Opowieść Świąteczna.doc

(90 KB) Pobierz

OPOWIEŚĆ ŚWIĄTECZNA

 

 

  Położył się na tapczanie i oburącz ścisnął skronie, starając się przytłumić narastający ból głowy.
  Zza ściany dobiegały głośnie śmiechy, strzępy rozmów, brzęk szkła i płynące z radia monotonne dźwięki kolęd.
  Nie tak wyobrażał sobie te święta. Od dawna planował, że przyjedzie, że musi wreszcie przełamać siebie i mur milczenia między nim a ojcem.

    List matki przyszedł wcześniej. Zapraszała. Gorąco zapraszała. W imieniu własnym i ojca, braci i siostry. Powinni być wszyscy. To przecież ich jubileusz, okrągła rocznica.
    Tak, okrągła rocznica, która do niego przemawiała tylko pustym zbiorem lat, jak kartki wydarte z kalendarza. Po co to wszystko? Po co te frazesy o szczęściu i doczekaniu w zdrowiu... Kto wypowiadał te toasty z głębi serca? Bzdury. Same bzdury. Szwagier do dziś nie może ojcu wybaczyć, że Cela dostała mniej niż Piotr, bo jako najstarsza, jego zdaniem, powinna dostać najwięcej. A on sam? Czym on przysłużył się tej rodzinie, temu domowi, że – chyba tylko przez przyzwoitość – otrzymał nieco grosza. Jako spłatę, żeby w przyszłości nie skarżył testamentalnego zapisu przyznającemu Jerzykowi – średniemu pupilkowi ojca – i dom, i pole, i parcelę budowlaną, i kto wie, co jeszcze.
    Ech, rodzina... Jaka to rodzina? Zbiór osób noszących to samo nazwisko. No, już nie wszyscy. Cela zmieniła je ileś lat temu. Ile? Nie pamiętał. Na ślubie nie był, to i daty nie musi pamiętać. Na złość wszystkim przesiedział ten dzień w akademiku. Nie pojechał. Jako wyrzutek rodziny nie był przez nikogo z bliskich, wyłączając matkę, traktowany poważnie. Ojciec dał temu początek. Tego był w pełni świadomy i w każdej chwili mógł przytoczyć fakty. Matka? – ona zawsze była powolna decyzjom ojca. Nawet jeśli myślała inaczej, nie odważyłaby się powiedzieć tego głośno. A już sprzeciwić się ojcu? Nie, to nie mieściło się w regułach tego domu.
    Skrzypnęły drzwi. Wraz ze smugą światła wdarł się nagle głośny gwar, nad którym dominował głęboki bas szwagra, przekrzykujący piskliwy szczebiot dzieciaków.
    – Śpisz? – matka przymknęła drzwi, podchodząc na palcach, choć wszelki odgłos jej kroków i tak stłumiłby puszysty dywan.
    – Głowa mnie boli – odezwał się cicho, gdy matka już nachylała się nad nim. Pogłaskała go po włosach tym cudownym matczynym ruchem, który zapamiętał od dzieciństwa, który koił wszelki ból i łagodził strach przed rzemieniem ojca.
    Chwycił dłoń matki i przytulił do gorących ust. Ucałował. To jedyne, co od czasów dzieciństwa pozostało niezmienione do dziś. Może tylko sama dłoń stała się bardziej wiotka, pomarszczona, ale z pewnością mniej szorstka niż wtedy, gdy musiała na równi z ojcem kosić łany zbóż, skręcać powrósła, wiązać snopki i nakładać na wóz, poganiać konia trzymając w ręku ciężkie, odparzające dłonie lejce. Prócz tego, z doskoku, jak mawiała, wstawić coś na zupę, ostrugać ziemniaki, wrzucić do garnka owoce na kompot – bo takie było życzenie ojca – świniom ospy domieszać, królikom napchać trawy, krowę na pastwisku przewiązać i wrócić na pole, zanim ojciec dwukrotnie rękawem koszuli otrze pot z czoła.
    – To dobrze, że przyjechałeś, wreszcie, po tylu latach. Nic nie pisałeś... – zaczęła bardzo cicho i urwała.
    Milczał. Cóż miał powiedzieć? Nie pisał, bo zawziął się w sobie. On pierwszy do ojca ręki nie wyciągnie.
    – Nawet nie wiem, co tam u ciebie, jak żyjesz – zaczęła po chwili nieco głośniej, jakby tłumiąc drżenie głosu.
    – Jakoś leci – odrzekł zdawkowo.
    Bo i co tu mówić? Ich życie toczy się własnymi drogami, odmiennymi od jego dróg.
    – Krzysia... ta od Kowalskich, wiesz, też nam życzenia złożyła.
    Na dźwięk tego nazwiska serce podskoczyło mu gwałtownie. Opanował się głębokim oddechem. Więc matka nie wyrzuciła ich z pamięci.
    – I... co u nich? – spytał, poprawiając się na tapczanie, czym utracił trzymaną przy skroniach dłoń matki. Całe jej ciepło ulotniło się nagle.
    – Krzysia wyszła za mąż, ma synka, jakoś im się żyje.
    Niecierpliwie czekał dalej. Czy usłyszy... Czy matka doda tę jedną więcej informację, tę, na której najbardziej mu zależało! Dodała... – A Marek... też wyjechał. Prawie wcale tu nie bywa, jak ty...
    Jak głaz toczący się z hukiem – tak przez jego pamięć przetoczyła się ta scena, gdy uciekał w popłochu, ze spodniami trzymanymi w garści, a nad głową świstał mu rzemień ojca... Potem kajał się na kolanach i płakał, że nigdy więcej, że to nie było to, o czym ojciec myśli...
    Ale to było to... Dlaczego byli tacy nieostrożni...?
    Usiadł na tapczanie, sięgając po papierosa i przysuwając popielniczkę widoczną jedynie wpadającym do wnętrza pokoju blaskiem skrzącego się śniegu.
    – Nie pal, od tego głowa więcej boli – matka przysłoniła oczy przed oślepiającym blaskiem zapalniczki.
    Zaciągnął się głęboko.
    – Ja i tak wiem, że zrobisz po swojemu – rzekła ciszej, a on nie był pewny, czy matka rozmawia w tej chwili z nim, czy z własnymi myślami. Jej dłoń spoczęła na jego włosach, gładząc je delikatnie. – Zawsze taki byłeś. I nie pomagało ci ani lanie, ani dobre słowo.
    – Oj, mamo – uśmiechnął się. – Częściej to był ojca rzemień niż wasze dobre słowo.
    – Może i tak. Ale sam wiesz, że z wami nie dawało rady inaczej. Ojciec jest surowy. Zawsze taki był i nie tylko wam się dostawało.
    Tak, pamiętał doskonale. Zwłaszcza to, jak uciekał przez wybite w piwnicy okno. Nie raz i nie dwa. Wtedy też uciekł. A ojciec, z gniewu, że nie może dostać syna w ręce, wtłukł kolejno wszystkim, nie wyłączając matki. I za co? Za to, że się krowa nażarła mokrej koniczyny i rozdęło ją? Może i był to powód, żeby jemu dać w skórę. Nie dopilnował. Ale innym? Ale – matce?!
    To był drugi powód, który wywołał w nim bunt i hardość przeciw ojcu.
    Wrócił późno w nocy, wierząc, że ojcu już przeszło, że bicia nie dostanie. I zastał matkę płaczącą przy piecu, ze śladami rzemienia na ręku. Znał te razy, znał kolor takich pręg biegnących od łokcia do ucha lub od pleców do brzucha, bo tak się właśnie ojcu rzemień zawinął. Gdy to zobaczył... Zaprzysiągł się przeciw ojcu. Nie pozwoli na to. Jeśli Piotrek, najstarszy, tchórzy przed ojcowskim rzemieniem, jeśli Jerzyk, pupilek, tylko potrafi ojcu schlebiać, jeśli Cela przed ojcowskim gniewem zamyka się w chlewiku, jeśli matka, zasłaniając dzieci, ma zbierać za nich te razy! Nie... On wreszcie musi z tym skończyć! I skończył. A wraz z tym skończyła się dla niego rodzina – lub raczej jego przynależność do rodziny.
    Nie uderzył ojca, ale schwyciwszy w locie spadający na jego głowę rzemień, wyrwał go z ojcowskiej ręki i uczynił zamach.
 Do końca swych dni nie zapomni wyrazu twarzy ojca: zaskoczenie i piorunujące oczy. Ale też... strach. Strach przed własnym synem, a tuż potem gniew i kipiąca wściekłość, że oto ten najmłodszy gówniarz ośmielił się podnieść rękę na ojca!
    I jeszcze krzyk matki:
    – Jasiek! Opamiętaj się!
    Wtedy z rozmachem cisnął rzemień pod piec, aż się rozsypały świerkowe polana.
    Przez moment zamarło życie w całym domu, we wszystkich. W nim też. Lecz oto jak ojciec nie huknie go w pysk z otwartej ręki!... Gwiazdy mu w oczach zamigały, zachwiał się. Nie upadł jednak. Otarł nos, z którego płynęła strużka krwi i rzekł:
    – Zapamiętaj sobie, to było ostatni raz. Tobie sił ubywa, a mnie przybywa. Następnym razem oddam.
    Ile było pomstowania! Jakie się wtedy na niego wyzwiska sypały! Jakie groźby! A on  odwrócił się i po prostu wyszedł. Pół nocy wędrował po polach, zanim zdecydował się wrócić. Wszedł przez to samo wybite w piwnicy okienko. Na łóżku musiał Jerzyka wypchnąć biodrami, żeby mu zrobił należne mu w tej pościeli miejsce.
    Ile razy potem był wyrzucany z domu, tego nie warto nawet pamiętać. Ale na przekór ojcu wracał i mówił:
    – Nie ty mi będziesz warunki dyktował. Będę w tej twojej parszywej chałpie, dopóki będę chciał. Nic mi ni zrobisz! Znudzi mi się, sam pójdę. Ale nie wtedy, kiedy ty mi każesz. Chciałbyś, żebym się wyniósł, żebyś mógł dalej maltretować matkę, że mnie nie umiała wychować. Niedoczekanie twoje!
    I drżąc jeszcze przed pamięcią ojcowskiej ręki, a utrzymując pozory całkowitego opanowania i spokoju, zasiadał do lekcji. Miał w tym roku maturę. I jedyne, co za nim przemawiało, to to, że się bardzo dobrze uczył. Nie wiedział, że to właśnie było dla ojca największą satysfakcją. Sam jeździł na wywiadówki i z dumą pokazywał sąsiadom jego cenzurę opatrzoną od góry do dołu tylko najwyższymi ocenami. Chwalił się, mówiąc:
    – Będą z niego ludzie. Ale bez rzemienia by tego nie było – dodawał, widząc potakiwanie sąsiada, który nieraz był świadkiem gonitwy ojca po podwórzu z rzemieniem w ręku za krnąbrnymi synami.
    Ojciec przestał się do niego odzywać. Przechodził obok traktując go jak powietrze. Był wyrzutkiem w rodzinie. Ale była też pozytywna strona tego buntu: ojciec nigdy już więcej na nikogo w domu nie wziął rzemienia.
    Jerzyk dalej chodził za ojcem, we wszystkim mu pomagał, a ojciec na niego przelewał swą miłość za dwóch, okazując ją tak wyraźnie, że i Piotrek, i Cela zaczęli czuć się obco.
    Matka próbowała łagodzić przejawy rodzącej się rywalizacji dzieci o miłość ojca, dokonywała cudów, ale od tamtej pory rodzina powoli się rozpadała. Łączyło ich tylko nazwisko i wspólny dach nad głową. Czy było tam jeszcze miejsce na rodzinną miłość? Czy było tam miejsce dla niego?
    Zwłaszcza gdy...
    Tym razem zdawało mu się, że są bezpieczni, że nikt tu za nimi nie trafi. Marek wyginał się w jego ramionach, jakby za chwilę miał ulecieć w przestworza. Wił się pod jego dotykiem, drżał i tracił oddech w szalejącym namiętnym oddaniu. Pożądanie wzięło górę nad rozsądkiem, nad rozwagą, nad intuicyjnym poczuciem bezpieczeństwa. Obaj popadli w ekstatyczne zapomnienie. Pierwszy raz poznawali, czym jest zespolenie dwóch ciał. Poznawali – spełnienie miłości. Kochali... I nagle wściekły wrzask ojca z ordynarnymi wyzwiskami... Uciekali przerażeni. Jeden w lewo, drugi w prawo. Spodnie plątały im stopy. Marek przewrócił się... poderwał, rzucił się w krzaki, zniknął w ciemnościach...
    On wrócił do domu następnego dnia. Znów błąkał się po polach całą noc.
    Ojciec czekał na jego powrót. Już na podwórzu rozkazująco rzucił:
    – Do domu, ty...!
    Bał się, czy go ojciec nie uderzy. Nie. Nie uderzył. Wepchnął go tylko do środka, aż się zatoczył.
    – Masz swojego syna, matka. Masz! Zobacz tego zboczeńca! Tego pederastę! Pchał swojego w dupę temu od Kowalskich! Na własne oczy widziałem! Wepchał mu! Robili to! Chłop z chłopem! Zboczeniec jeden! Rozum mu odjęło! – krzyczał, że mało szyby w oknach nie popękały. Matka płakała przy piecu, zasłaniając twarz rękami. Spomiędzy dłoni płynęły jej łzy. On stał nieruchomo, z zaciśniętymi ustami. Było mu słabo. Raz gorąco, raz zimno. Drżał. Trząsł się cały. Bał się, że zemdleje... – A przysięgał mi tu na kolanach! Pamiętasz, matka? Tu się kajał, że tam, wtedy, to nie było to, co ja widziałem! Ale ja dobrze wtedy widziałem, co tam robili, jeden drugiemu! Pewnie nie pierwszy raz! Ale wtedy mu uwierzyłem! Do głowy by mi nie przyszło, żeby mój syn... takie rzeczy! Jak mi Bóg miły, nie ma już dla niego miejsca pod tym dachem! Nie ma! Nie ma! – i na twarz poleciały mu dwie koszule, spodnie, buty...  – Wynoś mi się z domu! Nie mam już syna! Nie mam!
    – Nigdy nie miałeś – chciał odpowiedzieć, ale ze strachu nie potrafił. Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Matka wybuchła głośnym łkaniem.
    Nie jest pederastą. Ale ojcu tego nie będzie tłumaczył. Nikomu. Czy nie wolno mu kochać... Marka? Marka – za którym w ogień by wskoczył! Marka, z którym nie może się wieczorami rozstać...! Marka, z którym wzajemnie całują każdą cząstkę swojego ciała? Marka, którego kocha nad życie...!
    Ukrywał się w lesie. Zbudował sobie szałas. Matka ukradkiem wynosiła mu jedzenie. Tak dotrwał do końca wakacji. Od października rozpoczynał studia. Dostał akademik.
    Wkrótce też, na wiosnę, Cela wyszła za mąż za pierwszego, który poprosił ojca o jej rękę. Lecz sam ojciec nigdy Adaśka na serio w rodzinie nie uznawał. Zaraz po niej ożenił się Piotrek.
    Na żadnym z tych wesel nie był. Nikt go nie zapraszał. Bo nikt nie zrobiłby tego wbrew ojcu.
 
    – O czym myślisz...? – kojący głos matki wdarł się w jego myśli.
    – A nic, wróciłem pamięcią do tamtych czasów.
    – Jasieczku, to było dawno... – matka, swoim nawykiem, brzegiem fartucha chciała otrzeć łzę, ale na nieszczęście dziś miała na sobie świąteczną sukienkę. Jej palce bezradnie skubały rąbek materiału, który za nic nie dał się podnieść ku oczom.
    – Mamo, wiem – wtulił ją w ramiona. – W tym, co się stało, nie ma ani cienia twojej winy.
    – Wiem, że to w mojej obronie stanąłeś wtedy...
    Pomyślał: jak umiejętnie ominęła tę ostatnią scenę, która stała się powodem jego wygnania i zerwania wszystkich kontaktów.
    – Ale ojca też nie wiń. On chce jak najlepiej. To nie jego wina. Pogodziliście się. Nie miałam innego pragnienia. Ciągle tylko myślałam, żebym mogła spokojnie zamknąć powieki, wiedząc, że wy już sobie do oczu skakać nie będziecie.
    – Kochasz go? – spytał, trzymając matkę w objęciach.
    – Ojca? – wyprostowała się. – Wy, młodzi, inaczej na to patrzycie. Dla was jakaś tam miłość. Ja żyję z nim tyle lat, prowadzę mu dom, urodziłam mu czworo dzieci i wychowałam. To mało?
    – Tyle lat żyjesz z człowiekiem, który cię bił, poniżał, traktował gorzej niż...
    – Nie, synku – przerwała spokojnie. – Nie mów o nim źle. To twój ojciec. On zawsze chciał dobrze. Jak sam będziesz ojcem...
    – Nie, mamo. Nie będę ojcem. Zmieńmy temat, proszę.
    – Więc... nie będziesz... – westchnęła.
    – Nie będę.  
    – We wszystkim jest ręka Boga.
    – Jeśli w Niego wierzysz, to Go zapytaj, dlaczego mnie takim stworzył.
 
    Nie spotkał się już z Markiem. Od tamtej pory jego noga nie stanęła w rodzinnej wiosce. Tęsknił. Bardzo tęsknił, za nim, ale też za domem, a przede wszystkim za matką. Przepłakał niejedną noc. Przed całym światem ukrywał swoją odmienność. Przez wszystkie lata studiów. A przed oczami miał wciąż widok ojca z rzemieniem w ręku, na przemian z radosnym, roziskrzonym spojrzeniem Marka, który, ściskając go mocno za rękę, mówił: – Jutro o tej samej porze, tutaj... I ta ostatnia katastrofa. Właśnie wtedy, gdy odważyli się na ten największy, najpiękniejszy krok, gdy obejmując go z całych sił, wchodził w jego ciało, nieporadnie, niezdarnie, bo wyprężony penis umykał mu z tego miejsca, ześlizgując się w dół lub wyskakując w górę, ponad to kochane, uwielbione ciało, które ustami już poznał wielokrotnie. Aż wreszcie udało się... Rozkołatana dusza śpiewała w nim, gdy przywarł do Marka całym sobą, gdy jeszcze postąpił krok do przodu, żeby go mocniej uchwycić w pasie, w biodrach, żeby jego plecy przykryć swoim torsem, żeby swoją radością ukoić jego roztrzęsione ciało. Szumiało mu w uszach, bicie serca słyszał aż w krtani. To ono zagłuszyło odgłos trzaskliwie łamanych gałęzi pod wielkimi buciorami ojca...
    Został wyklęty przez wszystkich. Ojciec nie krył hańby, która na niego spadła. Kamienował się niemal, publicznie wyznając, że nie wie, za co go Bóg pokarał takim synem, który zhańbił jego i całą rodzinę. I zaraz potem dodawał, że nie ma już syna. Nie oszczędził też wstydu tamtej rodzinie, nawet gdy sam ksiądz proboszcz hamował jego gniewne zapędy.
 
    – Widzę, Jasieczku – ponownie głos matki przywrócił mu świadomość miejsca i czasu – że znów cię mocniej głowa boli. Może ci jakąś tabletkę przynieść? Zosia tam zawsze coś ma w torebce.
    Nie zdążył zaprotestować. Znów skrzypnięcie drzwi z wdzierającym się hałasem, za chwilę ponownie, i wraz z matką drugi głos, bratowej, trochę jakby przeziębiony, z wyraźnym wpływem ojcowskiego gąsiora.
    – Oj, chłopie, raz od wielkiego święta, jak przyjedziesz i żadnego z ciebie pożytku. Ani wypić, ani pogadać. Co ci jest?
    – Głowa – odrzekł, leżąc i klnąc w duchu.
    – Mam coś od bólu głowy – zapaliła duże światło, oślepiając wszystkich i szukała głęboko w torebce. – Masz, to ci zaraz pomoże – podała mu jakąś tabletkę wyłuskaną z pudełeczka.
    – Nic mi nie pomoże, przecież wypiłem.
    – A tam, gada, a nie zna się. Coś ty tam wypił, pół szklanki tej ojcowskiej lemoniady? – Bierz – podała mu tabletkę. – Łykaj. A wy, mamo, przynieście mu coś popić, tylko nie wina.
    Matka wyszła.
    Pomyślał, że pomimo matury i pielęgniarskiego dyplomu, bratowa to prosta dziewczyna, w której zostało to, czego nie zepsuje wielki świat: życzliwość i chęć pomocy. Tak to odebrał, gdy mu wlewała do gardła lodowatą wodę przyniesioną w dzbanku przez matkę.
    – Niech mama tam już do nich idzie. Ja mu tu okład zrobię, o, to będzie dobre – zdjęła z nocnej szafki wyszywaną serwetę i wkładając całą do dzbanka, wykręcając, mówiła dalej. – Długo nie wiedziałam, że Pietrek ma jeszcze jednego brata. Aż kiedyś u matki zobaczyłam twoje zdjęcie i zapytałam się, kto to. Nie chciała mówić. Ale jak się popłakała, to mi powiedziała... A Pietrek, dzisiaj, jak cię zobaczył, to aż mu mowę odebrało. A zawsze taki ważny, gęba mu się nie zamyka. Ale on ginie przy tobie, nie ma was co porównywać, ty a on. Ty masz w sobie coś, co innych gasi. Niby jesteś nasz, ale jak nie nasz, całkiem inny.
    Położyła mu okład na głowę. Zadrżał cały od chłodu.
    – Co, zimno ci? – zauważyła. – Przejdzie, a razem z nim i ból głowy przejdzie, zobaczysz... A ojciec – podjęła dalej – nic o tobie gadać nie chce. Zauważyłam, że jak żeście się łamali opłatkiem, to każdy czekał, co powie drugi. Ty na ojca, ojciec na ciebie. Tak jeden na drugiego. Wojna charakterów. I ojciec przegrał.
    – Ojciec ma pierwszeństwo. Głowa domu.
    – Niby tak, ale to nie było tak, jak ojciec z Pietrkiem czy z Jerzykiem, jak ty z nimi. Tu nie o to szło. A matka, jak to zobaczyła, żeście się wzięli w ramiona, to aż wyszła. Popłakała się. To mnie zastanowiło. Ale się domyślam, dlaczego: boście się pogodzili. Bo matka to mi tylko tyle kiedyś powiedziała, że to było przez ojca, że wyjechałeś... Ojciec zawsze był dziwny, a już dziś... – mówiła spokojnie, a on lekko gładził jej dłoń, jakby zapomniał, że nie jest to przecież dłoń matki. – To coś cały czas było między wami. Ojciec jakby się ciebie bał. Jakbyś ty coś miał do niego, i on to wie. Obaj wiecie i to was dzieli. To aż wisiało nad stołem. Powiedz mi, co to było, że cię tu tyle lat nie było i że oni wszyscy po trochu się ciebie boją.
    – Wydaje ci się – chciał zbagatelizować jej trafne spostrzeżenia, ale jednocześnie domyślił się, że ojciec synową też trzyma z dala od rodzinnych tajemnic, tak samo jak zięcia. Więc ona – nie wie...
    – Nic mi się nie zdaje. Ale jak nie chcesz, nie mów.
    – A co to zmieni, że będziesz wiedziała...
    – Wszystko z czasem wychodzi na wierzch – powiedziała jakby rozżalona. – Bo tak wyjechać bez powodu, to nikt nie wyjeżdża. I żeby tyle lat nie dawać znaku życia...
    – Był powód. Zakochałem się.
    – I co? – zaciekawiła się. – Ojciec nie dał ci się żenić?
    – Nie. Zakochałem się... w chłopaku – powiedział cicho i z opanowaną, niespokojną ciekawością czekał na jej reakcję. W zasadzie ta reakcja byłaby mu obojętna. Ale – był to swoisty test na poglądy bratowej. Co ona na to?
    – Czy mam to rozumieć tak, że ty jesteś...
    – Tak, jestem – przerwał jej spokojnie i znów czekał na jej reakcję.
    – I to... i to z tego powodu... ojciec... i ty tyle lat...? – jej autentyczne, zdumione niedowierzanie zaskoczyło go.
    – Tak. Z tego powodu ojciec wyrzucił mnie z domu.
    – Kurwa mać... – usłyszał, i lekki dreszcz przebiegł mu po plecach. Aż zdziwił się, że to przekleństwo wyszło z jej ust.
    – I... i tak... taki jesteś do dziś...?
    – Do dziś – potwierdził cicho, a ona mocniej ścisnęła go za rękę.
 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin