Wańkowicz Melchior - Ziele na kraterze.pdf

(1651 KB) Pobierz
110177086 UNPDF
Kiełkowanie.
Wielkopolskie niemowlęctwo.
Najpierw był embrion.
Potem było w łonie matki zamknięte pulsujące życie.
Wreszcie był dziecinny pokój — świat nie do ogarnięcia w całym swoim ogromie,
całej niespożytej różnorakości. Dla opanowania tego pokoju przebyć dopiero
trzeba było całe epoki poprzez rozróżnianie poszczególnych sprzętów.
Nim się ogarnęło dziw nad dziwy — kończenie się miękkości dywanu i poczynanie
się twardości podłogi, uchylanie się jednego, z lekka poznanego świata i
ukazywanie się drugiego, absolutnie nierozpoznawalnego, którym było wnętrze
szafy po rozwarciu się drzwi, nim się opanowało wstrząs, jakim jest odbicie w
lustrze, i zupełnie przechodzące pojęcie zjawisko szyby, po której z tamtej
strony łazi mucha — dumną opoką, z której szły dzień w dzień te wspaniałe
podboje, było głębokie łóżeczko, kolebusia, obciągnięta kretonem, mieszcząca w
sobie zasiedziałe sprawy: kołderkę, przyjemnym ciepłem podpełzającą pod brodę,
ściankę kolebusi, łaskawym cieniem wstającą między oczkami, zapuchającymi na sen
a dalekim mżeniem nieznanej lampy, sztucznego kota z obcmoktanym ogonem.
To łóżeczko — ląd stały, prowincja pierwsza, z której powstaje imperium życia,
brania wypadowa w awanturę świata zewnętrznego — pozostaje przez długie lata
dziecinne czymś mającym znaczenie nadnaturalne. Jeśli w tym czymś nadnaturalnym
zdarzy się jakiś ewenement, jest on przyjmowany z maksimum wzburzenia: takim
jest zasiusianie prześcieradła, kiedy się już wyawansowało do wysadzania na
nocniczek, wetknięcie się nagłe psiej głowy za siatkę, wtargnięcie konika
polnego, spadnięcie w nocy poduszki na podłogę. Bezradność dramatycznego
powiadamiania Mamy, śpiącej obok: „Mama — paduśka zgubiła się", jest równie
alarmistyczna, jak na przykład byłby pewnego dnia komunikat, że znikły kopalnie
węgla i już odtąd będzie zimno.
Łóżko — czasem zdradzało. Matka, wróciwszy późno, zastawała dwie skostniałe
figurki śpiące na kołdrach. Położyły się tak, żeby nie zasnąć i doczekać Mamy.
Licha tam!... Zdradziło i wciągnęło łóżeczko.
Mama to rozumie — ten związek z łóżkiem. Mama jest duża — opanowała już nie
tylko dręczącą zagadkę muchy za szybą, jest nie tylko bez ceremonii z wnętrzem
szafy, ale przemierzyła lądy, od których w głowie się mąci. A i teraz jednak,
kiedy dozna krzywdy od „Olbzyma" — smyka do łóżka. „Olbzym", którego korci
własna niegodziwość, po chwili pyta dosyć niepewnym głosem:
— Co ty tam robisz?
— Siedzę sobie — odpowiada głos z łóżka-fortecy.
Jest w tym zaznaczenie skrzywdzenia, anons, że pozycje są ufortyfikowane, ale że
istnieje gotowość do pertraktacji.
To łóżeczko dziecinne — to był pierwszy cypel nowego życia, wynurzającego się z
topieli, rozpoczynanego w mieszkaniu na trzecim piętrze warszawskiej kamienicy
czynszowej na Elektoralnej. Front kamienicy zajęty był przez sklep gotowych
ubrań pana Segała; w oknach sklepu stały zabójcze brunety z wosku w tandetnych
ubraniach; w bramie pyszniły się gabloty pana Piekacza, fotografa, który miał
pracownię w podwórzu; okna naszego mieszkania wychodziły na toż samo zaplute
podwórko, na którym chrypiały zaropiałe dziady; mieszkanko to na trzecim piętrze
nie miało windy, elektryczności, łazienki, miało za to pluskwy o żelaznych
zasadach i ubikację zrujnowaną. Było zimno. Na opał nie było nas stać.
Przed urodzeniem pierwszego dziecka matka jego została porażona nieszczęściem: w
lipcu 1919 roku polegli w odstępie trzytygodniowym jej jedyni, nad wszystko
ukochani bracia. Jako starsza siostra w domu, który za ich wczesnego dzieciństwa
odumarła matka, była ich opiekunką. Teraz, kiedy powstawała Polska i zdawało
się, że rozpocznie się nowe życie, zabrakło ich.
Kiedy Krysia wreszcie przyszła na świat w tym zimnym mieszkaniu na Elektoralnej,
matka jej nie była zdolna do życia. Przenosząc dziecko do przewijania, trzymała
je kurczowo w obawie, że wypadnie... przez okno. Problemat wygotowania butelki,
ugotowania kaszy, każdy element realnego świata był skomplikowaną nad siły
czynnością.
Świat ten przesiąkał brzydotą. Na pierwsze miejsce wypychała się ohydna
wysiedziana zielona kanapa, na której trzeba było słać wieczorem pościel dla
męża. Przy mijaniu manekinów pana Segała, gablot pana Piekacza, należało wyrobić
w sobie całą skomplikowaną dyscyplinę — niewidzenia.
Ratunki nikłe były i słabe: batik zielony, ukająjący lampę... hejnał z wieży
strażackiej w koszarach Mirowskich... tani kwiatek od przekupki za pobliską
Żelazną Bramą.
I dziecko nie było zdolne do życia. Konało z przeżyć matki i nie mogło oddychać
w tym świecie. Dusiło się. lekarze mówili — „astma", mówili —
„fałszywy krup". Trzy lata gościły w domu butle z tlenem, wilgotne prześcieradła
wisiały dokoła kolebki. Dopiero pediatra, doktor Szenajch, odkrył, że te
duszności są na tle nerwowym, i z wolna wyprowadził z tego dziecko jakąś
surowicą sprowadzoną z Paryża.
Tak zapewne po wybuchu wulkanu ziele na kraterze puszcza ponownie pierwsze pędy
ze spopielałego gruntu — z trudem i niełatwo.
Pomagają mu ptaki, wiatry nanoszące, słońce, woda i bieg lat.
Pomagali koledzy chłopców, narzeczona poległego brata i także pomagał płynący
czas.
Żołnierze z- pancerki przysyłali delegacje, prezenty, krzyżyk złoty, kołderkę,
misiulka. Przyjeżdżali na urlopy, stawali spartym murem dokoła kolebki, patrząc
ponuro i bezradnie.
— Czy jednak wyżyje?...
Czy wzrośnie?...
Czy na wypalonym miejscu pójdą pędy?
Wanda, narzeczona Staśka, siedziała całe noce przy chorej Krysi. Nie zdążyła
sfotografować się na prośbę Staśka w tym krótkim narzeczeńskim okresie
przedzielonym teraz przez przepaść martwego czasu. Chciała zostawić Krysi
fotografię narzeczeńską. Poszła do fotografa w jasnej wiosennej sukience, z
bukiecikiem kwiatów, usiłowała uśmiechać się wesołym dziewczyńskim uśmiechem.
Popiół z kataklizmu dziejowego sypał się na dom, ludzie ratowali się, jak mogli.
Czy dzięki tym lekom paryskim, czy też dzięki tym lekom serc — ziele na kraterze
przechorowało wejście w życie i poczęło rosnąć.
Dwudziestokilkuletni ojciec rodziny był również nie przygotowany do życia.
Wychowano go w nabożnej obawie pokoleń przed stratą majątku. Taki, co stracił
majątek, szedł na rezydenta albo zmywał się z oczu sąsiadów w nieznany świat i
„na pewno gdzieś teraz nocuje po ławkach w parkach miejskich".
A właśnie on stracił majątek, świat otaczający był obcy, siły własne niewiadome
i wiara w możność „zarobienia czegoś" — bardzo mglista.
Tymczasem już wzburzona fala historii wygładzała się drobnym ciurkiem
napływających na wystawy sklepowe towarów.
Po latach uniesień zrobiło się w mieszkaniu na Elektoralnej szaro i bezradnie.
Z tych lat we wspomnieniu moim pozostaje — deska klozetowa. Dłu-gośmy cierpieli
jej brak, nie przypuszczając, że naszą kieszeń stać na inwestycje. Wreszcie
dowiedziałem się ze zdumieniem, że kosztuje drobną sumę, i przyniosłem ją z
triumfem. Odtąd w języku rodzinnym mówiło się: „A może to jest jak z tą deską?"
Co po Mickiewiczowsku znaczyło: „Mierz siły na zamiary".
Wsparty o to doświadczenie, postanowiłem dokończyć zaczęte przed wojną prawo, bo
posiadany dyplom Szkoły Nauk Politycznych był według
oceny teścia (który swoje Dobrogoszczyce wymienił na kamienice, a te z kolei na
błyskawicznie spadające marki) — „dobry dla dziedzica Jodańc, ale nie dla
człowieka, który musi zarabiać".
Zredagowałem więc numer kresowy „Świata" zastrzegłszy połowę dochodu z ogłoszeń
jako honorarium, kupiłem najlepszą, jaka była, lampę naftową, zapakowaliśmy w
pieluszki wciąż chorą Krysię i pojechaliśmy na pół roku mego końcowego kucia do
brata w Poznańskie, gdzie Tol, wróciwszy z kampanii pod zagończykiem Dąbrowskim,
uczepił się dzier-żawczyny.
Tam właśnie przyszła na świat następna córka, Tili. Rodząc się, z punktu
zademonstrowała, że zamierza iść przez życie w sposób lżejszy niż starsza
siostra: po prostu, wybrawszy niedzielne popołudnie, kiedy wszyscy byli w
kościele, skorzystała, że Mama przechodzi od okna, pod którym bawiła się Krysia,
na łóżko, wycelowała, gdzie miękko i wypadła głową na dywanik przy łóżku.
Domownicy otoczywszy kolebkę maleńtasa, którego znaleźli w wyśmienitym humorze,
kiwali głowami. Krysia, licząca rok i dziesięć miesięcy, zajrzawszy do kolebki
rozpromieniła się:
— Rąćki — tili... Nóziećki — tili — pokazywała rozstawionymi paluszkami —
malusieńka tili-tili...
Wobec czego nazwa „Tili", używana żartobliwie, zdawałoby się przejściowo,
przylgnęła.
Łóżeczko Tili stało więc w Jerce. Jerka była to dzierżawa domeny państwowej,
którą Tol otrzymał na osiemnaście lat. Mały domek ekonomski stał na skrzyżowaniu
szos: Leszno—Śrem i Kościan—Gostyń.
Do tego domku spłynęły jakimś cudem ocalałe rozbitki: jakieś trochę trofeów z
polowań najstarszego brata w Afryce i w Azji. Jakieś obrazy Walentego
Wańkowicza. Czechowicza, Smuglewicza, rękopisy Bartelsa, nieco portretów
rodzinnych; wszystko to — w tym domku przy skrzyżowaniu dwu szos, dwu traktów,
przy skrzyżowaniu jakichś nie w pełni nam wówczas znanych rzutów idących z głębi
dziejów w głąb przyszłości.
Sześć głowin dziecinnych znowu rosło ze stratowanego życia. Jur, Hania, Rom,
Irenka — Tolów; Krysia oraz Tili — nasze.
Naokół był pas pól buraczanych, swąd gorzelni, zgrzyt wąskotorówki, tak zwanej
„bimby", bo jechała, ostrzegając dzwonieniem w wielki dzwon. Dalszy pas —
jaśniewielmożnych sąsiedztw, połączonych wszelakim powinowactwem, które
najeżdżały rajdami gwiaździstymi domek przy zapylonym trakcie. Coś widać
emanowało z tych starych portretów i z tych ludzi startych w pierwszym ruszeniu
międzyepoki.
Spotkały się dwa ziemiańskie elementy — wschodni i zachodni. Zabawnie, oni tam w
Poznańskiem — mimo pałaców, lokai, aut — byli bliżsi ludu i bardziej
demokratyczni, a zarazem bardziej obskuranccy i bardziej prostaczkowaci, a
równocześnie więcej cywilizowani. W parafii kościańskiej, w której osiedli
Tolowie, ziemianin utytułowany przepraszał parafię ustami proboszcza z ambony za
zgorszenie, jakiego był powodem, rozstając się z żoną. Wszystko tu się wykładało
„kawę na ławę", po prostu i po Bożemu. W „Gazecie Polskiej" wychodzącej w
Kościanie ktoś bona fuk rewokował, iż nieprawdą jest, co rozgłaszał, jakoby
ksiądz proboszcz żył ze swoją gospodynią. Dzieci nieprawych omal nie było, bo
sprawcy byli za kark doprowadzani do ołtarza. t Kobiety po urodzeniu dziecka
musiały być oczyszczone przez wprowadzenie ponownie przez księdza do kościoła. W
domu żyło się cnotliwie, w Poznaniu, w Warszawie już całkiem nieźle, a w
Berlinie lub Wrocławiu— na całego.
Z tym demokratyzmem, pozwalającym na Zgodną współpracę z chłopem w kółkach
rolniczych, szła w parze zaciekła stanowczość. Pieniądz istotnie mało znaczył u
tych ludzi, ale „kto zacz^— wszystko. Najbogatszy pono człowiek w Polsce,
bankier Rotwand, który jakimś fuksem wżenił się w podupadającą ziemiankę i w
majątek ziemski, nie mógł ani rusz doczekać się rewizyt.
Tata, zarażony jakobinizmem po świecie, układał kuplety pocieszenia ziemiańskiej
kuzynce, szalejącej, że jej brat ożenił się z uroczą, ale nie herbową panną:
Damć radę na twą biedę: Wstaw jej do herbu bede, Naczynie to jest wierne,
Całkiem modernę.
Kiedy przyszła próba, ten śmieszny, solidny, zacofany świat wykazał swą wartość.
Lider poznańskiego ziemiaństwa, świętej pamięci Mieczysław Chłapowski z
Kopaszowa, prowadzony na śmierć w pierwsze dni inwazji niemieckiej, ukląkł
spokojnie z różańcem w ręku na rynku rodzinnego Kościana i zginął pod kulami z
okrzykiem:
— Niech żyje Polska, niech żyje Francja, niech żyje Anglia!...
W domku przeflancowanym z puszcz nadberezyńskich na skrzyżowanie szos mżyła
dawnym światłem Alina, panna respektowa mojej matki, która wychowała nas
wszystkich; Alina, która, będąc odcięta od Polski po traktacie ryskim,
przewędrowała przez zieloną granicę holowana przez dawną służbę i przeniosła na
łonie wiersze swego „chowańczyka", opiewające wiecznie i tymi samymi rymami
szynkę-Alinkę. Biedna stara w piętkę już nieco goniła, siedziała na kanapie i
„miała za złe".
Ileż to trzeba było wziąć za złe temu nowemu światu, tak innemu niż świat
powstańca „nieboszczyka pana Melchiora" i jego żony ze Szwoy-
nickich, z którą jako panna respektowa przywędrowała z Kowieńszczyzny na
Białoruś!
W czasie rewolucji rosyjskiej, kiedy trzeba się było schronić do Mińska, Alinka
nigdy nie zapaliła elektryczności w pokoju.
— Tfu, nie cierpię, nienawidzę tych wymysłów — oburzała się, zapalając lampę
naftową.
W Jerce elektryczności nie było, można było po dawnemu „oprawiać" lampy,
wyrównując opalone knoty i pokrzykując na służebnice. Ale gniot gleichszaltowy
zbyt uciskał duszę kresową.
Mama cieszyła się względami Aliny, która stale obiecywała, że umierając przekaże
jej tajemnicę zamawiania róży. Zaczynało się to tak oto:
Szedł Pan Jezus drogą i znalazł trzy róże, Jedna zginęła, druga przepadła,
trzecia sczezła. Tak ty zgiń, tak ty przepadnij, tak ty sczeźnij.
Ale pełną formułkę można, było zwierzyć umierając tylko jednemu człowiekowi.
Alinka zamawiać — zamawiała imieniem Boskim, żegnać kąty domu — żegnała przed
pogaszeniem świateł, ale obracając się między „państwem" i służbą w zabawny
sposób łączyła w sobie folklor z racjonalizmem. Przecież to w Kalużycach ktoś
kiedyś zobaczył babulkę przysłaną do pilnowania chorej ciotki, jak klęcząc
modliła się, czytając Żywot Chrystusa Renana. U Alinki ta pobożność dziwnie
łączyła się ze szlacheckim farmazoństwem, jak u mego chrzestnego, który „w Boga
nie wierzył", ale miał kult dla Matki Boskiej i stawiał Jej kapliczki.
— Pani Zosiu — mówiła do Mamy — jak będę umierać, to proszę do mnie żadnych
dewotek nie wpuszczać, żeby śpiewały jakieś „zimne poty". Proszę tylko Ojcze
nasz zmówić i Kto się w opiekę, moja złocista...
Mieszkając w Kalużycach, ani do kościoła odległego o dwadzieścia wiorst nie
przywykła jeździć, ani chodzić do spowiedzi.
Cnotliwe Poznańskie, które praktykowało publiczne odwoływanie grzechów,
przysłało ojca benedyktyna dla zbadania tej owieczki. Ojciec benedyktyn okazał
się zwolennikiem gry w „sześćdziesiąt sześć" i obie strony wyrażały zadowolenie
z odbytej konferencji.
Między tym wszystkim — portretami i wspominkami, burakami i gorzelnią, jaśnie
wielmożnymi i niedostatkiem — rosło sześć głowin nie podejrzewających, że
przyszły do życia na pęknięciu świata. Była to komuna tak doskonała, że kiedy
Mama pojechała na parę tygodni do Warszawy, rodzone dziatki, wzorem Toląt
(dzieci brata, Tola) zwracały się do niej po powrocie przez „ciociu".
Na powrót Mamy były przygotowane żywe obrazy. Kilkomiesięczna Tili wspaniale
odegrała rolę łątki. Leżała golutka na brzuszku na kolorowej poduszce, z
przypiętymi srebrnymi skrzydełkami. Kiedy Tata — konferansjer — doszedł do
anonsowania jej występu:
Tili — maleńka łątka — wylazła ze swego kątka, gdy cię ujrzała, mamusiu, z
radości zrobiła siusiu —
obeszła się bez suflera, zagrawszy swoją rolę „z wylaniem".
Mały Biś (Irenka), też jeszcze nie dorosły do roli mówionej, był wyspą Tahiti.
Kiedy mianowicie chór śpiewał „Księżyc nad Tahiti bladym światłem lśni", a Rom i
Krysia, udrapowani w szale, odwalali Tahitańczyków w blasku kulistej lampy
naftowej, oblepionej złotą bibułką i imitującej księżyc— Biś, stojąc na
czworakach, nakryty pledem, cierpliwie reprezentował wyspę Tahiti.
— Ciociu — dopominał się basem po przedstawieniu — czy ciocia widziała, że
byłam górą?
I tak szły dni —na niewiadome. Tata kuł przy oknie wychodzącym na podskubany
ogródek, do którego z sąsiadów ma należeć insula in flumine nuta. Przed oknem
stal kojec, w którym rezydowała Tili. s/peiul z głową wystrzyżoną przy skórze, z
ogromną pajdą chleba z masłem, którego połowa była na buzi. Już bowiem minęło
karmienie piersią, kiedy witała wchodzącą matkę smakowitym ćmoktaniem, jakby
wnoszono befsztyk.
Czasem pod oknem rozlegał się wrzask, kiedy — mimo mocowania się z kundlem —
kundel okazywał się mocniejszy i wyrywał pajdę. Połknąwszy ją, zapalał fajkę
pokoju, zlizując resztę masła z gębusi.
Powoli z tych pierwszych ptasich z kojca wygwizdów i pokrzykiwań, z tych
nieartykułowanych dźwięków — wyłaniał się język ludzki.
Pamiętam, kiedy wypłynęło pierwsze ludzkie słowo (bo „tata", „mama", „cioci",
„ensi", „papu" stoją jeszcze na pograniczu zwierzątkowych po-chrząkiwań,
pomruków i popisków).
Kiedy pochyliłem się nad głęboką kolebeczką, w głębi której malec już się nadął
do snu, otworzył w napuchniętej przedsennie buzi oczka (miał je z typową
mongolską fałdą, odziedziczoną po Tatarach Baczyż-malskich, przy czym lewe było
„dropiate", z żółtą łatką na tęczówce) i chytrze spojrzał na mnie; podniósł
pulchny paluszek i zwierzył się z ogromnego dorobku:
— Pałać...
W tym dniu nauczył się, że tak się nazywa palec. Potem słowo nikło jednak w
czeluści rozważań i obserwacji, dziecinnych przymierzań i miarkowania, aż
wreszcie kiedyś wypływało ponownie już jako prawidłowy „palec".
Krysia za to żywsza, wrażliwsza, nie czekała na ostateczne ukształtowanie słowa
i stworzyła wokabularz swoich najwłaśniejszych słów:
Przekupka była „krzepupką", papuga — „papuka", kot bury z piosenki paradował
jako „kobuły'", mordka - „mostka", zepsuty „ipsiuty", prześcieradło
„popścieradło", kubeczek — „pubeciek", placek - „klaciek". kiełbasa —
„kowbasia", punkcik — „pumcik" obrzydliwy - „uobzie-dliwy", grzeczny „gzieć",
chwila — „wchila", chwała Bogu „wchwała Bogu", rzeczywiście — „ziiście", gwizdać
— „gwiździe"; domagała się nie chleba, tylko „laba", a to, na czym się siedzi,
nazywała najprzód „drugim brzuszkiem", aż ochrzciła celnym neologizmem
„siądźka".
I zaraz, ledwo ten język dziecinny począł się sklejać w dwa słówka, na krzyż
przepasane trzecim, już ta ebrionalna mowa poszła w służbę walki o prawa, którą
dotąd wspierały tylko gesty i pokrzykiwania.
Kiedy przyszła pierwsza butla, Tili — dzieciak przyzwyczajony do piersi, mógł
tylko wrzasnąć zdecydowanym protestem. Nagle strzyknął mu do gębki pierwszy łyk
- przypięła się rączkami i dla pewności dwiema pulchnymi nóżkami i poczęła
dudlić do ostatniej kropli.
Teraz ma półtora roku. już z gaworzenia wchodzi w mówienie i nagle, kiedy jej
matka zwraca uwagę, by nie rozrzucała kaszy, powiada: „Wciale". Tego wyrazu
gdzieś się nauczyła i nadużywała do wszystkich protestów. Spać? — „wciale". Nie
rozrzucać kaszy? — „wciale". Co tu robić z półtorarocznym skrzatem?
— Nie będę ci „wciale" kaszy dawać — konkluduje matka.
— Pazofia będzie da-a-a-ć...
— Nie będę — replikuje panna Zofia. bona.
— Ikcia będzie da-a-a-ć...
Ale Wikcia przyłącza się do akcji pedagogicznej:
— Nie będę. jesteś „uobziedliwa".
— Ciocia Maieta będzie da-a-a-ć...
Sprowadzona specjalnie Marietta z oburzeniem odparła ofertę. Dzieciak nie dał za
wygraną, aż przeskrutynizował wszystkich domowników aż do garbatej Walerci od
świń — bez skutku. Dopiero ryknął wielkim głosem.
Warszawskie dzieciństwo
Wraz z powrotem do mieszkania na Elektoralnej skończyła się, choć tak ubożuchna
w Jerce, wieś, skończyły się, choć tak nieliczne, cudem z topieli wojennej
ocalałe portrety rodzinne. I atmosfera, którą stwarzali tolowie. Był pan Piekacz
ze swymi wyrobami fotograficznymi w bramie, pan Segał z manekinami, na których
wisiały tandetne płaszcze, podwórko zaplute i szare rozlazłe sprawy na jego
asfalcie.
A przecież przez tę szarość wlewało się kolorowe życie oczkami, uszami,
powonieniem, wrażeniami, asocjacjami — wszystkimi porami duchowego organizmu.
Coraz nowe obrazy osaczały dziecinne istnienie wzburzoną, szturmującą falą.
Przychodziły zewsząd, choćby przez tę niewinną loteryjkę obrazkową. Co kwadrat
kolorowy — to inny przedmiot. Krysia zna już wszystkie kwadraty. Tili siedzi
naburmuszona w dziecinnym krzesełku, z którego zwisają jej nóżki w powietrzu.
Ambit ją boli. Matka za nią kładzie obrazki na odpowiedni kwadracik, ale
dzieciak czyha na ten jeden, który zna:
— Kota głowa!... — woła triumfalnie.
I odtąd przez jakiś czas — sama się zwie „Kota głowa".
Jeśli przez loteryjki życie sączyło się strumykami, to przez Agnieszkę chlustało
szerokim potokiem. Agnieszka, pierwsza służąca, na jaką zdobyliśmy się — dla
taniości ospowata i przychodnia wdowa — wypływała z jakichś najgłębszych
lumpenproletariackich dołów Warszawy.
Ta „kobieta", bo tak ją dzieci nazywały, uczyła je jakichś pioseneczek, nie
znanych dzieciństwu Taty i Mamy.
W dziecinnych usteczkach te piosenki nabierały świeżości:
gołąbeczku, leć w drogę, leć do mojej mamusi, lecieć z tobą nie mogę, mimo
wielkiej pokusi.
Bardzo wzruszająca była piosenka o Helence:
Za mostem, za wodą, gdzie łączka zielona, Stojała Helenka bardzo zadumiona.
Ku zachwytowi Taty latorośle produkowały się też piosenką wywiezioną z
Poznańskiego, w której on ją pyta, czy ona już jest jego, ona zaś do końca nie
kapituluje, nawet przy ołtarzu:
Gdy pójdziemy do ołtarza, czy będziesz moja?
,
Oj, nie, jesce nie, jesce jestem swobodna, pannom podobna...
Zabawnie było patrzeć na „pannom podobną" z szurpatą mordką, z łepetyną
wystrzyżoną na kulę i bardzo „przywiteczną" (też neologizm). Ale wreszcie z tą
Zgłoś jeśli naruszono regulamin