie prawidłowa wymiana informacji z otoczeniem. W autentycznych, namacalnych dokonaniach odnajdują oni potwierdzenie swojej możności i wartości. Pozbawiam argumentacji tych narkomanów, którzy twierdzą, że ich branie to kontestacja i dowartościowują się tą pseudoideologią. Postawieni wobec możliwości realizowania się widzą, jak niewiele potrafią i mają do powiedzenia, jak ubogi w gruncie rzeczy jest zakres ich potrzeb i jak fałszywy stworzyli sobie obraz siebie samych. Umożliwiam im wgląd we własne wnętrze i po raz pierwszy nie ucieczkę i przerzucenie odpowiedzialności na innych, lecz próbę odnalezienia odpowiedzi we własnych błędach i zaburzeniach.

Nowy człowiek, przychodzący do nas, jest lekko zdezorientowany, trudno mu zorientować się, co tu jest grane, wchodzi w miejsce, gdzie dzieją się sprawy nie mieszczące się w jego wyobrażeniach. Mógł oczekiwać, według znanych sobie schematów kolejnej odtruwalni, domu dla ubogich, puszki lub w najlepszym przypadku hipisowskiej komuny.

Tymczasem życie u nas nie jest schronem, enklawą, a więc znowu alienacją, lecz jest treningiem przed powrotem w normalność. Zorganizowaliśmy je na zasadach przeciętnego domu, w którym się mieszka, pracuje, robi zakupy, planuje wydatki, myśli o przyszłości, wspólnie rozwiązuje codzienne problemy, dużo rozmawia ze wszystkimi. Społeczność jest rodziną, w której wszyscy współdziałają dla jej dobra, w której każdy ma swoją rolę i swoje miejsce. Jest ona zorganizowana jakby na dwóch płaszczyznach, ogarniających dwie główne sfery życia człowieka: życie rodzinne i życie społeczne. Koordynuje je Zarząd Domu, .którego członkowie sprawują określone role. I tak: życie rodzinne organizują prezes, pełniący funkcję ojca, i gospodyni domu, która jest matką.

Prezes ustala ze wszystkimi, co jeszcze trzeba zrobić, aby zabezpieczyć dom niejako od strony materialnej, co trzeba ulepszyć, naprawić, kupić czy wykonać. Gospodyni natomiast ogarnia sferę domową, intymności, wyznaczoną przez takie czynniki, jak: czystość, porządek, sprawy związane z kuchnią. Ona przypomina o zmianie pościeli, podlewaniu kwiatów, świeżych bukietach na stole w jadalni, zapastowaniu podłogi, ale także odpowiednim przyjęciu gości, zrobieniu herbaty choremu koledze, przygotowaniu pokoju dla odwiedzających rodziców.

Sferę społeczną, związaną z pracą, organizuje kierownik pracy, który codziennie, na porannej odprawie, przydziela poszczególnym osobom zajęcia w zależności od potrzeb i zadań do wykonania ustalonych wcześniej przez grupę, tak więc wszyscy orientują się, co trzeba wykonać i dlaczego. Praca wykonywana jest przez wszystkich bez wyjątku, stanowi ona nieodłączny i istotny czynnik procesu stawania się człowiekiem. Praca w okresie nowicjatu powinna być użyteczna i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin