Darcy Lilian - Jak się rodzi miłość.rtf

(401 KB) Pobierz

 

Lilian Darcy

 

Jak się rodzi miłość


Rozdział 1

 

Świeży śnieg otulił Columbus. Zdaniem znużonych zimnem mieszkańców środkowego Ohio było to doprawdy nie w porządku: zima przyszła w tym roku tak wcześnie, że teraz, w środku marca, mogłaby mieć dość przyzwoitości, żeby się wreszcie wycofać.

A przecież był w Columbus ktoś, komu biel na dworze sprawiła prawdziwą przyjemność. Nicole Martin, która z piątku na sobotę przyleciała z Australii i jeszcze nie całkiem przyszła do siebie, z trudem zmusiła się, by usłuchać rozkazu nastawionego na wpół do siódmej rano budzika. Lecz gdy już zdołała wstać...

– Och, Astro! – zawołała do kota Barbary Zelinsky, wyglądając na uśpiony ogród. – Spójrz tylko! Leży nawet na drutach telefonicznych! A ta zaśnieżona jodełka wygląda zupełnie jak świąteczna choinka! Pada i pada, jak z rozprutej pierzyny!

Astro zignorował jej zachwyty. Śnieg nie był dla niego żadną atrakcją.

Dla Nicole zaś – wprost przeciwnie. Pochodziła z Sydney, gdzie nawet lekki mróz był nie lada wydarzeniem, i dotychczas jej doświadczenia ze śniegiem ograniczały się do jednego wiosennego weekendu w górach parę ładnych lat temu, kiedy to wraz z przyjaciółmi obrzucali się śnieżkami i z piskiem zjeżdżali na prowizorycznych sankach po rozmiękłych, półnagich wzgórzach. Bawiła się wtedy świetnie. Ale to tutaj – cudo!

Nie mogła sobie jednak pozwolić na dalsze zachwyty. Nie były one przewidziane w rozkładzie jej porannych zajęć: wkrótce zaczyna pracę. Musi jeszcze wziąć prysznic, ubrać się, zjeść śniadanie, nakarmić Astra i – nagle to sobie uprzytomniła – oczyścić samochód Barb z tego przepięknego, białego puchu. A potem trzeba dojechać oblodzonymi bez wątpienia drogami do rzeki i dalej, aż do szpitala Reverbank.

Jak na raz wcale niemało.

Ona i Barbara zamieniły się na rok pracą w ramach programu wymiany pielęgniarek, skutkiem czego Nicole mieszkała obecnie w ładnym i obszernym (trzy sypialnie) domu Barbary położonym nieopodal szpitala, tyle że na drugim brzegu rzeki, Barbara zaś skazana była na znacznie mniejsze mieszkanko Nicole na przedmieściach Sydney. Barbarze jednak ta nierówność standardu zdawała się zupełnie nie przeszkadzać.

– Ach, ten twój balkon i to słońce! – zachwycała się, gdy spotkały się w Sydney. – Te plaże! Nie mam najmniejszego zamiaru siedzieć w domu.

Nie mniej entuzjastycznie odniosła się do samej pracy – u boku samodzielnie praktykującego doktora Gary’ego Hilla, współpracującego z Royal Prince Alfred Hospital.

– Niezły okaz! – powiedziała z uznaniem. – Mm, żonaty?

– Rozwiedziony – odparła Nicole, a ciemne oczy Barb znacząco zabłysły.

Barbara niedawno przekroczyła czterdziestkę i także była rozwiedziona.

– Jasne, że chciałabym wyjść znowu za mąż – odpowiedziała na ostrożne pytanie Nicole. – Miedzy innymi dlatego zgłosiłam się do tej wymiany. To okazja, żeby zawrzeć nowe znajomości.

Nicole też miała ochotę zawrzeć nowe znajomości, ale z pewnością nie z myślą o małżeństwie.

– Ja jeszcze długo nie zamierzam się w to bawić – oświadczyła.

– Pewnie, jak się ma tylko... Ile ty masz lat?

– Dwadzieścia sześć.

– No właśnie, musiałabyś mieć źle w głowie, żeby w tym wieku wiązać się na stałe.

Prawdę mówiąc, nie chodziło tylko o wiek, ale w ciągu zaledwie dwóch dni znajomości Nicole nie zdążyła zbliżyć się z Barbarą na tyle, by poinformować ją o przyczynach, dla których nie chciała się wiązać.

Przez większość czasu pomagała Barb się rozgościć, aż nadeszła chwila wyjazdu. Uzbrojona w obszerną wiedzę na temat upodobań Astra oraz sposobów wyszukiwania odpowiednich kanałów telewizyjnych, Nicole dopiero w trakcie długiego lotu uprzytomniła sobie, że właściwie nie ma pojęcia o swojej przyszłej pracy. Znała tylko podstawowe fakty.

Miała to być duża przychodnia ginekologiczno-położnicza mieszcząca się w bezpośrednim sąsiedztwie szpitala Riverbank. Przyjmowało w niej pięciu lekarzy. Nicole miała pracować głównie z kierownikiem zespołu, doktorem Richardem Gilbertem. Pielęgniarek było siedem.

Jedna z nich, Daria Hogan, oczekiwała Nicole na lotnisku w piątek wieczorem i przywiozła ją do domu Barb. Była tu zresztą już wcześniej – włączyła ogrzewanie i wyposażyła lodówkę w najpotrzebniejsze wiktuały. W sobotę Nicole była u niej na kolacji; poznała jej męża i troje dorastających dzieci. Było bardzo miło. Na niedzielę Daria miała już inne zobowiązania, ale zadzwoniła sprawdzić, czy wszystko w porządku, i zaofiarowała się podwieźć Nicole następnego dnia do pracy. I tu, być może, Nicole nieco przesadziła z pewnością siebie, oświadczając optymistycznie, że świetnie poradzi sobie sama.

Starając się nie panikować – bo śnieg wciąż padał i padał, jeszcze gęstszy niż przed chwilą, choć niebo z jednej strony horyzontu nieco się przejaśniło – Nicole pośpiesznie uporała się z porannymi obowiązkami. Potem włożyła na szpitalny mundurek nowy płaszcz w kolorze śliwki, na bujne, rude niczym marchewka włosy wcisnęła wełniany śliwkowy kapelusz, na dłonie naciągnęła nowe rękawiczki z czarnej skóry i pomaszerowała do samochodu.

Boże, ile tego śniegu! Czy da się przez to po prostu przejechać? Czy to jest śliskie jak lód, czy też oblepia koła jak błoto? Nie, na pewno nie – na to ten puch jest zbyt sypki i ulotny.

Podniosła głowę i wystawiła twarz na śnieg. Powietrze było tak zimne, że aż szczypało. Zamknęła oczy. Płatki osiadały jej na rzęsach, ostre promienie słońca muskały powieki.

Znów otworzyła oczy i ujrzała czarodziejski widok. Poranne słońce przedarło się przez chmury i rozświetliło padający śnieg, tak że stała teraz jakby w padającym deszczu drobniutkich, lekkich jak puch diamentów. Zapomniawszy o pracy, zaśmiała się głośno. Chwyciła garść białych kryształków, wyrzuciła je w powietrze, zerwała kapelusz i potrząsnęła głową, nie przestając się śmiać, gdy śnieg osiadał na jej odkrytych włosach.

I tak właśnie Richard Gilbert zobaczył ją po raz pierwszy. Bardzo powoli jechał oblodzoną drogą. Spokojne uliczki Northmoor nie były oczkiem w głowie służb drogowych zajmujących się odśnieżaniem i soleniem jezdni, a ruch był jeszcze za mały, by zmienić śnieg w burą mai, toteż jego samochód zahamował przed domem Barb niemal bezszelestnie.

Ta dziewczyna – Nicole Martin – najwyraźniej nie usłyszała go albo uznała za sąsiada. A może po prostu była tak pochłonięta czarownym, migotliwym światem, który wokół siebie tworzyła, że nic innego do niej nie docierało? Nieważne. Ważne było to, że gdy wysiadł z samochodu i ruszył na podjazd, gdzie ona wciąż jeszcze stała, nieświadoma jego obecności, miał dość czasu, by jej się przyjrzeć i ku swemu najwyższemu zdumieniu stwierdzić, że jest niewiarygodnie podobna do Lindy!

Zatrzymał się, tak samo oszołomiony jak ona, odnotowując podobieństwa. .. i różnice. Takie same włosy, lśniące, złociste, o czerwonawym odcieniu. Linda je farbowała, robiła trwałą i upinała elegancki koczek, podczas gdy u Nicole Martin splątane pasma swobodnie spływały na ramiona. Zapewne od dobrego roku nie widziały fryzjera.

I taka sama figura, choć... Nicole była chyba wyższa i bardziej wysportowana niż Linda, która chętnie przybierała wystudiowane pozy modelki. Ta sama brzoskwiniowa cera, tyle że Linda była jego rówieśnicą, a więc miała już trzydzieści sześć lat, i gdy widzieli się ostatnio – rok temu – zawdzięczała ten efekt już raczej makijażowi niż naturze. Siostra Martin jest bez wątpienia znacznie młodsza.

A przecież – zauważył to, gdy podszedł bliżej – nie była to twarz zupełnie gładka. Dwie równoległe, delikatne zmarszczki przecinały czoło, jeszcze delikatniejsze biegły od ust. Widać te ładnie wykrojone wargi zaciskały się już kiedyś pod wpływem bólu. To spostrzeżenie na chwilę go zastanowiło.

Naraz jednak sytuację zmąciły mroczniejsze uczucia. Nieoczekiwany skurcz w okolicach lędźwi wzbudził w nim gwałtowną irytację. Tylko nie to, pomyślał ze złością. Co za idiotyczna zbieżność reakcji. Co takiego mają w sobie te rude kobiety?

Ale teraz był już tak blisko niej, że musiał przemówić.

– Przepraszam... – zaczął tonem, który zabrzmiał niemal jak warknięcie.

– Och! – Spłoszona w pierwszej chwili Nicole szybko się opanowała. – Dzień dobry.

Instynktownie cofnęła się o krok. Ludzie w tej części świata są podobno przyjacielscy, ale ten na takiego nie wygląda. Sama czuła się dość głupio, przyłapana na zachwytach nad śniegiem, a sądząc z wyrazu jego twarzy, i jemu takie zachowanie nie wydało się szczególnie mądre. Jak długo mógł ją obserwować? Patrzył na nią tak, jakby już ją znał – i darzył niechęcią.

Szybko podsumowała swoje pierwsze wrażenia. Ciemne włosy, bardzo ciemne oczy, czarny płaszcz, wysoki – wyższy od niej, ale nie przytłaczająco wielki. Wyglądał na inteligentnego i na tyle dojrzałego, by wzbudzać zainteresowanie, ale też najwyraźniej wstał dziś z łóżka lewą nogą.

– W czym mogę... – zaczęła.

– Nazywam się Richard Gilbert – przerwał głosem, który byłby pewnie sympatyczny, gdyby nie brzmiące w nim rozdrażnienie. – Pani ma być moją pielęgniarką. Przypuszczam, że Barb pani wszystko wytłumaczyła. Bo pani jest Nicole Martin, prawda?

– Tak – potwierdziła szybko, zdając sobie sprawę, że jej zdumiona mina go irytuje. Teraz zauważyła, że spod czarnego płaszcza wygląda szpitalny strój. – Tak, oczywiście, to ja. Przepraszam, czuję się trochę... niezręcznie, że mnie pan przyłapał na tej zabawie ze śniegiem.

Ale jeśli sądziła, że jej szczerość rozwieje atmosferę ledwo wyczuwalnej wrogości, to chyba się pomyliła.

– Ja panią przyłapałem? – spytał.

Małostkowy, uznała, ale postanowiła ustąpić.

– No cóż, pewnie w takim śniegu raczej nie da się hałasować. To moja wina; zagapiłam się po prostu. Wyszłam z domu gotowa walczyć z zaspami na moim samochodzie, to znaczy samochodzie Barb, ale było tak pięknie, że zapomniałam o bożym świecie. – Nagle chwyciła się za głowę i zawołała przerażona: – Spóźniłam się, prawda? Dlatego pan przyjechał? Nic dziwnego, że...

– Spokojnie! Nie spóźniła się pani, choć – zerknął na zegarek – musimy ruszać, bo spóźnimy się oboje. Postanowiłem tu zajrzeć, bo podejrzewam, że nie ma pani doświadczenia z ośnieżonymi jezdniami.

– Słusznie pan podejrzewał!

– No i uznałem, że będzie się pani czuła bezpieczniej i spokojniej, jeśli panią podwiozę.

– Dziękuję. To bardzo miło z pana strony, że się pan fatygował.

– Żadna fatyga. Mieszkam parę przecznic stąd. – Machnął ręką w bliżej nie sprecyzowanym kierunku. Nicole zauważyła przy okazji, że dłoń miał ładną i wypielęgnowaną. Zauważyła też, że znowu w jego głosie i zachowaniu pojawiła się szorstkość. – Zresztą zobaczy pani moje mieszkanie, bo chyba powinienem jak najszybciej zaprosić panią na kolację.

– Ależ proszę się do niczego nie zmuszać – powiedziała z jawną uszczypliwością.

– Nie będę – odparł, jakby myśląc o czymś innym. Szli już w stronę samochodu. – Niespecjalnie umiem gotować.

– Więc po co pan mnie w ogóle zaprasza?

– Bo nikogo pani tu nie zna. Obiecałem to Barb.

– Cóż, panie doktorze, w takim razie z przyjemnością zwolnię pana z tej obietnicy. Jestem w miarę zaradna i sądzę, że zorganizuję sobie tu życie nawet bez kolacji u pana.

– Jeśli woli pani kolację w lokalu, chętnie panią zaproszę.

Wciąż miała uczucie, że jego myśli błądzą gdzie indziej, i wzbierała w niej złość. Z jednej strony był miły, że się o nią zatroszczył w taką pogodę, z drugiej – traktował ją jak dzieciaka, którego musi niańczyć wbrew swojej woli. Obudziła się w niej chęć, by go sprowokować.

– Tak, zdecydowanie wolę. Chciałabym pójść do najlepszej restauracji w Columbus. Niech się panu nie wydaje, że wykpi się pan kiepską domową kuchnią.

Dotarli właśnie do samochodu. Jego ręka z kluczykami, już wyciągnięta w stronę drzwi, zamarła w pół gestu. Odwrócił się, by jej się przyjrzeć. Wyglądał na tak zdumionego, że trudno było poznać, czy jest także wściekły. Wiedząc, że tym razem spaliła za sobą mosty, uśmiechnęła się rozbrajająco.

– Proszę się nie przejmować. Żartowałam. Widzę przecież, że nie ma pan wcale ochoty na tę kolację, więc darujmy ją sobie. Nie będę tego panu miała za złe.

Nadal nie spuszczał z niej wzroku, a jej chwilowa odwaga topniała jak płatki śniegu na rękawiczkach. Teraz chyba naprawdę go rozwścieczyłam, pomyślała z mocno bijącym sercem. Nie powinnam była go prowokować. Muszę przecież pracować z nim przez okrągły rok. Barb powinna była mnie ostrzec...

– Przepraszam, to zmęczenie. W ten weekend odebrałem dziewięć porodów, wróciłem do domu dopiero na śniadanie – odezwał się w końcu.

– Nic nie szkodzi, rozumiem – zapewniła szybko. – Dziewięć? Nieźle!

– Zastępowałem wszystkich kolegów.

Było to całkiem wiarygodne wyjaśnienie, lecz Nicole nie uwierzyła w ani jedno słowo. Nie umiałaby jednak powiedzieć dlaczego. Wiedziała tylko, że zmęczenie wszystkiego nie tłumaczy.

– I przepraszam, że musiałem wysłać Darię, żeby panią odebrała i pomogła się rozgościć – dodał i stłumił ziewnięcie. – Ale już ruszajmy!

Po chwili siedziała obok niego w samochodzie. Pomyślała, że kwestia kolacji pozostała nie rozstrzygnięta. Miała nadzieję, że nie będzie nalegał, choć wiedziała, że doktor Hill z pewnością zaprosi Barb. Cóż, jeśli temat znów wypłynie, będzie musiała przyjąć propozycję, by nie okazać się nieuprzejma – i niemądra. No i przecież ma się tu dobrze bawić.

Fotel w samochodzie doktora Gilberta, aczkolwiek wygodny, nie dawał jej plecom idealnego oparcia, toteż nagły ból w newralgicznym miejscu, gdy ostro wzięli zakręt, przypomniał jej, dlaczego tak jej zależało na tej wymianie i dlaczego postanowiła w życiu towarzyskim naśladować motyla Wypadek. Colin.

Na samo wspomnienie tego wydarzenia wzdrygnęła się i na nowo odczuła gwałtowne pragnienie wolności oraz lęk przed uwikłaniem w następny związek.

Teraz chciała brać życie lekko. Chciała zabawy, radości, słodyczy. Chciała móc spędzać czas z przystojnym, interesującym mężczyzną, przy którym mogłaby się śmiać i czuć, że żyje, który na koniec odprowadziłby ją do domu i zostawił samą, nie żądając szczegółowych sprawozdań z chwil, w których nie byli razem. Tak, ma być koniecznie lekko, bez zobowiązań, które ciągnęłyby ją w dół. Wzdrygnęła się ponownie i poruszyła, by zmniejszyć dręczący ból w plecach.

Richard zauważył to poruszenie, ale przypisał je niskiej temperaturze. Nicole Martin nie przywykła do takiej pogody. Jeszcze jedna cecha wspólna z Lindą, która nienawidziła długich zim w Columbus. Teraz mieszka w Los Angeles.

Jak mógł kiedykolwiek się łudzić, że ich związek wytrzyma próbę czasu? Dlaczego nie postarał się wcześniej określić reguł? Zresztą, próżne żale. Nie zamierzał się nimi zadręczać. Już od dawna o tym nie myślał, tylko teraz jak grom z jasnego nieba musiała zjawić się ta Nicole Martin, taka podobna do Lindy! Z właściwą mu żelazną determinacją postanowił, że upora się z tym nieprzyjemnym uczuciem, i to szybko. Pytanie tylko jak.

Rozmyślając nad strategią, zajechał przed wejście do Riverbank North Tower.

– Tutaj muszę panią wysadzić – rzekł, hamując ostro, nagle wyrwany z rozmyślań. Nicole syknęła z bólu i wstrzymała oddech. Zaniepokojony zwrócił się w jej stronę. – Co się stało?

– To tylko moje plecy. Przepraszam – To ja przepraszam. Zamyśliłem się i za ostro zahamowałem. Ma pani problemy z kręgosłupem?

– Tak. Dwa lata temu miałam wypadek samochodowy. Doznałam między innymi urazu kręgosłupa. Trzy miesiące spędziłam w szpitalu na wyciągu.

– Niezbyt zabawne – skomentował lakonicznie.

– Niezbyt. Teraz czuję się nieźle, ale muszę uważać. Nie mogę dźwigać ani za dużo się schylać. Dlatego musiałam przerzucić się na pielęgniarstwo. Przedtem byłam położną. Dwadzieścia cztery godziny w samolocie też nie zrobiło mi najlepiej, więc jestem trochę przewrażliwiona. To naprawdę nie jest pańska wina.

– Zbyt łatwo mnie pani rozgrzesza – odparł z uśmiechem.

– Jedna szansa należy się każdemu – stwierdziła lekko.

– I to właśnie była ta moja szansa?

– Obawiam się, że tak – rzekła, uśmiechając się.

Wytłumaczył jej jasno, jak ma trafić do przychodni, po czym odjechał na parking dla lekarzy. Stąpając ostrożnie po śliskim chodniku, czuła się dziwnie szczęśliwa, mimo niezbyt udanego początku znajomości z tym mężczyzną. Cóż, rozumowała rozsądnie, śnieg, nowa praca, setki ciekawych wrażeń; no i jej stosunki ze skomplikowanym doktorem Gilbertem w końcu nie zapowiadają się aż tak tragicznie. Więc owszem, jest szczęśliwa.

Rezygnując z drobiazgowej analizy własnych nastrojów, ruszyła do drzwi. Automat wpuścił ją do środka dokładnie o wpół do dziewiątej.

 


Rozdział 2

 

– To miło z jego strony – skomentowała Daria Hogan, usłyszawszy od Nicole, że doktor Gilbert podrzucił ją do pracy. Były w dyżurce pielęgniarek; Daria właśnie zaczęła pokazywać Nicole, gdzie co jest.

– Tak, rzeczywiście. Ale czy on zawsze jest taki... – Już miała zapytać o tę ukrytą irytację, którą w nim wyczuwała, czy zawsze się tak zachowuje, kiedy jest zmęczony, ale w ostatniej chwili zmieniła zamiar i dokończyła: – Taki troskliwy?

– Jeśli tylko nie straci głowy w pośpiechu, jak ja dzisiaj, kiedy musiałam wyprawić dzieciaki do szkoły. Inaczej sama bym się domyśliła, że będziesz miała kłopot ze śniegiem.

– Mogło być nieciekawie – przyznała Nicole.

– Ale powiedz mi, czy doktor Gilbert powiedział coś szczególnego, kiedy... To znaczy, czy sprawiał wrażenie, że... – Daria najwyraźniej miała świadomość, że nie wyraża się zbyt jasno. Zdziwione spojrzenie Nicole musiało ją w tym utwierdzić. Chwilę wahała się, po czym rzekła otwarcie: – Bo widzisz, jesteś bardzo podobna do Lindy.

– Lindy?

– To znaczy, że nic ci nie powiedział. No tak, to do niego podobne. Ja zauważyłam od razu, kiedy tylko cię zobaczyłam. Rudawa blondynka, niebieskie oczy, jasna cera, delikatne rysy, szczupła sylwetka. Nawet przez moment myślałam... Ale potem uprzytomniłam sobie, że przez rok nie urosłyby jej takie długie włosy.

– Nadal nie...

– Jego była dziewczyna – wyjaśniła wreszcie Daria.

– Masz ci los – zmartwiła się Nicole. – Może powinnam ufarbować włosy.

– Och nie, nie sądzę, żeby to stanowiło jakiś problem – pośpiesznie zapewniła Daria. – Wszyscy mieliśmy wrażenie, że nie byli ze sobą szczególnie blisko.

Nicole zaczęła uważnie słuchać.

– Byli ze sobą nawet dość długo, ale nigdy razem nie mieszkali. Nawet nieraz zastanawialiśmy się, czy w ogóle robią coś razem, to znaczy, nie licząc kolacji w lokalu i paru oczywistych rzeczy. Kiedy się rozstali, on spotykał się z różnymi kobietami. Wszyscy mamy nadzieję, że wreszcie spotka kogoś, z kim ułoży sobie życie.

– No proszę, zdaje się, że to coś w sam raz dla mnie! – wyrwało się Nicole. – To znaczy – dodała szybko, podchwyciwszy nieco zaskoczone spojrzenie Darli – z nieszczęśliwie zakochanym kiepsko się pracuje, prawda?

– Fakt.

– Mm... Mam rozpakować te testy ciążowe? – Nicole uznała, że najlepiej będzie zmienić temat.

Rzeczywiście, koncepcja kolacji w lokalu i paru oczywistych rzeczy wydawała jej się na tym etapie życia całkiem pociągająca. Ale czy z Richardem Gilbertem? Jej serce zaprotestowało ze zdumiewającą siłą. Na pierwszy rzut oka zdawał się spełniać jej kryteria, a jednak absolutnie nie kojarzył się z niczym lekkim".

– Tak – odpowiedziała Daria na jej pytanie – jeśli poprzednie są zużyte. Aha, i przygotuj w każdym gabinecie wzierniki w kilku rozmiarach. Są tu, w autoklawie. Rano, jak tylko wejdziesz, nie zapomnij włączyć ogrzewania...

Tak zaczął się pierwszy dzień pracy. Nicole orientowała się w panujących tu obyczajach bardzo pobieżnie, ale uznała, że w interesie Barb lepiej nie mówić, iż w ciągu dwóch wspólnych dni w Sydney koleżanka opowiadała jej więcej o swym rozwodzie niż o przychodni dla kobiet Riverbank.

Tymczasem wszyscy najwyraźniej uważali, że wie o wiele więcej, niż wiedziała naprawdę. Ponieważ jednak sama praca nie była jej obca, Nicole czerpała pewną przewrotną przyjemność z balansowania na granicy małej katastrofy.

Raz zresztą zdarzyło jej się przekroczyć tę granicę. I to naturalnie Richard Gilbert musiał zauważyć, jak uprzejmie przepuszcza przed sobą pacjentkę w zaawansowanej ciąży, otwierając drzwi do schowka zamiast do gabinetu usg.

Zakrywszy dłonią słuchawkę telefoniczną, zasugerował z wyraźnie ironicznym uśmiechem:

– Radziłbym spróbować następne drzwi. Tutaj są tylko czyste fartuchy, których ta pani dziś nie będzie potrzebowała. – Po czym wrócił do przerwanej rozmowy: – Tak, proszę koniecznie przyjść.

I chyba jednak należało uznać za omen to, że pierwszy dzień jej pracy miał przejść do historii przychodni jako „dzień, w którym pani Miller urodziła w gabinecie", choć w pamięci Nicole akurat nie ten element zostawił najgłębszy ślad.

O wpół do drugiej wszystko zdawało się przebiegać normalnie. Doktor Kramer była w szpitalu i odbierała poród, doktor Mason i doktor Turabian przyjmowali pacjentki, a doktor Smith miał dzień wolny. W poczekalni było kilka osób czekających na doktor Kramer, która miała wrócić lada moment.

Pani Miller przyszła na rutynowe badanie w trzydziestym ósmym tygodniu ciąży i zażądała asysty pielęgniarki. Miała do tego prawo, o czym informowały wywieszki na drzwiach każdego gabinetu, Nicole podejrzewała jednak, że chodzi jej nie tyle o zabezpieczenie przed ewentualnym niewłaściwym zachowaniem ze strony lekarza, co o opiekunkę dla swych dwóch bardzo żywych córeczek.

Dziewczynki, jedna cztero-, druga dwuletnia, blondyneczki o niebieskich oczach, wyglądały rozkosznie, ale potrafiły nieźle dać się we znaki.

– Dlaczego mamusia się rozbiera? Po co mamusię przykrywają papierem?

– Ja ciem citać! Mama, to moje!

– Pan doktor musi zbadać dzidziusia, Ashley. Brittany, pani pielęgniarka ci poczyta. Ashley, zostaw ten magazyn! Brittany wzięła go pierwsza. Papierowy ręcznik jest po to, żebym nie zmarzła.

Gdy zjawił się doktor Gilbert, Nicole zaczęła czytać dziewczynkom magazyn, stawiając tamę potokowi pytań i żądań, dzięki czemu pani Miller miała okazję przypomnieć:

– Panie doktorze, obiecał pan w tym tygodniu troszkę przyśpieszyć poród.

– Obiecałem i dotrzymam słowa – odparł pogodnie Richard Gilbert, wciągając czyste rękawiczki. – No dobrze, tydzień temu miała pani prawie pięć centymetrów rozwarcia, prawda? A według usg dziecko ważyło trzy kilo czterysta. To teraz miałby już ponad trzy i pół.

– Powiedział pan „miałby"? – Pani Miller uniosła głowę, by obrzucić lekarza podejrzliwym spojrzeniem.

– Powiedziałem „miałby", w domyśle „dzieciak" – odparł spokojnie, mierząc jej brzuch.

– Och, wiec to może być dziewczynka...

– Może być, a może nie być – przytaknął, uśmiechając się żartobliwie. – Mówiła pani, że nie chce pani wiedzieć wcześniej.

– Ale pan wie?

– Niestety. – Doktor Gilbert urwał i przez chwilę wszyscy słuchali silnego, rytmicznego bicia serca płodu. – Nie mogłem nie zauważyć na usg, ale pani przecież powiedziała...

– Powiedziałam i podtrzymuję, ale kiedy pan się ze mną w ten sposób drażni, to trudno się pohamować.

– Przepraszam. To jest silniejsze ode mnie. I tak wkrótce się pani dowie. Spójrzmy, co tu mamy... Dobre pięć centymetrów rozwarcia. Prawie sześć.

– Od kilku dni mam sporady...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin