Diabeł w siodle - Victoria Holt.pdf

(1517 KB) Pobierz
126641540 UNPDF
Victoria Holt
Diabeł w siodle
The Devil on Horseback
Przełożyła Elżbieta Gepfert
126641540.002.png
Derringham Manor
Rozdział 1
Cały ciąg nieszczęśliwych zdarzeń doprowadził mnie do Château Silvaine. Mój ojciec był
kapitanem i utonął, kiedy miałam pięć lat. Matka, która całe lata przeżyła skromnie, lecz we
względnym komforcie, nagle była zmuszona zarabiać na życie. Twierdziła, że kobieta bez pensa
przy duszy musi żyć albo z miotły, albo z igły, chyba że otrzymała jakieś wykształcenie, które
potrafi wykorzystać. Jako osoba należąca do tej właśnie kategorii miała dwie możliwości: mogła
uczyć młodych albo być towarzyszką starszych. Wybrała to pierwsze. Była kobietą o silnym
charakterze i pragnęła sukcesu. Dzięki skromnym środkom, jakie jej pozostały, wynajęła niewielki
domek w posiadłości sir Johna Derringhama w Sussex i otworzyła tam pensję dla panien.
Przez kilka lat przedsięwzięcie to, choć nie kwitło, gwarantowało nam wszystko, co niezbędne
do życia. Sama byłam tam uczennicą i dzięki matce uzyskałam solidne wykształcenie, od początku
zakładając, że w odpowiednim czasie podejmę pracę jako druga nauczycielka. Zresztą
wykonywałam ją przez ostatnie trzy miesiące.
— Będziesz tu mieć spokojne życie, Minello — mówiła matka.
Dała mi po sobie imię Wilhelmina. Pasowało do niej, ale dla mnie jakoś nie było odpowiednie.
W dzieciństwie nazywano mnie Minellą i tak już zostało.
Myślę, że mama lubiła tę pensję głównie dlatego, że dzięki niej uzyskiwała środki na moje
utrzymanie. Córki Derringhamów, Sybil i Maria, były naszymi uczennicami, i dzięki temu również
inne rodziny przysyłały swoje dzieci. Mówiono, że to lepiej, niż trzymać w domu guwernantkę.
Kiedy w Derringham Manor zjawiali się goście, ich dzieci oddawano na pensję. Oprócz czytania,
pisania i liczenia matka uczyła je dobrych manier, ogłady, tańca i języka francuskiego.
Sir John był człowiekiem wielkodusznym i szlachetnym, chętnym do pomocy kobiecie, którą
podziwiał, tak jak mamę. Posiadał rozległe ziemie nawadniane niewielką, lecz przepiękną rzeczką,
w której roiło się od pstrągów. Wielu bogatych ludzi, czasem nawet z dworu, przyjeżdżało do
Manor, by łowić ryby, polować na bażanty albo na lisa. Te wizyty miały dla nas dość duże
znaczenie, gdyż sir John polecał pensję mamy rodzinom, które zjechały tu z dziećmi. One to,
zjawiające się u nas na krótki czas, były, jak nazywała je ze zwykłą szczerością matka, „konfiturą
do chleba. Zarabiałyśmy dosyć na stałych uczennicach, ale oczywiście za krótkotrwałą naukę
żądałyśmy wyższych opłat. Chętnie więc przyjmowałyśmy takich uczniów. Byłam pewna, że sir
John wie o tym i z przyjemnością nam w ten sposób pomaga.
Aż nadszedł dzień, który okazał się znaczący w moim życiu. Do Derringham Manor przybyła z
wizytą francuska rodzina Fontaine Delibes. Do hrabiego Fontaine Dełibes od razu poczułam
antypatię. Wydawał się nie tylko wyniosły i arogancki, ale też stronił od innych, jakby uważając,
że przewyższa ich pod każdym względem. Hrabiny prawie nie widywałam. Za młodu musiała być
piękna. Nie znaczy to, że teraz była stara, ale ja w swej niedojrzałości każdego po trzydziestce
uważałam za staruszka. Margot miała wtedy szesnaście lat, ja osiemnaście. Dowiedziałam się
później, że Margot przyszła na świat w rok po ślubie hrabiego i hrabiny, która była wtedy zaledwie
siedemnastolatką. O ich małżeństwie wiele słyszałam od Margot, która — dzięki uprzejmości sir
Johna — trafiła oczywiście na naszą pensję.
Obie z Margot polubiłyśmy się od pierwszej chwili. Może dlatego, że miałam naturalną
zdolność do języków i mogłam paplać i plotkować z nią po francusku z większą łatwością niż
mama, która wyrażała się bardziej poprawnie, czy Sybil i Maria, których postępy w nauce języka,
126641540.003.png
jak mówiła mama, przypominały tempem raczej żółwia niż zająca.
Z naszych rozmów odniosłam wrażenie, że Margot sama nie jest pewna, czy kocha czy
nienawidzi ojca. Przyznała, że się go boi. Domem i ziemiami, których chyba był właścicielem,
rządził jak feudalny władca. Wszyscy odczuwali przed nim lęk. Czasami bywał wesoły i łaskawy,
ale często zaskakiwał swoim postępowaniem. Margot opowiadała, że jednego dnia potrafił
wychłostać służącego, a następnego dać mu pełny trzos. Przy czym te dwa wypadki nie miały
zwykle nic ze sobą wspólnego. Rzadko żałował swego okrucieństwa, a jego hojność nie wynikała z
wyrzutów sumienia. Tylko raz tak było, stwierdziła tajemniczo Margot. Ale kiedy usiłowałam się
czegoś dowiedzieć, nie powiedziała ani słowa więcej. Z pewną dumą dodała, że jej ojca nazywano
Le Diable, oczywiście za jego plecami.
Był bardzo przystojnym mężczyzną, w mrocznym, demonicznym stylu. Jego wygląd pasował
do wszystkiego, co o nim słyszałam. Pierwszy raz zobaczyłam go niedaleko pensji. Na czarnym
koniu rzeczywiście wyglądał jak postać z legendy. „Diabeł w siodle, nazwałam go od razu i przez
bardzo długi czas inaczej o nim nie mówiłam. Był pięknie ubrany. Francuzi są zawsze wyjątkowo
wytworni i choć sir John także prezentował się elegancko, nie mógł się nawet równać z Diabelskim
Hrabią. Fular pod szyją Diabła spływał falą delikatnej koronki, tak jak i mankiety wokół
nadgarstków. Marynarkę miał ciemnozieloną i tego samego koloru kapelusz. Nosił perukę z
białych włosów, a w koronkach na szyi dyskretnie migotały diamenty.
Nie zauważył mnie, mogłam więc stać i się przyglądać.
Oczywiście matka nigdy nie była zapraszana do Derringham Manor. Nawet liberalnemu sir
Johnowi nie przyszłoby do głowy, by zaprosić do swego domu właścicielkę pensji. Zawsze był
wprawdzie uprzejmy i grzeczny, taką już miał naturę, lecz nie traktował nas na równi pod
względem towarzyskim.
Mimo to zachęcano Margot do przebywania ze mną, gdyż nasza przyjaźń miała jej pomagać w
nauce angielskiego. Gdy jej rodzice wyjechali do Francji, Margot została z nami, by doskonalić
swe umiejętności. Ucieszyło mamę, że jedna z lepiej opłacanych uczennic pozostanie dłużej na
pensji. Rodzice Margot, a zwłaszcza ojciec, odwiedzali jednak Manor od czasu do czasu.
Margot i ja stale byłyśmy razem. Pewnego dnia, niejako w nagrodę, której nie należało jednak w
żadnym razie uważać za precedens, zostałam zaproszona do Derringham Manor na herbatę.
Miałam tam spędzić godzinkę z naszymi uczennicami.
Matka była zachwycona. Kiedy w dniu przed wizytą zamknęłyśmy szkołę, natychmiast zabrała
się za pranie, czyszczenie i prasowanie jedynej sukni, którą uznała za odpowiednią na taką okazję
— z błękitnego płócienka ozdobionego delikatnymi koronkami. Suknia ta należała do matki
mojego ojca. Mama, prasując, pomrukiwała z dumą, pewna, że jej córka bez trudu zajmie miejsce
wśród ludzi z wyższych sfer. Czyż nie wiedziała wszystkiego, czego oczekuje się od młodej
dziewczyny? Czyż nie została wychowana tak, by utrzymywać odpowiedni dystans, jedyną
właściwą postawę wśród tej sfery? Czy nie była w tak młodym wieku lepiej wykształcona niż
ktokolwiek z nich? (To prawda). Czy nie była piękna i dobrze ubrana? (Obawiam się, że to raczej
matczyna miłość niż fakt.)
Wyruszyłam w drogę uzbrojona w zaufanie matki i swoją determinację, by nie sprawić jej
zawodu. Idąc przez sosnowy lasek nie mogłam powiedzieć, że odczuwałam jakieś niezdrowe
podniecenie. Często siedziałam w klasie z Sybil, Marią i Margot, miałam więc znaleźć się w
towarzystwie, które nie było mi obce. Ale gdy wyszłam spomiędzy drzew i zobaczyłam dom
otoczony pięknymi trawnikami, nie mogłam powstrzymać uczucia radości, że znajdę się wśród
tych szarych kamiennych ścian i gotyckich okien. Ludzie Cromwella zamienili dom w ruinę, ale po
Restauracji został częściowo odbudowany. Daniel Derringham, który walczył u boku króla,
otrzymał w nagrodę tytuł barona i ziemię.
126641540.004.png
Trawniki przecinała brukowana aleja, a po obu jej stronach rosły stare cisy, które podobno
miały dwieście lat. Pośrodku jednego z trawników stał słoneczny zegar. Nie mogłam się
powstrzymać i podeszłam, by go obejrzeć z bliska. Na tarczy zegara widniała inskrypcja zatarta
przez czas i wyrzeźbiona tak ozdobnymi literami, że trudno było ją odcyfrować.
„Ciesz się, dopóki możesz, zdołałam odczytać. Resztę napisu pokrywał zielony mech.
Potarłam go palcem i z niechęcią spojrzałam na zieloną plamę. Matka miałaby mi to za złe. Jak
mogłam wejść do Derringham Manor w stanie innym niż nienaganny!
— Trudno przeczytać, nie sądzi pani?
Odwróciłam się szybko. Tuż za mną stał Joel Derringham. Zegar tak pochłonął moją uwagę, że
nie usłyszałam kroków na trawie.
— Mech zakrył słowa — odparłam.
Do tej pory nieczęsto rozmawiałam z Joelem Derringhamem. Był jedynym synem sir Johna i
miał dwadzieścia jeden czy dwadzieścia dwa lata. Już teraz bardzo przypominał swojego ojca.
Miał te same jasnobrązowe włosy i jasnoniebieskie oczy, orli nos i łagodne usta. Kiedy myśli się o
sir Johnie lub jego synu nasuwa się słowo: sympatyczny. Obaj byli uprzejmi i życzliwi dla innych,
a jednocześnie nigdy nie okazywali słabości. Jeśli się dobrze zastanowić, to chyba najlepszy
komplement, jakim można kogoś obdarzyć.
Uśmiechnął się do mnie.
— Powiem pani, co tu jest napisane:
Ciesz się, dopóki możesz,
I chwytaj każdy dzień,
Bo jutro w śmiertelne łoże
Los zechce złożyć cię.
— Dość posępne ostrzeżenie — zauważyłam.
— Ale rozsądna rada.
— Tak, chyba tak. — Pomyślałam, że powinnam wyjaśnić swoją obecność. — Jestem
Wilhelmina Maddox — przedstawiłam się. — Zostałam zaproszona na herbatę.
— Wiem — odparł. — Zaprowadzę panią do moich sióstr.
— Dziękuję.
— Widziałem panią w pobliżu pensji — dodał, gdy szliśmy po trawie. — Ojciec często
powtarza, jak cenna jest ta pensja dla całej okolicy.
— Przyjemnie być użytecznym, równocześnie zarabiając na życie.
— Och, zgadzam się, panno… ee… Wilhelmino. Jeśli wolno, sądzę, że to imię jest dla pani zbyt
oficjalne.
— Nazywają mnie Minella.
— Tak lepiej. O wiele lepiej.
Dotarliśmy do domu. Ciężkie drzwi były lekko uchylone. Otworzył je na oścież i weszliśmy do
holu. Oczarowały mnie wysokie okna, wykładana podłoga i pięknie sklepiony sufit ze
wspornikami. W samym środku stał ogromny dębowy stół z cynowymi talerzami i pucharami. Nad
wykutymi w kamiennej ścianie siedzeniami wisiała broń. Krzesła z okresu Karola i wielki portret
Karola II były najbardziej widocznymi elementami holu. Przystanęłam na kilka sekund przed
portretem, by przyjrzeć się tej ciężkiej zmysłowej twarzy, która byłaby prymitywna, gdyby nie
błysk humoru w oczach i pewna łagodność warg.
— Dobroczyńca rodziny — zauważył Joel.
— Wspaniały portret.
126641540.005.png
— Sprezentował go nam sam Wesoły Monarcha.
— Z pewnością kocha pan ten dom.
— Owszem. Ma to związek z tym, że rodzina mieszka tu przez tyle lat. Został odbudowany
podczas Restauracji, ale wiele fragmentów pochodzi z epoki Plantagenetów.
Zawiść nie jest moją wadą, ale wtedy poczułam jej ukłucie. Przynależność do takiego domu i
takiej rodziny musi być powodem dumy. Joel Derringham nie okazywał tego. Nie sądziłam, by w
ogóle się nad tym zastanawiał. Od zawsze wiedział, że w odpowiednim czasie wszystko to
odziedziczy. Był przecież jedynym synem, a zatem jedynym spadkobiercą.
— Można by stwierdzić — powiedziałam impulsywnie — że jest pan w czepku urodzony.
Wyglądał na zdziwionego. Uświadomiłam sobie, że wyrażam myśli w sposób, którego mama z
pewnością by nie aprobowała.
— Wszystko to — wyjaśniłam — należy do pana. Od dnia, kiedy przyszedł pan na świat… po
prostu dlatego, że pan się tu urodził. Jest pan bardzo szczęśliwy! Przypuśćmy, że urodziłby się pan
w jednym z tych domków w posiadłości!
— Ale z innymi rodzicami nie byłbym sobą — zauważył.
— Przypuśćmy, że zamieniono dwójkę dzieci. To z wioski wychowano jako Joela
Derringhama, a pana jako dziecko farmerskie. Czy ktokolwiek poznałby różnicę, gdybyście obaj
dorośli?
— Mam wrażenie, że jestem bardzo podobny do ojca.
— Dlatego, że tutaj się pan wychowywał.
— Wyglądam tak jak on.
— Tak, to prawda.
— Środowisko… urodzenie… jaki mają wpływ? Ta sprawa od lat jest zagadką dla lekarzy. Nie
da się jej rozwiązać w ciągu kilku chwil.
— Obawiam się, że byłam impertynencka. Głośno myślałam.
— Z pewnością nie. To ciekawa teoria.
— Zachwycił mnie ten dom.
— Cieszę się, że zrobił na pani takie wrażenie. Poczuła pani jego wiek, obecność duchów moich
zmarłych przodków.
— Mogę tylko powiedzieć, że mi przykro.
— Mnie nie. Podobała mi się pani szczerość. Teraz zaprowadzę panią na górę. Z pewnością już
tam czekają.
Z holu do góry prowadziły szerokie schody. Wspięliśmy się po stopniach i dotarliśmy do galerii
z portretami. Potem przeszliśmy dalej kręconymi schodami aż na podest, gdzie zobaczyłam kilkoro
drzwi. Joel otworzył jedne z nich i natychmiast usłyszałam głos:
— Już jest. Wejdź, Minello. Czekamy.
Ten pokój nazywano solarium, gdyż zbudowano go tak, by chwytał promienie słońca. Na
jednym końcu stał rozpięty na ramie gobelin. Przy nim pracowała lady Derringham. Z drugiej
strony ustawiono kołowrotek. Zastanawiałam się, czy jeszcze ktokolwiek go używa. W samym
środku stał duży stół z rozłożonym haftem. Później dowiedziałam się, że tu właśnie haftowały
dziewczęta. Stały też klawikord i szpinet; wyobrażałam sobie, jak zmieniała się ta sala, gdy
robiono miejsce do tańca. Niemal widziałam migające świece, damy i dżentelmenów w
wykwintnych ubraniach.
— Nie wytrzeszczaj tak oczu, Minelle — krzyknęła Margot swym silnie akcentowanym
angielskim. (Zawsze wymawiała nasze imiona z francuska.) — Nigdy jeszcze nie widziałaś
solarium?
— Przypuszczam — wtrąciła Maria — że ten dom jest całkiem inny niż pensja.
126641540.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin